Polecanie innych blogów jest... trudne! :) I wcale nie dlatego, że nie lubię polecać innych miejsc w sieci. Wprost przeciwnie - tyle jest wspaniałych, wartościowych i ciekawych blogów, że nie sposób polecić je wszystkie! Zawsze się stresuję, że o kimś zapomnę, albo będę musiała brutalnie wybierać. Kiedyś chciałam stworzyć wpis typu 10 blogów, które polecam. Ledwie udało mi się wybrać 30, a najchętniej byłoby to 50 i więcej :D No cóż :D
Niemniej jednak postanowiłam dołączyć do SHARE WEEK 2018 i polecić kilka miejsc w sieci. Bo jakkolwiek jest to trudne - uważam, że warto wspierać takie akcje.
Karolina jest dla mnie najbardziej inspirującą blogerką ze wszystkich. Prowadzi pięknego bloga i piękne media społecznościowe. Do tego jej teksty są bardzo wartościowe i otwierają oczy na wiele kwestii. Karolina jest kobietą pełną mądrości, a przy tym bardzo delikatną, dyplomatyczną i ostrożną w słowach, nawet najbardziej kontrowersyjne tematy porusza w sposób bardzo wyważony. W wielu kwestiach mamy podobne poglądy, podobny charakter i podobny gust, więc w jej wyborach i publikacjach widzę sporo "siebie" samej, choć tej mądrości i dyplomacji mogę jej jedynie pozazdrościć z moim chlapiącym i nieostrożnym ozorem :D To dzięki Karolinie mój blog bardzo się rozwinął - mam nowy szablon, zwracam większą uwagę na SEO, tworzę lepsze teksty (niż kiedyś), a wiele wartości związanych z blogowaniem usystematyzowało mi się w głowie. Dodatkowo Karolina otworzyła mi oczy na wiele kwestii, o których nie miałam pojęcia. Bardzo, bardzo wiele jej zawdzięczam i jest dla mnie potężną dawką inspiracji i motywacji!
Bogusia również tworzy bardzo wartościowe miejsce w sieci. Pisze zarówno o urodzie, jak i minimalizmie, więc nazwa bloga trafia w samo sedno ;) Znajdziecie u niej bardzo rzetelne opinie o kosmetykach, akcesoriach i urządzeniach, po które sięga - zawsze z odpowiedniej perspektywy czasu, dopiero wtedy, gdy jest na 100% pewna swojego zdania. Każdy wpis jest wieloaspektowy i wyczerpujący temat najlepiej, jak się da. Wpisy są naturalne, szczere, bez ściemy, bez upiększaczy, obróbek i sztucznego kreowania zawsze idealnej rzeczywistości - po prostu godne zaufania. Dodatkowo, Bogusia przykłada ogromną wagę do kontaktu z czytelnikami, więc zawsze można dopytać w komentarzu i z pewnością nie zostanie to bez odpowiedzi, nie uzyskacie też odpowiedzi na odwal. To jedyny blog poświęcony tematyce minimalizmu, zero waste, planowania budżetu i częściowo również zdrowego stylu życia, który czytam, ponieważ generalnie ta tematyka mnie nie pociąga. Nie lubię, gdy ktoś mi mówi, jak mam żyć, co mam robić i jak postępować - co jest dobre, a co złe, ile znaczy mieć "za dużo". Bogusia w swoich publikacjach nie ma ani krzty tonu moralizatorskiego. Nie poucza, nie krytykuje, nie wpędza w poczucie winy. Nie jest eko-freakiem, jakich wiele, wprost przeciwnie. Pokazuje, że można żyć w zgodzie ze sobą i środowiskiem, małymi kroczkami i stopniowo, nie przekraczając granic własnego komfortu. Nic na siłę. Jej wpisy czyta się z ogromną lekkością, bez zbędnego dystansu, jak u przyjaciółki na kawie i to jest ogromna wartość. Mam przyjemność znać Bogusię osobiście i jest to jedna z najbardziej wartościowych osób, jakie w życiu poznałam. Mimo, że różnimy się bardzo, oj bardzo - poglądami, stylem życia, wyborami - dogadujemy się świetnie. Bardzo mądra, rozsądna, tolerancyjna (i bardzo piękna) kobieta. Warto śledzić jej bloga i zarazić się pozytywnymi wartościami!
Blog Agaty jest poświęcony typowo tematyce urodowej. Jest młody (nieco ponad rok), a taki piękny! Zdjęcia zawsze przykuwają spojrzenie i stanowią ozdobę wpisu, teksty czyta się lekko i przyjemnie. Są przy tym odpowiednio wyczerpujące, nie "byle jakie" :) Agata jest osobą pełną pozytywnej energii, o czym przekonacie się, śledząc ją na Stories. Jeżeli szukacie powiewu świeżości na liście czytelniczej, inspiracji kogo by tu zaobserwować i miło spędzić czas, to zdecydowanie polecam dodać blog Hellojzy. Co ciekawe, najbardziej przyciągnęła mnie do siebie już długi czas temu dzięki interakcjom z czytelnikami. Agata zawsze odpowiada bardzo dokładnie i skrupulatnie na komentarze, zawsze z ogromną przyjemnością wracałam by sprawdzić, co mi odpisała. Bardzo pozytywna osoba tworząca bardzo pozytywne miejsce w sieci :)
W akcji Share Week można niestety zgłosić tylko trzy blogi (i właśnie te trzy zostaną przeze mnie zgłoszone w formularzu), ale korzystając z okazji polecę jeszcze kilka tu we wpisie. Agata Smaruje, za niesamowite poczucie humoru, które wielokrotnie spowodowało u mnie głośny wybuch śmiechu (a zwykle jest to u mnie raczej subtelne uniesienie kącików ;)), 1001 Pasji, bo w sposób wyjątkowy analizuje działanie kosmetyków na swojej skórze, podziwiam ją za to, że jest w stanie tak szczegółowo i wieloaspektowo recenzować produkty! Cienistosc za to, że tworzy ręcznie malowane cuda na paznokciach. Odcienie Nude za to, że poleca wiele kosmetyków, które są dla mnie bardzo interesujące - naturalne i nie tylko :) Prawie wszystkie jej wpisy mnie przyciągają! Black Liner, którą śledzę już od lat, a w ostatnim czasie pojawia się u niej sporo azjatyckiej pielęgnacji. Przesympatyczną Pirelkę, która prowadzi bloga głównie urodowego, recenzując kosmetyki zwięźle i na temat :) Cosmetics my Addiction, z którą używamy tak podobnych produktów, że nawet nie wiem, jak długo już ją obserwuję! Ale bardzo długo bo zawsze znajdę coś dla siebie :D Kosmeologikę, bo nikomu nie ufam tak bardzo w zakresie analizy składów, jak jej - bez zbędnej paniki, ulegania modom i demonizowania wszystkiego, co nie powstało z rąk natury. Simply a woman, bo nie znam nikogo innego, kto miałby w sobie tyle siły, by mieć TYLE na głowie, a mimo to nadal blogować - już ósmy rok! :) Kinga jest bardzo ciepłą i serdeczną osobą, a jej wpisy zawsze szczere i godne zaufania. No i oczywiście Kociamber w podróży bo ZAWSZE dowiem się u niej czegoś ciekawego z różnych zakątków świata :).
Wszystkie informacje o tym, jak dołączyć do akcji (trwa do 8 kwietnia) znajdziesz TUTAJ.
Dodam tylko, że w Share Week nie chodzi o polecanie najpopularniejszych blogów w sieci, tylko tych, które uważamy za najbardziej wartościowe - bez względu na wielkość :)
Co zachwyciło, a co rozczarowało w marcu? Bez przedłużania - zapraszam :)
Szczotkę The Wet Brush kupiłam 31 stycznia z darmową dostawą w eZebra (to dokładnie TA) po tym, jak rozczarowała mnie Tangle Angel (recenzja). Jak dotąd sprawdza się u mnie lepiej od każdej szczotki, jaką miałam (Tangle Teezer, D-Meli-Melo, dTangler, Tangle Angel i inne), więc jestem z niej bardzo, bardzo zadowolona po tych dwóch miesiącach codziennego używania. Dobrze czesze włosy, faktycznie wchodzi między kołtuny, a nie tylko je "głaszcze" (jak robiła Tangle Angel), nie elektryzuje, a wręcz wygładza włosy. Rączka bardzo dobrze leży w dłoni. Chyba jedyną wadą, jaką mogłabym na razie wskazać, jest większa trudność w utrzymaniu jej w czystości - wokół ząbków tworzą się takie "kłębki" kurzu i włosów, które trudniej usunąć przez kuleczkę na zakończeniu. Pewnie znacie to z klasycznych szczotek :) Plastikowe szczotki myło się po prostu łatwiej. Ale wszystkie właściwości związane z czesaniem włosów są na właściwym miejscu i żałuję, że nie kupiłam jej wcześniej.
Znowu kuszę podkładem Lumene Matte, ale nie mogło być inaczej - MUSIAŁ trafić do ulubieńców. Jak na razie to najlepszy podkład, jaki kiedykolwiek miałam. I choć trafił do mnie w lutym, więc stosunkowo niedawno (ok. 1,5 miesiąca temu), to za każdym, absolutnie każdym razem mnie zachwyca. Jego używanie jest tak jednostajne i pewne, że szok - ani razu nie zawiódł, ani razu nie zrobił mi psikusa pomimo stosowania z różnymi kremami i pudrami. Jeżeli chcecie przeczytać o nim więcej, to zapraszam do wrażeń z nowości lutego (klik) - zapewniam, że od tamtej pory nic się nie zmieniło. A nawet lubię go jeszcze bardziej. W skrócie (z perspektywy cery mieszanej, lubiącej popłynąć):
jest super-trwały, po kilkunastu godzinach nadal wygląda świetnie (!) - a to u mnie (było) niemożliwe :D
w ogóle (!!!) się nie warzy - a to u mnie (było) niemożliwe :D
nie wchodzi w pory (a mam rozszerzone i podkłady zwykle to robią)
nie podkreśla suchych skórek, mimo że obecnie je mam
nie przenosi się na bibułki czy chusteczki - po odciągnięciu nadmiaru sebum skóra wygląda prawie jak tuż po pomalowaniu, a to dla mnie niemal abstrakcja
ma bardzo dobre krycie, przy cieniutkiej warstwie wygląda fantastycznie, ale już przy grubszej szpachla murowana, więc ostrzegam :)
paradoksalnie - sam z siebie słabo hamuje wydzielanie sebum w ciągu dnia, po kilku godzinach świecę się odczuwalnie mimo przypudrowania, ale patrz - punkt z bibułkami, zebranie sebum nie jest kłopotliwe
Na co dzień jest trochę za ciężki, ale to dla mnie totalnie niezawodny podkład na każdy "długi dzień" :). Wszelkie okazje, wyjazdy, większe wyjścia należą do niego. Z pewnością użyję go też na ślubie, na który idę za 2 tygodnie. Robiłam na twarzy testy pół na pół z podkładem MAC Pro Longwear (wersja wodoodporna w tubce) i wyglądał sto razy lepiej od MAC już po nałożeniu, a z każdą godziną różnica była coraz większa (na korzyść Lumene). Również słynny ColorStay może mu buty czyścić. Muszę kiedyś poświęcić mu osobną recenzję bo warto! Mój pewniak :)
Spodziewam się reakcji "jak to NARS w rozczarowaniach?!", ale niestety - tak właśnie jest. Wygrałam tę paletkę NARS Orgasm/Laguna w konkursie u Pauliny - nagroda była niespodzianką, więc jak zobaczyłam słynnego NARSa, to skakałam pod sufit z radości :) Niestety już swatchowanie wzbudziło we mnie raczej negatywne wrażenia, a późniejsze używanie na twarzy - jeszcze większe. Róż Orgasm uważam za... poprawny. Ot, ładny róż typu rose gold, na mojej karnacji wygląda poprawnie, wolę ciut inne odcienie, bardziej zgaszone róże, matowe lub satynowe. Nabiera się ok, rozciera się ok, na mojej twarzy trzymał się ok (choć wiem, że u Kingi źle się nabierał i znikał ekspresowo), ale bez żadnej ekscytacji. Nie czuję w nim niczego wysokopółkowego (poza opakowaniem) i w międzyczasie i tak sięgałam częściej po inne róże (typu Catrice, Freedom... :D), no cóż. O ile róż jest dla mnie po prostu zwyczajny, tak bronzer Laguna mogę wrzucić śmiało do rozczarowań. Baaaaardzo słabo się nabiera - czy to na palec do swatchowania, czy to na pędzel. Doszło do tego, że skrobałam wierzchnią warstwę by sprawdzić, czy może zacznie się lepiej nabierać. Nie zaczął. Pigmentacja poniżej jakiejkolwiek krytyki. Jak już coś (łaskawie) nabiorę, to jest to bronzer bardzo ciepły i z wyraźnymi, złotymi drobinkami, więc do konturowania to on się nie nadaje (a w ocieplanie bawię się może 5 razy w roku, więc bez sensu). Efekt tak bardzo mi się nie podobał i tak doprowadzał mnie do szału tym wachlowaniem pędzlem w tę i we w tę, że nie wytrzymałam z nim długo.
Zdjęcie po lewej: róż NARS Orgasm, bronzer NARS Laguna
Zdjęcie po prawej: Sleek Rose Gold, NARS Orgasm, NARS Laguna, The Balm Bahama Mama, Bell Chillout 01
Swatch bronzera musiałam nakładać z 5 razy, żeby cokolwiek było widać :/
Dodatkowy swatch bronzera w zestawieniu z innymi zobaczycie TUTAJ
Tysiąc razy bardziej wolę bronzer z Kobo, czy z Bell (Chillout). Z kolei róże też mam ładniejsze, więc paletka po kilku użyciach leżała i nie miałam ochoty po nią sięgać. Ostatecznie znalazła nową właścicielkę, która (z tego, co mi wiadomo) jest o wiele bardziej zadowolona ode mnie :) Nie chcę zniechęcać, bo grono zwolenników jest ogromne, ale na mnie to duo nie zrobiło żadnego wrażenia. Taki tam zwykły róż i kiepski bronzer... Podejrzewam, że dla wielu osób to będzie bluźnierstwo ;)
Marcowe denko nienajobfitsze, ale nie jest źle :) Trochę zeszło :)
Schwarzkopf Gliss Kur Total Repair ekspresowa odżywka regeneracyjna
Bardzo lubię te dwufazowe odżywki Gliss Kur i sięgam po różne wersje zamiennie, teraz mam różową. Ładnie pachną, nabłyszczają, zmiękczają i wygładzają włosy. Zabezpieczają przed uszkodzeniami i są takie szybkie w użyciu! Sprawdzają się szczególnie wtedy, kiedy nie mam czasu na dokładne rozprowadzenie produktu (np. Oleokrem, Mythic Oil) :) Psikam, przeczesuję i gotowe.
Nivea głęboko oczyszczający szampon micelarny
Recenzja tutaj. Oczyszcza aż za mocno, włosy są suche i niemiłe w dotyku. Plus za piękny zapach, ale nie planuję powrotu, zmęczyłam na siłę.
Isana Oil Care, odżywka do włosów
Dobra odżywka, ułatwiała rozczesywanie, ładnie pachniała, nabłyszczała i dociążała. Zużyłam z przyjemnością i możliwy powrót ;)
Suchy szampon Batiste Tropical
Trafił do kosmetycznych rozczarowań. W działaniu jak każdy inny (niebarwiony) Batiste, ale miał tak słodko-mdły zapach, że nie mogłam go znieść, aż mnie mdliło. Nawet miniaturkę ledwie zmęczyłam, całe szczęście, że nie kupiłam pełnowymiarowego opakowania, bo raczej bym je wyrzuciła.
Kallos Aloe
Bardzo przyjemna maska do włosów, choć u mnie w roli odżywki. Nabłyszczała włosy, ułatwiała rozczesywanie. Chciałabym, żeby lepiej dociążała, ale wiem, że u niektórych właśnie taki efekt ma miejsce, więc nie chcę zniechęcać. Przyjemna, ale następnym razem sięgnę po innego Kallosa.
Joanna, maseczka z keratyną
Fantastyczna maska do włosów z farb Joanna Multi Cream. Robi z włosów gładką, ujarzmioną, błyszczącą taflę. Uwielbiam i rozważam zakup pełnowymiarowej wersji, powstrzymuje mnie jedynie słaba dostępność.
Biovax Oleokrem Caviar
Odlewka od Justyny. Zużyłam z chęcią, ładnie wygładza, ujarzmia i zabezpiecza włosy, ale wersja Diamond pachnie dla mnie dużo ładniej, więc to jej będę się trzymać :D
Anwen maska do włosów niskoporowatych
Ciężko mi się na jej temat wypowiadać, bo... nie wystarczyła mi na całe włosy :( Nie zwróciłam uwagi na pojemność i wzięłam jedną sztukę (a drugą w wersji średnioporowatej) na moje włosy do lędźwi i mam za swoje. Zwykle jednorazowe saszetki masek mają ok. 20 ml (i wystarczają mi na styk), a Anwen tylko 10 ml.
SheFoot, złuszczająca maska do stóp
Użyłam jej 11 dni temu i właśnie teraz mam najgorszy, niewyjściowy okres wylinki ;)
Dermaglin, maski do ciała: ujędrniająca, antycellulitowa, wyszczuplająca
Czyli trzy glinkowe saszetki do ciała. Jedna na piersi i dekolt, druga na brzuch, trzecia na uda i pośladki :) Mogłam się więc cała wysmarować glinką jak potwór z bagien ;) Było to ciekawe doświadczenie, ale raczej nie chciałabym go powtórzyć w obecnych warunkach. Gdybym miała wannę i mogła sobie wygodnie leżeć przez ten czas i się relaksować, może coś poczytać, pewnie byłoby przyjemnie. A tak - wysmarowałam się i... nie miałam co ze sobą zrobić przez 30-40 minut. Ani usiąść (bo tyłkiem coś wysmaruję), ani się położyć (jak np. w wannie). Zasłoniłam rolety w mieszkaniu i oglądałam filmiki na YouTube na stojąco, więc jakoś mi ten czas minął :D Gdy glinka zaczęła zasychać, gdzieniegdzie swędziała mnie skóra. Zwilżanie całego ciała mgiełką jest, no cóż, w moim odczuciu niewykonalne ;) Aplikacja też nie należała do najłatwiejszych, bo gdy otworzyłam pierwszą maseczkę, wypłynęło mi dużo płynu - po prostu się rozwarstwiła, a reszta była ciut zgęstniała. To, co wypływało, trochę chlapało przy aplikacji, było co sprzątać w łazience ;) Więc przy drugiej saszetce dokładnie ją "wymasowałam" przed rozcięciem, żeby zawartość dobrze się połączyła. I co? I nico, bo też mi pełno płynu wyleciało, a dopiero później część błotna ;). Przy trzeciej to samo. Ogólnie razem z aplikacją i zmyciem zeszła gdzieś z godzina, a efektem była mocno oczyszczona, lekko sucha w dotyku skóra. Nie zrobiło na mnie to trio większego wrażenia, za dużo zachodu z tym wszystkim. Zdecydowanie wolę maseczki glinkowe do twarzy ;) Ale nie ukrywam, że było to ciekawe doświadczenie.
Tutti Frutti wiśnia&porzeczka peeling do ciała
Pachniał przyjemnie, ale sztucznie. Nie jest to mocny zdzierak, raczej żel pod prysznic z drobinkami. Nie kupię ponownie z powodu plastikowych drobinek.
AA Beauty Bar maska węglowa oczyszczająca
Mam ją po raz kolejny, w tym miesiącu zużyłam dwie saszetki. Ogólnie to dobra, niedroga maseczka oczyszczająca (i faktycznie zawiera węgiel...), ale obie saszetki zastygły mi w opakowaniu, pomimo ważnego terminu. Wiem, że nie tylko u mnie tak się stało, więc nie będę ich już kupować na zapas. Może kiedyś kupię ponownie, ale tylko z zamiarem użycia w bliskim czasie.
Chic Chiq la Noce
Tu również dwa opakowania tej samej wersji. Świetna algowa maseczka do twarzy. Idealna przed większym wyjściem, wspaniale łagodzi, rozjaśnia, uspokaja.
Zrób Sobie Krem, glinka biała
Łagodna, skuteczna glinka. Mieszałam z hydrolatem, wzbogacałam olejem i kapsułkami Rival de Loop Hydro.
Bielenda, matt booster jelly mask
Ciekawa maseczka, żelowa, ale niezastygająca. Nakładamy żel, zmywamy żel. Skóra była lekko rozjaśniona i gładka w dotyku, ale bez większego wow. Jedna saszetka jest na obfite użycie na twarzy, szyi i dekolcie, ale spokojnie wystarczy na dwa użycia na samą twarz - nie zaschnie w opakowaniu.
Ziaja, maska oczyszczająca
Tania, dobra maseczka oczyszczająca do twarzy. Często do niej wracam.
Rival de Loop, maseczka hydro booster
To z kolei maseczka nawilżająca, której nie zmywamy, lecz zbieramy nadmiar chusteczką. Przyjemna, a skóra była miła w dotyku, ale nie bardzo lubię taką formę. Jeżeli użyję rano, to tłusta warstwa koliduje z makijażem. A wieczorem nie chcę pomijać mojego schematu pielęgnacyjnego, więc i tak musiałam umyć twarz. Jedna saszetka jest na dwa użycia (przedzielona w połowie).
Make Me Bio, Almond Scrub
Odsypka od Justyny :) Nie polubiłam go. To sypki, upierdliwy proszek, który ciężko się łączy z jakimkolwiek spoiwem, odpada od twarzy, jest problematyczny. Ściera bardzo delikatnie, rzekłabym bardziej, że to masaż skóry, więc trudno mi go jakkolwiek nazwać peelingiem. Nie kupiłabym go i męczyłam się z nim trochę, dlatego tym bardziej się cieszę, że mogłam go poznać - uchroni mnie to przed nieudanym zakupem.
Kompresowane bawełniane maseczki w tabletce
Recenzja tutaj, uwielbiam do glinek i maseczek tonikowych
Balea, maska do ust (teint perfektion bio-cellulose lippenmaske)
Obficie nasączona maska do ust od hellojzy :) Zaskoczył mnie jej rozmiar, jest gigantyczna. O wiele większa od ust. Odrobinę mi zjeżdżała, ale to nic. Po ściągnięciu usta były bardziej miękkie i przyjemne niż zwykle, ale nadal nie w stopniu zachwycającym. Po prostu fajnie. Niestety okres grzewczy nadal daje im w kość i ciężko je ogarnąć, nie wiem, czy cokolwiek da radę ;)
Lumene, płyn micelarny
Miniaturka od Justyny. Przyjemny, skuteczny i łagodny płyn micelarny. Cena ok. 40 zł za 250 ml stanowczo zniechęca do zakupu biorąc pod uwagę, że są na rynku tanie, dobre micele (Garnier, Bielenda...), niemniej jednak zużyłam z przyjemnością i miło było go poznać bo to fajny micel.
Zrób Sobie Krem, hydrolat miętowy (mini)
Zużyłam ze wspomnianą już glinką białą. Jeżeli ktoś się spodziewa przyjemnego, odświeżającego zapachu mięty, to się zdziwi :D To raczej bliżej nieokreślony, roślinny zapach. Raczej upierdliwy.
Liqpharm serum z witaminą C LIQ CC Light
Genialne serum z witaminą C. Gdyby nie fakt, że natychmiast rozpoczęłam drugie opakowanie, z pewnością byłoby mi smutno, że go zabrakło :) Polecam bardzo, a recenzja wraz z konkursem, gdzie możecie je wygrać (w duecie z LIQ Ce) - tutaj.
Isana, płatki kosmetyczne
Gorsze od wersji Bio, ale znacznie tańsze...
Mydło antybakteryjne Protex Ultra
Świetne do mycia pędzli, a także gąbek w drugim etapie (Jak myć gąbki do makijażu). Teraz mam wersję Fresh, która przyjemniej pachnie.
Jakiś czas temu w Biedronce (lipiec 2017) natknęłam się na urządzenie do pedicure - pilnik elektryczny typu Scholl Velvet Smooth. Już od lat wzdychałam do Scholla, ale skutecznie powstrzymywała mnie jego bardzo wysoka cena. To urządzenie było w promocji, przecenione z bodajże 27,99 zł (wkłady do kupienia osobno). Szczerze mówiąc - nie zastanawiałam się ani chwili! Jesteście ciekawi, czy to urządzenie się sprawdziło? :)
Choć może się wydawać, że wpis jest bez sensu, ponieważ kupiłam je już dłuższy czas temu, a już wtedy było wyprzedawane - z pewnością nie ma go teraz w ofercie - to dość często produkty tego typu wracają do sprzedaży po jakimś czasie. Dodatkowo widziałam takie same pilniki w innych sklepach (np. Kauflandzie w jakiejś gazetce), różniące się tylko kolorem, a identyczne w konstrukcji, więc przypuszczam, że to to samo. Więc możecie na przyszłość zapamiętać - warto czy nie warto. I jeżeli kiedyś trafi tu poszukiwacz z Google, to będzie mógł szybko dodać lub wykreślić z listy zakupów :)
Urządzenie znajdowało się w kartonie - załączam zdjęcia, jeżeli macie ochotę poczytać, co obiecuje producent :)
W opakowaniu znajduje się urządzenie z zamontowaną jedną rolką oraz przezroczystą nasadką ochronną, 2 baterie AA, mała szczoteczka do czyszczenia oraz instrukcja obsługi. Są baterie, jest rolka - urządzenie jest gotowe do użycia :) Dodatkowe wkłady trzeba kupić osobno.
Ogólnie urządzenie sprawia dobre wrażenie, nie wydaje się być może super-porządne, ale nie jest też liche i rozpadające się ;) Dobrze leży w dłoni, nic nie lata. Przypominam, że kosztowało w cenie regularnej niecałe 30 zł! ;) Jest dosyć głośne, a dźwięk to nie jest niski warkot, lecz takie wysokie, denerwujące bzyczenie :D Jeżeli ktoś z domowników akurat śpi, używanie raczej nie wchodzi w grę. Na początku byłam przerażona. Rolki są naprawdę szorstkie i drapiące w dotyku, wydają się być konkretnymi zdzierakami. Sami spójrzcie na te kryształki w zbliżeniu! Bałam się, że zedrę sobie skórę i będzie problem. Sam producent ostrzega, żeby nie przykładać do skóry na dłużej niż 3 sekundy, to też daje do myślenia. Gdy sięgnęłam po urządzenie po raz pierwszy (w pełnym skupieniu, by nie zrobić sobie krzywdy!) i przyłożyłam do skóry... myślałam, że wybuchnę śmiechem :D Dużo hałasu i bzyczenia, a na skórze ledwie takie miziu-miziu...
Urządzenie nie kręci się z zawrotną prędkością, a już po delikatnym dotknięciu trochę zwalnia. Jeżeli przyciśniemy mocniej - zupełnie się zatrzymuje. Tak więc trzeba delikatnie dotykać skóry. Z pewnością nie jest to szlifierka, która zedrze nam skórę, zapewniam. To ledwie takie muskanie skóry. Po pierwszym użyciu, mimo początkowego rozczarowania (rozbawienia?), finalnie byłam zadowolona. Stopy były zdecydowanie gładsze w krótkim czasie. Niestety sprawa obróciła się przeciwko mnie, ponieważ pięty postanowiły dokonać nadprodukcji i po tygodniu miałam pięty w jeszcze gorszym stanie, bardziej szorstkie niż przed pierwszym użyciem urządzenia. Tak więc niestety chyba wpadłam w błędne koło, które obecnie wymusza na mnie większą dbałość o stopy niż do tej pory.
Z jednej strony jestem zadowolona - urządzenie fantastycznie poradziło sobie z dwoma miejscami - zgrubieniem na kciuku oraz na "poduszeczce" pod małym palcem (ale nie na palcu, tylko na stopie). Są w dużo lepszym stanie, o wiele gładsze. Z drugiej strony jestem rozczarowana - z piętami radzi sobie baaaaardzo słabo, musiałabym chyba same pięty szorować z 20 minut, by je wygładzić - tak wolno to idzie. Teoretycznie wrażeniejestimponujące - dosłownie widać, jak sypie się suchy naskórek - serio! Radzę robić to w takim miejscu, by móc je łatwo umyć, np. w wannie/pod prysznicem. Urządzenie jest w pewnym stopniu odporne na wodę, ale nie jest wodoszczelne. Ja unikam jakiegokolwiek zetknięcia z wodą i myję tylko samą rolkę, zaś urządzenie przecieram czystą szmatką. Jednak to "imponujące" wrażenie jest tylko teoretyczne, bo nie idzie z nim w parze jakaś super-ekstra-gładkość, trzeba się nieźle najeździć, a efekt miziu-miziu to jednak za mało.
Rolkę zdejmuje się po naciśnięciu przycisku, można ją myć pod bieżącą wodą. W czasie, gdy kupowałam urządzenie, były dostępne również zapasowe rolki. W tamtym momencie zadziałało na mnie to, że prawdopodobnie gdybym po nie wróciła za jakiś czas - już by ich nie było. A z uwagi na niedostępność w stałej ofercie, postanowiłam chwycić od razu cały zestaw.
Podsumowując, moje odczucia są mieszane. Z jednej strony muszę przyznać, że to urządzenie skutecznie zmusiło mnie do regularnego stosowania, używam regularnie raz w tygodniu, więc elektryczna forma faktycznie działa na takiego leniucha! Zapłaciłam niewiele w porównaniu do Scholl, a dwa miejsca na stopach (opisywałam wyżej) mają się znacznie lepiej! Z drugiej strony - po piętach to bym musiała z pół godziny jeździć, by je zupełnie wygładzić, szkoda baterii ;) Dużo hałasu, a na stopach ledwie głasku-głasku... Pomaga, ale z pewnością nie aż tak, jak tego oczekiwałam.
No i teraz mam zagwozdkę bo nadal nie wiem, czy Scholl mógłby przynieść lepsze rezultaty. Czy to kwestia słabej jakości urządzenia z Biedronki, czy te pilniki po prostu takie są i nie ma cudów. Jedno jest pewne - w chwili obecnej nie planuję wydawać 170 zł na oryginalnego Scholla.
Od 1,5 miesiąca używam dwóch produktów ciekawej marki Coslys, która z pewnością zainteresuje wiele osób. Jest to francuska marka naturalna, jej produkty mają oznaczenie Cosmebio, są certyfikowane przez ECOCERT, a wykorzystywane składniki pochodzą z upraw ekologicznych. A jak jeszcze dodamy do tego, że te kosmetyki są wegańskie, cruelty free, marka wspiera też One Voice (organizacja wspierająca prawa zwierząt), a... ceny są bardzo przystępne, to z całą pewnością wiele osób się ucieszy :) Ja może nie jestem aż tak restrykcyjna w swoich wyborach, ale robi to na mnie pozytywne wrażenie i stanowi dodatkowy atut - szczególnie, że oba produkty sprawdziły się u mnie bardzo dobrze (ups, spoiler ;)). Dziś przedstawię Wam moje wrażenia ze stosowania: szamponu do włosów przetłuszczających się oraz płynu do demakijażu z ekstraktem z lilii.
Szampon do włosów przetłuszczających się znajduje się w umiarkowanie miękkiej tubie stojącej na zatrzasku. Od nowości zatrzask jest zabezpieczony folią więc mamy pewność, że kosmetyk nie był otwierany.
Co prawda polski opis znajduje się tylko na naklejanej etykiecie, ale po 1,5 miesiąca muszę stwierdzić, że etykieta trzyma się bez zarzutu. Nieco się pomarszczyła, ale napisy nie spłynęły ani się nie wytarły, wszystko nadal jest czytelne mimo, że tuba stoi pod prysznicem i ma ciągły kontakt z wodą.
Na początku odrobinę denerwował mnie dozownik. Otóż w środku tego (całkiem sporego) otworu znajduje się... mini dziureczka, jak od igły :D W związku z tym, szampon wylewa się baaaardzo powoli i trzeba chwilę ponaciskać tubę, by wydobyć odpowiednią ilość. Wymaga to odrobinę więcej siły i czasu, ale plus jest taki, że nie sposób wydobyć zbyt wiele - bo przegapienie tego momentu jest praktycznie niemożliwe ;) Dzięki temu szampon staje się wydajny (ile razy zdarzyło mi się w innych szamponach wycisnąć za dużo ;)). Pierwsze użycia były lekko irytujące, ale z czasem się przyzwyczaiłam.
Szampon nie jest ani zbyt gęsty, ani zbyt rzadki - w sam raz. Pienisię dobrze i tworzy przyjemną, zwartą, jakby lekko kremową pianę. Pachnie miętowo i jest to stuprocentowo naturalny zapach mięty. Nie żaden Orbit, nie synteteczna, komercyjna mięta. Zapach identyczny z tym, który wydobywa się po otwarciu pudełka z herbatą miętową :) Zawiera naturalny olejek z mięty pieprzowej, więc to z pewnością jego zasługa. I nawet ja, nie przepadająca za zapachem mięty w kosmetykach, uważam go za przyjemny i odświeżający. Nie utrzymuje się na włosach, jest wyczuwalny tylko podczas mycia.
Szampon bardzo dobrze myje włosy, ale nie aż za mocno, tak jak miałam ostatnio z szamponem oczyszczającym Nivea (recenzja), którego nie udało mi się zużyć do końca zgodnie z przeznaczeniem bo nie wytrzymałam z tym rypaczem ;). Włosy po szamponie Coslys są dobrze oczyszczone i lekko uniesione u nasady,nie ma mowy o jakimkolwiek przyklapie. Użycie odżywki będzie raczej konieczne - włosy są lekko tępe tuż po umyciu, ale już po wyschnięciu miękkie i nieprzesuszone :). W związku z tym uważam, że oczyszcza idealnie "w punkt" - nie za mocno, nie za słabo. Chyba jedyne, czego mi zabrakło, to wydłużenia świeżości włosów pomiędzy myciami - szampon ani nie skrócił, ani nie wydłużył świeżości. Muszę tu jednak zaznaczyć, że moja skóra głowy jest bardzo wymagająca i jak dotąd tylko jeden (!) szampon to uczynił, na dziesiątki testowanych, więc myślę, że po prostu warto spróbować na sobie. Dla mnie to przyjemniaczek na co dzień.
Szampon kosztuje 36,99 zł za 250 ml TUTAJ. Jest też wersja 500 ml (59,99 zł)
Jest wydajny - używam od około 1,5 miesiąca praktycznie codziennie i jeszcze czuję, że w butelce jest go sporo (nieprzezroczysta, więc nie widzę ile dokładnie ;))
Drugim testowanym przeze mnie produktem jest płyn do demakijażu z ekstraktem z lilii. W jego przypadku etykieta jest na kartoniku :) Jest to kosmetyk, który zdobył różne nagrody w konkursach organizowanych przez Glamour oraz InStyle: Best Beauty Buys 2013 oraz Glamour Glammies 2015. Nie ukrywam, że rozbudziło to moją ciekawość ;)
Biała butelka z bardzo estetyczną etykietą jest wykonana z plastiku 2 (HDPE) - bezpieczniejszego od PET. Dozownik jest w formie atomizera. Wiem, że niektórzy narzekają na takie rozwiązanie, ale muszę przyznać, że w tym przypadku jest to plusem. O wiele łatwiej dozować pożądaną ilość (kilka psiknięć na wacik) niż w przypadku zwykłego dozownika w postaci otwartej "dziury", przez którą zwykle wylewa się zbyt wiele. Dzięki temu płyn jest o wiele wydajniejszy (a przy pojemności 125 ml myślę, że to nie bez znaczenia). Dodatkowo psiknięcie jest skoncentrowane, więc nie rozpyla płynu wszędzie wokół, lecz prosto na wacik.
Płyn ma roślinno-kwiatowy zapach, którego niestety nie umiem określić. Nie jest to zapach ziołowy, lecz raczej idący w stronę jakiegoś roślinno-kwiatowego hydrolatu. Specyficzny ;) Płyn jest bezbarwny i ma również usuwać makijaż wodoodporny, choć nie jest dwufazowy (!).
I muszę przyznać, że... z makijażem radzi sobie doskonale! To jeden z najprzyjemniejszych płynów, z którymi miałam styczność. Przede wszystkim - nie rozmazuje kosmetyków, tylko skutecznie przyciąga je na wacik, prawie jak magnes. Jeżeli wacik ma już na sobie makijaż, a psiknę jeszcze raz, by zwilżyć go mocniej, natychmiast robi się w tym miejscu biała przestrzeń! Rzadko sięgam po tusze wodoodporne, ale spróbowałam raz zmyć makijaż wodoodporny płynem Coslys i też dał radę (choć płyny dwufazowe lub olejki radzą sobie bez wątpienia lepiej). Wszelkie trwałe, mocno kryjące podkłady nie są dla niego żadnymi przeciwnikami i w mig znikają ze skóry. Nie rozmazują się, nie zbierają w rozszerzonych porach, po prostu przenoszą na wacik. A usuwanie niewodoodpornego makijażu oczu to dla niego pestka. Nie trzeba wojować z mnóstwem wacików i rozpuszczaniem na raty. Jestem nim bardzo pozytywnie zaskoczona i używam z dużą przyjemnością! Po użyciu skóra jest odrobinę lepka, ale dla mnie demakijaż to pierwszy krok, później i tak myję twarz, więc nie jest to dla mnie żaden problem. Nie pozostawia mgły na oczach, nie piecze mnie ani trochę. Zaskakująco skuteczny i dobry płyn do demakijażu :) Takie produkty aż chce się polecać i nie dziwię się, że zdobył wspomniane wcześniej nagrody.
Obecnie mam otwarte dwa płyny do demakijażu - micelarny Resibo i właśnie ten z Coslys i muszę przyznać, że Resibo nie daje rady, Coslys jest od niego dużo, dużo skuteczniejszy.
Płyn do demakijażu kosztuje 39,99 zł za 125 ml TUTAJ. Niby niemało, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę bardzo dobrą wydajność (tu atomizer naprawdę jest plusem!), naturalny skład bazujący na różnych wodach kwiatowych i jednocześnie... wysoką skuteczność (a nie zawsze to, co naturalne, jest skuteczne :P), to jest ok :)
Podsumowując, z obu produktów jestem zadowolona. Płyn do demakijażu zrobił na mnie świetne wrażenie dzięki swojej zadziwiająco dobrej skuteczności! Nie rozmazuje, tylko faktycznie dobrze zmywa, a przy tym nie piecze w oczy i nie pozostawia mgły. Sięgam po niego z przyjemnością, również przy mocniejszym makijażu, a nie sądziłam, że płyn niebędący dwufazą da sobie radę również z tuszem wodoodpornym. Dobrze, że jest wydajny, bo pojemność 125 ml mogłaby nieco zaboleć :) Ale na szczęście znika bardzo powoli, mimo że używam go do całej twarzy. Z kolei szampon bardzo dobrze sprawdza się w codziennym myciu włosów, oczyszcza skutecznie, ale niezbyt inwazyjnie. Włosy są świeże, dobrze oczyszczone i uniesione u nasady, ale jednocześnie nie są przesuszone i szorstkie. Ale należy się przygotować na konieczność użycia odżywki. Zabrakło mi jedynie wydłużenia świeżości, ale mam świadomość, że jestem w tym zakresie "trudnym przypadkiem" i nie jest to dla mnie nowość ;). Oba produkty (i wiele innych marki Coslys) znajdziecie w sklepie Matique. Z marką Coslys mam styczność po raz pierwszy (mimo, że generalnie kojarzę ją nie od dziś) i jest to udana przygoda.
Jestem bardzo ciekawa, czy mieliście już styczność z produktami Coslys i czy zrobiły na Was równie przyjemne wrażenie :)
Sama nie wiem, co jest trudniejsze - kupić podkład o idealnych właściwościach, czy kupić podkład o idealnym odcieniu. Połączenie jednego z drugim wydaje się... wręcz niemożliwe. I choć odnoszę wrażenie, że odnalazłam już swój podkład idealny właściwościami, to niestety odcieniem tak do końca idealny nie jest. Z kolei idealny odcień uzyskuję w minerałkach (ale i tak mieszając 2 podkłady ;)), ale tu z kolei właściwości nie do końca takie, jak bym chciała :D Ale co zrobić, gdy podkład jest za różowy lub po prostu zbyt beżowy, nijaki, jak nadać mu więcej tonów żółtych? Jest kilka możliwości! :)
Najważniejsza rada, która dotyczy każdego punktu - nie przygotowujcie dużej porcji na zapas! Mieszajcie na bieżąco, jednorazową porcję na spróbowanie - na czystym wierzchu dłoni, w miseczce, na talerzyku czy spodeczku. Są też specjalne paletki do mieszania dla wizażystów, jak np. » ta « z Kryolan, ale z perspektywy osoby, która maluje tylko samą siebie, nie czuję potrzeby zakupu ;). Najpierw sprawdźcie, czy określona metoda w ogóle się Wam spodoba - jeżeli nie, a właściwości nie będą Wam pasowały, to przynajmniej nie zmarnujecie dużo podkładu. Podkład w oddzielnym słoiczku może też zaschnąć/zgęstnieć w wyniku dostępu powietrza. Lepiej przygotowywać sobie małe porcje na bieżąco.
1. Zmieszaj dwa podkłady
Ok, zaczynam od najmniej lubianej przeze mnie metody, co nie zmienia faktu, że powinnam o tym wspomnieć. Jeżeli macie dwa podkłady - jeden zbyt różowy/beżowy/neutralny, a drugi żółciutki, można je ze sobą zmieszać. Powinny spotkać się gdzieś w środku, ale efekt końcowy raczej nie będzie wyrazisty, o intensywnej tonacji :) Odnoszę wrażenie, że mieszanie podkładów ma jednak większy sens w przypadku posiadaniu za jasnego i za ciemnego. W przypadku mieszania podkładów, zwróćcie uwagę na ich właściwości, ponieważ uzyskana mieszanka będzie wypadkową obu rodzajów.
W sklepie Kolorówka.com można łatwo kupić sypkie pigmenty oraz bazy kolorystyczne Color Blend (te drugie są łatwiejsze w użyciu). To rozwiązanie tanie jak barszcz - torebka strunowa 5 ml kosztuje zaledwie 5,99 zł (dodam, że 5 ml to bardzo dużo i naprawdę nie warto kupować większej ilości na własne potrzeby). Dodatkowo fajną opcją jest możliwość połączenia zamówienia ze ZróbSobieKrem, ponosząc tylko jeden koszt wysyłki. Robię tak dość często, opłaca się, zawsze można dorzucić fajny hydrolat, kwas hialuronowy czy ekstrakt :) Co prawda zamówienie idzie trochę dłużej (bo sklepy mają siedzibę gdzieś indziej i muszą sobie wzajemnie dostarczyć zamówiony towar), ale jest to dobra opcja.
W kontekście dzisiejszego wpisu najbardziej interesuje nas Color Blend Yellow (pigment: żółcień żelazowa), który nada tonów żółtych, ale oczywiście są też inne kolory:
Color Blend Green (pigment: zieleń chromowa) - doda tonów oliwkowych
Color Blend Blue (pigment: błękit ultramarynowy) - ochłodzi, przygasi barwę - jeżeli jest za żółty, za pomarańczowy
Color Blend Red (pigment: czerwień żelazowa) - ociepli podkład
Color Blend White (pigment: dwutlenek tytanu) - rozjaśni podkład
Widziałam, że pigmenty są też dostępne w e-naturalne, ale nie miałam z nimi styczności.
Zaletą Color Blendów jest to, że dosyć łatwo łączą się z podkładem płynnym i udawało mi się je dokładnie rozmieszać nawet palcem na dłoni (z podkładem sypkim, mineralnym - rozetrzeć w torebce strunowej). W przypadku pigmentów, zalecane jest użycie spieniacza do mleka (ze zdjętą sprężynką), a w przypadku podkładów sypkich - ucieranie w moździerzu. W przypadku niedokładnego rozmieszania można się spodziewać nieeestetycznych smug ;). Są też bardzo tanie i diabelnie wydajne - naprawdę trzeba użyć odrobinki! Ja dozuję za pomocą wąskiej, metalowej szpatułki (recenzja).
Niestety używanie Color Blend Yellow nie jest dla mnie satysfakcjonujące. Ma on barwę żółto-ciepłą, idącą delikatnie w tony pomarańczowe. Jest mocno nasycony i może przyciemnić podkład. Ja jestem żółto-chłodna, idąca lekko w oliwkę, więc tonacja ciepła mnie nie urządza. Próbowałam kombinować z mieszanką Color Blend Yellow + Green + White, ale żadne proporcje nie dały mi tego, czego oczekuję.
Dodatkowo, Color Blendy wpływają na właściwości podkładu, mogą sprawić, że będzie cięższy, bardziej widoczny na skórze, podkreślający suche skórki, mocniej kryjący i mogą zwiększyć ryzyko warzenia, jeżeli macie ku temu tendencję. Oczywiście tego się dodaje dosłownie odrobinkę, więc na (prawie) każdym blogu i w (prawie) każdym filmiku przeczytacie/usłyszycie "nie zmienia właściwości podkładu", ale moja cera jest na takie zmiany bardzo podatna (warzy mi się 90% podkładów ;)) i różnica była dla mnie odczuwalna. Możliwe, że dla Was nie będzie - nie przekonacie się, póki nie spróbujecie ;). Kolejna kwestia jest taka, że są bardzo napigmentowane i... łatwo z nimi przegiąć, jak zobaczycie na zdjęciach poniżej. A wiecie, jak to jest - człowiek się rano spieszy, sypnie za dużo no i klops, trzeba poprawiać. No i są to proszki, więc łatwo je rozsypać, pobrudzić się, a wystarczy nawet wydech, by cała porcja sfrunęła na spodnie przed zmieszaniem.
Ciekawy odcień wychodzi w wyniku zmieszania Color Blend z białym podkładem w płynie (za chwilkę zaprezentuję, a wiele propozycji białych podkładów znajdziecie w TYM wpisie), ale tutaj ponownie pojawia się kluczowa kwestia - odcień jest piękny, ale jak z właściwościami? U mnie kiepsko (efekt j.w.). Niemniej jednak to może być ciekawy pomysł do stworzenia żółtego mixera DIY.
Uważam, że warto choć raz spróbować "jak to działa" i przekonać się na własnej skórze, ale to nie jest to, czego JA szukam :)
Missha Perfect Cover 13 + Color Blend Yellow, próba 1:
przed rozmieszaniem (sypnęłam stanowczo za dużo) --- w trakcie mieszania --- po rozmieszaniu
Tu już na pierwszy rzut oka widać, że przegięłam z ilością, ale... z proszkami tak właśnie jest, ich dozowanie nigdy nie jest łatwe i przyjemne.
Missha Perfect Cover 13 + Color Blend Yellow, próba 2:
zdjęcie po lewej: przed rozmieszaniem (sypnęłam mniej, tym razem akurat)
zdjęcie po prawej: próba 2 (akurat), czysta Missha, próba 1 (za dużo)
Missha --- Missha+CB White --- Missha+CB Green --- Missha+CB Yellow
przed rozmieszaniem
Missha --- Missha+CB White --- Missha+CB Green --- Missha+CB Yellow
po rozmieszaniu
można również mieszać pigmenty podwójnie, a nawet potrójnie :)
Oczywiście mam świadomość, że nikt nie wyjdzie z takim zielonym Shrekiem do ludzi, ale zdjęcie obrazuje, że te proszki są naprawdę mocno napigmentowane (a w szczególności zieleń!) i trzeba mocno uważać z dawkowaniem, ponieważ prawdziwa moc pokazuje się dopiero przy pełnym roztarciu - z każdą chwilą mieszania podkład zmienia kolor coraz mocniej.
3. Żółty mixer, żółta baza
Są specjalne, żółte mixery, stworzone właśnie w celu zmiany odcienia podkładu. I tu na mojej twarzy pojawia się grymas bo...
Koniec. Tak, smutna prawda jest taka, że nie znam ŻADNEGO innego żółtego mixera, dostępnego w Polsce. Godziny spędzone w Google niestety mnie w tym utwierdziły (jeżeli Wy znacie, koniecznie dajcie znać!!!). Długo zastanawiałam się nad zakupem MUFE, ale nieudana przygoda z Color Blend Yellow spowodowała, że tego nie zrobiłam. Dlaczego? Bo MUFE również ma ten niepożądany, ciepły podton, żółto-pomarańczowy, którego ja właśnie unikam. Jeżeli Wy nie - można spróbować :)
Niedostępne w Polsce:
- Kett Yellow - wygląda bardzo interesująco!
- Temptu Yellow Adjuster
- Dinair Glamour Makeup Adjuster
- Mistair Adjuster
- Mehron LUX AirBrush Makeup
- Coastal Scents Undercover Liquid Color Corrector Yellow - bardzo ładny, ale już chyba niedostępny?
Z pewnością jest ich o wiele więcej, ale myślę, że nie ma sensu dalej grzebać w zagranicznym asortymencie. Jedno jest pewne - dostępność żółtych mixerów w Polsce jest zatrważająco słaba.
Jakimś pomysłem jest zrobienie DIY mixera, są dwie opcje: - biały podkład lub biały mixer + Color Blend Yellow, opisałam wyżej, no ale pozostaje kwestia właściwości - biały podkład lub biały mixer + żółty barwnik spożywczy, opiszę za chwilę
Wiem, że niektórzy mieszają też podkłady z żółtymi bazami, ale myślę, że ich pigmentacja nie jest na tyle oszałamiająca, by faktycznie mocno wpłynąć na kolor podkładu. Propozycje żółtych baz:
- NYX Color Correcting Primer
- Inglot HD Yellow
- Golden Rose, CC, Color Correcting Primer
- MAC Prep Prime CC Colour Correcting Neutralize
i, zapewne, wiele innych...
zdjęcie po lewej: Missha Perfect Cover 13, Inglot HD Yellow
zdjęcie po prawej: zmieszana Missha+Inglot, czysta Missha
Efekt wizualny całkiem niezły, ale zwróćcie uwagę na proporcje (praktycznie 1:1) - podkład się rozrzedza, robi się specyficznie śliski. Nie mam pojęcia, jak to się utrzyma w ciągu dnia, nie testowałam ;)
4. Żółty korektor
Sposób, który u mnie sprawdza się najlepiej. Mieszam odrobinę żółtego korektora z podkładem, dzięki czemu mogę uzyskać ładny, żółty odcień. Korektor zwykle ma dobre krycie, jest dobrze napigmentowany i wystarczy odrobina, by mocno wpłynąć na odcień podkładu. Dodatkowo ma czysto-żółty odcień, więc nie muszę się bać pomarańczki :)
Do tej pory najbardziej polubiłam L.A. Girl HD PRO Conceal w odcieniu Light Yellow (mój ma numer GC995, bo jest jeszcze GC991 Yellow i on jest już ciemniejszy). Dostępny w Mintishop (klik) za 24,90 zł. Jest ładny, czysto-żółty, nie przyciemnia podkładu. Może się też sprawdzić do korygowania zasinień pod oczami (żółty dobrze neutralizuje fiolet), ale w moim odczuciu wygląda trochę ciężko i nieestetycznie. Więc teoria swoje, a praktyka swoje.
Inne, przykładowe żółte korektory:
Kobo Modeling Illuminator 103
NYX HD Yellow Concealer
Delia, Free Skin, Under Eye Concealer, Yellow - swatch TUTAJ, niestety to bardziej beż niż żółty :/
Catrice, Anti-Dark Circle
Oczywiście jest też cała masa żółtych korektorów w kredce oraz kremie (kamuflaży) - szczególnie w paletkach korektorów, ale one z pewnością będą już trudniejsze do połączenia z podkładem. Żółty korektor mineralny (sypki) ma np. firma Lily Lolo (odcień PeepO).
zdjęcie po lewej: L'Oreal True Match 1 Ivory --- Kobo Modeling Illuminator 103 --- L.A.Girl Light Yellow
zdjęcie po prawej: Missha + korektory, kolejność jak wyżej
jak widać, najlepiej radzi sobie L.A. Girl, następnie L'Oreal, a najgorzej Kobo
Kobo jest niestety półtransparentny, bardzo słabo napigmentowany
5. Barwnik spożywczy / DIY żółty mixer
Używanie barwnika spożywczego w celu zmiany odcienia podkładu jest bez wątpienia metodą najbardziej kontrowersyjną. Nawet moja pierwsza myśl brzmiała mniej więcej "kogoś chyba pogięło..." ;). Po raz pierwszy zobaczyłam to na zagranicznym YouTube i postanowiłam zaryzykować (z powodu uzyskiwanego pięknego odcienia), ale z ogromną dawką ostrożności, ponieważ wiadomo ile w sieci jest bzdur i porad, które mogą zaszkodzić. Gdy przesyłka z barwnikami (mam żółty i zielony) do mnie dotarła, zapytałam koleżanki, która doskonale zna się na składach (podsyłając jej zdjęcie składu moich konkretnych produktów), czy to w ogóle będzie bezpieczne. Koleżanka uspokoiła mnie, że wykorzystane w nich składniki pojawiają się w wielu kosmetykach i znajdę je wszędzie wokół, więc raczej nie ma obaw, ale warto zachować ostrożność. Pierwsza kwestia jest taka, że barwnik innej firmy może mieć inny skład (miejcie to na uwadze), a druga taka, że każda skóra może zareagować inaczej (np. indywidualne reakcje uczuleniowe). Może jestem przewrażliwiona, bo na chłopski rozum skoro można to spożywać (nie bezpośrednio oczywiście), to na skórze w ułamku dawki nic się nie powinno dziać, ale wolę dmuchać na zimne. Nie sądzę, by ktokolwiek to badał pod kątem kontaktu ze skórą.
Generalnie - trudno jest mi polecać tę metodę, bo jest tak abstrakcyjna, że wykracza nawet poza moje granice normalności :D
W filmach na YouTube widziałam, jak dziewczyny dozowały kropelkę barwnika bezpośrednio do porcji podkładu. No cóż, u mnie skończyło się to bardzo źle (za pierwszym razem, nieuwiecznionym na zdjęciu) :D. Za drugim razem postanowiłam być "mądrzejsza" i najpierw pokryłam skórę bazą, która w założeniu miała izolować skórę od barwnika. No cóż. Byłam mądrzejsza tylko teoretycznie.
zdjęcie po lewej: posmarowałam skórę bazą pod makijaż
zdjęcie w środku: porcja podkładu (jak widać spora!)
zdjęcie po prawej: porcja podkładu+kropla barwnika (rozmieszane), sam podkład
Powiem tak... ten konkretny barwnik (tej firmy) jest turbo-napigmentowany. Jedna kropla w połączeniu z dużą porcją podkładu = kanarek na twarzy. Nie ma opcji - trzeba albo sobie zrobić DIY żółty mixer, albo przygotować większą porcję (kilka pompek podkładu + jedna kropla barwnika). Pojedyncza porcja, nawet duża, nie ma racji bytu.
Pomimo zastosowania bazy, moja skóra została uroczo zafarbowana na żółto, brawo ja ♥
ALE zauważcie jaki ładny odcień można uzyskać w połączeniu z białym podkładem (tu: L.A. Girl PRO Coverage GLM641 White) i jest to całkiem ciekawa opcja do zrobienia żółtego mixera DIY.
poniżej proporcje jak na poprzednim zdjęciu (po roztarciu) + dodałam biały podkład po prawej dla porównania o ile zmienił się odcień mieszanek
tu dodałam jeszcze troszkę Color Blend Yellow po prawej - widać, że ten odcień idzie lekko w brzoskwinię :(
Moje testy miały oczywiście kontynuację, gdyż zrobiłam sobie żółty mixer (przy użyciu białego podkładu L.A. Girl + żółtego barwnika spożywczego). Nie użyłam białego mixera NYX bo... jest mi go szkoda :P Ale można.
Próba 1: biały podkład L.A. Girl + żółty barwnik
Niestety proporcje na oko, więc nie podam. No i tutaj moje ostrzeżenie - ta mieszanka zawsze będzie jasno-żółta, czyli niepozorna i wzbudzająca "phi? takie jasne? przecież to nie zmieni odcienia podkładu!". Nie dajcie się zwieść pozorom i nie dodawajcie więcej barwnika, żeby mieszankę przyciemnić. Ta niepozorna, śliczna mieszanka po lewej w połączeniu z porcją podkładu, po roztarciu daje MEGA kanarka. Nawet, jeżeli wydaje się to niemożliwe (no bo różowy + jasny zółty będzie lekko żółtawy, prawda? nieprawda :D)
Próba 2: ta sama mieszanka, ale dałam dużo mniej mixera. Wręcz śladową ilość. Trochę lepiej, ale nadal źle.
Na zdjęciu po prawej efekt zmieszania: próba 2, próba 1, czysty podkład
Próba 3: do porcji mixera dodałam więcej białego podkładu, bo z tamtym się nie dało pracować :D
Jak widać - użyłam raczej niewiele. Efekt po zmieszaniu - nadal kanarek.
Próba 4: nie ingerowałam w zawartość mixera, ale użyłam jego śladowej ilości. Dosłownie dotknęłam czubkiem metalowej szpatułki, pozostawiając tyci kropeczkę. Efekt? Lepszy!
zdjęcie po prawej: Missha, próba 4, próba 3
Wnioski? Z tym konkretnym barwnikiem nie ma szans na przygotowywanie bieżącej porcji podkładu, gdyż jest zbyt napigmentowany. Opcje są dwie:
1) przygotowanie większej porcji podkładu w osobnym słoiczku z JEDNĄ kropelką barwnika
2) zrobienie DIY żółtego mixera (na bazie białego podkładu lub białego mixera) z barwnikiem spożywczym w małym słoiczku. Ale uwaga: zalecam ogromną ostrożność w dawkowaniu, ponieważ ta mieszanka zawsze zostanie jasno-żółta. Nie dawajcie za dużo barwnika, bo ta niepozorna mieszanka będzie zbyt mocno napigmentowana, jak u mnie. Dopiero dodanie więcej białego podkładu i jednoczesne używanie mikroskopijnej ilości pozwoliło mi uzyskać efekt, w którym można wyjść do ludzi.
A moje wrażenia ze stosowania - pozytywne :) Tu ilość jest naprawdę mikroskopijna, a i tak rozpuszczona w białym podkładzie, więc jeszcze dodatkowo rozcieńczona. Użycie odrobinki sprawia, że właściwości podkładu się nie zmieniają (nie skraca się trwałość, nie wzmaga błyszczenie, podkład się nie warzy), a kolor zmienia się na plus. Ale jak już wspomniałam - trudno jest mi to rozwiązanie polecać. Na własne ryzyko ;).
6. Żółty puder
Istnieją również pudry żółte i "bananowe", którymi można lekko skorygować odcień podkładu.
Prasowane:
Clinique Redness Solutions Instant Relief Mineral Pressed Powder
Kobo Brightener Matt Powder 313 Banana Cream
Freedom HD Pro Finish Banana
Sypkie:
Inglot, transparentny puder matujący 217
Glazel, puder sypki bananowy
Ben Nye Banana
Ecocera, sypki puder bananowy
Wibo Banana Powder
Hean, Banana Luxury Powder
Makeup Revolution, Luxury Powder Banana
Freedom, HD Pro Artist, puder sypki bananowy
W7, Banana Dreams
Z powyższych miałam: Ben Nye, Kobo oraz Glazel. Ben Nye jest ładny, ale bardziej beżowy niż faktycznie żółciutki, niewiele skoryguje. Glazel miałam w odcieniu B2, ale niestety był dla mnie zbyt ciemny i nie mogłam do używać, już dawno poszedł w świat. Z kolei Kobo w opakowaniu wydaje się być ładny, żółciutki, ale już na skórze tego efektu nie ma - sam z siebie raczej skoryguje niewiele. Jestem bardzo ciekawa tego Clinique, który wydaje się być mocno żółciutki :)
Oczywiście można też samemu dodać żółtego pigmentu (Color Blend Yellow) do dowolnego pudru sypkiego, by skierować go bardziej w kierunku tonów żółtych.
Po lewej: Kobo Brightener Matt Powder (góra), Ben Nye Banana (dół)
Środek: DIY puder bananowy (góra), Color Blend Yellow (dół)
Po prawej: RCMA No-Color Powder
DIY puder bananowy - instrukcja:
Wsypałam puder RCMA (można użyć dowolnego ;)) do torebki strunowej i dosypałam trochę Color Blend Yellow (na oko ;))
Podczas rozcierania widać, że zaczynają się łączyć (ucieram zamkniętą torebkę w dłoni)
Po roztarciu puder jest już ładny, żółciutki
DIY puder bananowy --- Ben Nye Banana --- Kobo Brightener
po lewej gruba warstwa, po prawej roztarte
Należy mieć świadomość, że taki puder nie skoryguje zbyt mocno odcienia podkładu. Trochę tak, ale bez szału :)
Podsumowanie
Pomimo różnych możliwości korygowania odcienia podkładu, tylko jedną jestem w stanie z czystym sumieniem polecić i jest nią dodawanie odrobiny żółtego korektora do porcji podkładu (najbardziej polecam L.A. Girl HD Pro Conceal GC995 Light Yellow z powodu dobrej pigmentacji, ładnego odcienia i korzystnej ceny). Wszystkie pozostałe metody w moim odczuciu mają zbyt wiele wad:
mieszanie dwóch podkładów nie zagwarantuje intensywnych żółtych tonów, ponieważ podkład żółty i różowy dadzą barwę raczej neutralną + właściwości są nieprzewidywalne
pigmenty sypkie i Color Blend mogą (ale nie muszą) sprawiać, że podkład będzie cięższy, bardziej kryjący, widoczny na skórze, może bardziej podkreślać suche skórki i rozszerzone pory oraz się warzyć. Co jest jednak dla mnie najbardziej dyskwalifikujące - Color Blend Yellow jest żółto-ciepły (lekko idący w pomarańcz), a nie żółto-chłodny + może nieco przyciemnić podkład. Dodatkowo z proszkami ciężko się pracuje - wystarczy wydech, by je niechcący zdmuchnąć na spodnie. Są też mocno napigmentowane, więc łatwo przesadzić i znowu trzeba korygować...
żółte mixery wydają się rozwiązaniem idealnym, ale polski rynek jest w tym zakresie koszmarnie ubogi i jedyny znany mi produkt tego typu (MUFE) również jest żółty-ciepły... Można zrobić DIY żółty mixer na bazie białego podkładu lub białego mixera, dodając Color Blend Yellow (tu znowu ryzyko warzenia i żółto-ciepły odcień) albo żółty barwnik spożywczy (tu ryzyko nadmiernej pigmentacji i bezpieczeństwa składu konkretnego produktu)
żółte pudry zwykle nie są aż tak napigmentowane, by faktycznie mocno wpływać na odcień podkładu - mogą odrobinę skorygować, ale niewiele. A słynny Ben Nye Banana jest raczej beżowy niż żółty...
żółty barwnik spożywczy to rozwiązanie tak abstrakcyjne, że ciężko mi je polecać. Barwnik, który posiadam, jest zbyt napigmentowany, więc przygotowanie jednorazowej porcji podkładu, nawet z jedną kroplą, jest niemożliwe. W grę wchodzi albo większa porcja, albo DIY żółty mixer. Skład mojego został przyjęty pozytywnie przez osobę, która zna się na rzeczy, ale nie zawsze tak będzie. Inny barwnik może mieć skład nieprzyjazny dla skóry i istnieje ryzyko podrażnienia/reakcji uczuleniowej, a to już kwestia bardzo indywidualna. Trzeba mieć na uwadze, że nie jest to produkt przebadany pod kątem kontaktu ze skórą. Na własne ryzyko.
Zdarza się Wam korygować odcień podkładu? :)
↓↓↓ Jeżeli wpis jest dla Ciebie przydatny, udostępnij ♥ ↓↓↓
Niedawno miałam okazję po raz pierwszy uczestniczyć w konferencji Meet Beauty i przychodzę dziś do Was z relacją z IV edycji :) Jeżeli jesteście ciekawi, jak to wydarzenie wyglądało z mojej perspektywy, to zapraszam ♥
O konferencji Meet Beauty
Była to już IV edycja Meet Beauty, choć ja byłam tam po raz pierwszy. W ostatnich latach nie miałam takiej możliwości :) Nie mam więc porównania do wcześniejszych edycji, wszystko było dla mnie takie nowe i ekscytujące. Podpytywałam kilku koleżanek by wiedzieć, na co się mniej więcej przygotować :)
Miejsce konferencji - Hotel Lord
Konferencja odbywała się w Hotelu Lord w Warszawie. Moim zdaniem dobór miejsca był trafiony w dziesiątkę! Świetna lokalizacja, łatwy dojazd komunikacją miejską. Sam hotel robił też wrażenie swoimi wspaniałymi wnętrzami :) Myślę, że wszystko zostało dopięte na ostatni guzik - w części ogólnodostępnej można było porozmawiać ze znajomymi blogerkami, poznać nowe osoby, napić się czegoś lub zjeść :) To miejsce zdecydowanie tętniło życiem i co chwilę wpadałam w czyjeś ramiona :D To było takie super, że w końcu mogłam poznać tyle osób, z którymi dotychczas rozmawiałam jedynie online :) Świetnie, że w ogólnodostępnej części pojawiły się również wygodne sofy, by choć na chwilę usiąść i odpocząć w dobrym towarzystwie. Zaś piękna, kwiatowa ścianka stanowiła idealne tło do zdjęć :). Wszystkie sale - zarówno na wykłady, jak i warsztaty, były perfekcyjnie przygotowane. Nie było żadnych problemów z dźwiękiem czy obrazem. Żadnych prób mikrofonu, niedziałających rzutników i innych problemów technicznych :D Jednocześnie organizatorzy byli szalenie pomocni! Kilkakrotnie podchodziłam do recepcji, by o coś zapytać, zawsze udzielono mi wyczerpującej odpowiedzi z uśmiechem na ustach, to też jest bardzo ważne! :)
Poznanie nowych osób było dla mnie jednym z najistotniejszych filarów tego wydarzenia :) Co prawda jechałam z kilkoma zaprzyjaźnionymi blogerkami (Pauliną, Anią, Bogusią), więc było nam z pewnością raźniej, ale była to wspaniała okazja do poznania nowych osób już na miejscu. Ba, nawet dzień przed konferencją rzuciłam się w ramiona Agnieszki na przejściu dla pieszych i już wtedy poczułam, że jestem we właściwym miejscu i będzie cudownie :D Cieszę się, że w końcu mogłam poznać Agatę, z którą prawie codziennie rozmawiamy :) A innych poznanych osób... nawet nie sposób wymienić, ale chciałabym wszystkich serdecznie pozdrowić! ♥ Z kilkoma osobami nie udało nam się odnaleźć, ale jest powód, by wrócić za rok :))). Harmonogram wydarzenia był tak ułożony, że był czas zarówno na wykłady, warsztaty, jak i po prostu luźne pogawędki podczas przerw. No i oczywiście na samej konferencji dzień się nie kończy, ponieważ do mojego pokoju trafiałam tak naprawdę w późnych godzinach nocnych :D
Warsztaty i wykłady
Jeden z najważniejszych elementów konferencji - wiedza! Zarówno teoretyczna, jak i praktyczna :) W tym roku organizatorzy postanowili ulepszyć system zapisów na warsztaty i każdy mógł się zapisać maksymalnie na dwa jednego dnia (czyli razem cztery). To bardzo dobry pomysł, bo dzięki temu nie było sytuacji, w których jedna osoba idzie na wszystko, a inna - musi obejść się smakiem. Moim zdaniem bardzo na plus i sprawiedliwie! Jak się okazało, proponowane wykłady były tak szalenie ciekawe, że... sama zapisałam się tylko na dwa warsztaty (jeden w sobotę i jeden w niedzielę), bo nie chciałam ominąć wykładów :)
W sobotę uczestniczyłam w wykładzie o Instagramie, prowadzonym przez Annę Pytkowską z BLOGmedia oraz aGwer. Pierwsza część dotyczyła aspektów technicznych związanych z Instagramem (hashtagi, zasięgi, statystyki), zaś druga - fotografii typowej dla nas, blogerów. Przyznam szczerze, że podczas pierwszej części nie dowiedziałam się zbyt wiele, bo po prostu zgłębiałam już ten temat wcześniej i uczestniczyłam w kilku Stories dotyczących Insta. Niemniej jednak wykład był prowadzony w bardzo interesujący sposób, za co ogromny plus :) Z kolei z drugiej części wyniosłam całkiem dużo. Muszę przyznać, że mam spore braki wiedzy związanej z fotografią i przydałby mi się dobry kurs :). Agnieszce poszło naprawdę świetnie i bardzo jej kibicowałam. Następnie udałam się na warsztaty z Annabelle Minerals. Tu muszę przyznać, że jestem rozczarowana :( O ile osoba prowadząca była młoda i energiczna i miała predyspozycje do przekazywania wiedzy, to... coś poszło nie tak. Bardzo lubię markę Annabelle Minerals i miałam z ich oferty już... prawie wszystko. W zasadzie tylko ich nowości były również dla mnie nowościami. Szkoda, że warsztaty były tak naprawdę prezentacją marki, omówieniem produktów i puszczeniem ich w obieg "do pomacania". Później co prawda nastąpiło wykonanie makijażu na modelce, ale... w sumie nic mi to nie dało. Siedziałam daleko, niewiele widziałam, obraz nie był puszczony w czasie rzeczywistym na rzutniku, a w sumie sam makijaż nie był niczym odkrywczym, po prostu nałożeniem produktów mineralnych, co sama czynię bardzo często. W sumie ciężko mi nazwać ten panel warsztatami, bo przypominał bardziej wykład z niewielkim elementem praktycznym ;) Szkoda, że marka z tak długim doświadczeniem nie wykorzystała tego. Wiem, że to nie tylko moje wrażenie. Na koniec uczestniczyłam w wykładzie o montowaniu video i tworzeniu angażujących produkcji na YouTube, prowadzonym przez bardzo charyzmatycznego Adriana Kilara. Czasem pojawia się w mojej głowie pomysł założenia kanału, głównie z powodu... Insta Stories, które przekonało mnie, że mówienie może być równie fajne, co pisanie :) Ten wykład był szalenie inspirujący! Adrian pokazał swoje początki, które... nie były najlepsze, delikatnie rzecz ujmując ;), co z pewnością podniosło na duchu i dało motywację do tego, by zacząć. Jakkolwiek, byle zacząć. Zaprezentował ciekawe techniki, które sprawiają, że... vlogi naprawdę wciągają, a nie są tylko rozmemłanymi, nudnymi urywkami z dnia. I nawet ja, osoba nieprzepadająca za vlogami, siedziałam całkowicie wpatrzona i zaciekawiona! Myślę, że to był jeden z tych wykładów, które może i nie przekazywały dużej ilości wiedzy (choć trochę jej było, nie przeczę!!!), ale... bardzo inspirują, motywują i skłaniają co działania. Bardzo mi się to podobało, wyszłam naładowana pozytywną energią!
W niedzielę mój schemat był... identyczny :) Wykład - warsztaty - wykład :). Dzień zaczęłam od panelu o hejcie, prowadzonego przez Annę Pytkowską wraz z Niewyparzoną Pudernicą, Aniołem na Resorach i Beauty Boy'em. To było dla mnie ciekawe doświadczenie, posłuchać o hejcie, z którym zmagają się więksi (lub po prostu bardziej "kontrowersyjni") blogerzy/vlogerzy i w jaki sposób sobie z nim radzą. Co ciekawe, każda ze stron miała swoją własną receptę na sposób radzenia sobie z hejterami. Każde stanowisko było inne, a przecież... każde na swój sposób właściwe. Jak dotąd hejt mnie omija (z bardzo niewielkimi wyjątkami) i mam nadzieję, że tak zostanie. Następnie udałam się na warsztaty z Natura Siberica, które były prowadzone w bardzo ciekawy sposób :) Po części teoretycznej, dotyczącej sposobu pozyskiwania wyjątkowych składników, przystąpiłyśmy do tworzenia własnych peelingów cukrowych - prostych, ale pięknych i skutecznych :). Część praktyczna może i nie była niczym odkrywczym, ale wyszłam zadowolona i po prostu dobrze się bawiłam. Ostatni wykład dotyczył metamorfozy bloga Sylwii Lewczuk (wcześniej Makijażowy świat Sylvii, obecnie Czerwonousta). Krok po kroku omówiono wszystkie aspekty metamorfozy bloga na przykładzie. Z tego wykładu wyszłam zadowolona pół na pół, gdyż z jednej strony (obiektywnie rzecz ujmując) był wartościowy dla każdej osoby, która myśli nad zmianami, a z drugiej strony (subiektywnie) - większość albo mam już za sobą, albo chociaż mam świadomość ich istnienia, więc niewiele mogłam z tego wynieść :)
Zabawnie wyszło, bo uczestniczyłam w wykładzie... również w poniedziałek rano :D Będąc na warsztatach Natura Siberica, ominął mnie wykład Tołpy o trądziku. Z wrażeń koleżanek wynikało, że był bardzo ciekawy, więc udało mi się go obejrzeć w poniedziałek rano (już w domu), korzystając z relacji na Instagramie dostępnej przez 24 godziny :). Cieszę się, że zdążyłam, bo faktycznie był bardzo interesujący. Nie była to prezentacja marki, lecz pełnowartościowy wykład na temat pielęgnacji cery (i z naprawdę mądrymi radami), z drobnymi elementami lokowania produktów :). Można było faktycznie wynieść sporą wiedzę na temat świadomej pielęgnacji, podobało mi się :) Niektóre marki popełniają błąd, tworząc prezentacje na zasadzie "bardzo ważne jest oczyszczanie twarzy, a w tym celu świetnie się sprawdzi nasz innowacyjny produkt, bla bla bla...". Tołpa pokazała, jak zrobić to DOBRZE i w sposób wartościowy dla odbiorców, a jednocześnie ukazując markę z pozytywnej perspektywy.
W temacie warsztatów trochę szkoda, że nie były sprawdzane opaski, ponieważ zdarzyły się sytuacje, że... ktoś zwyczajnie "ukradł" miejsce innej osobie, która była na te warsztaty zapisana - po prostu przychodząc wcześniej i zajmując sobie miejsce bez zapisów. Oczywiście organizatorzy na bieżąco reagowali na takie sytuacje i dostawiali krzesła, by każdy mógł skorzystać i uczestniczyć, ale myślę, że to nie powinno mieć miejsca. Szkoda, że znalazły się takie podłe osoby w gronie uczestników konferencji, które wykorzystały tę lukę kosztem innych :(.
Jedzenie
Poświęcanie osobnego akapitu na temat jedzenia podczas konferencji wydaje się co najmniej dziwne, ale... muszę (#żyjężebyjeść zamiast #jemżebyżyć) :D Jedzenie było po prostu wybitne i absolutnie zasługuje na pochwałę. Obiad miał formę szwedzkiego stołu, więc każdy mógł wybrać to, na co tylko miał ochotę. Bez wyliczonych porcji, dokładnie tyle, ile każdy potrzebuje, by nabrać sił w połowie intensywnego dnia, a to przecież ważne :) Wybór był potężny i absolutnie każdy mógł znaleźć coś dla siebie, w tym również wegetarianie, weganie i osoby z różnymi nietolerancjami i uczuleniami. Dodatkowo, jedzenie było naprawdę bardzo smaczne i świetnie przyprawione. Podobało mi się to, że wszystko było podpisane, więc dokładnie wiedziałam, co nakładam. W swoim codziennym życiu absolutnie unikam marnowania jedzenia i jakiekolwiek wyrzucanie jest dla mnie ostatecznością. Sytuacje, w których nakładam na talerz bliżej nieokreślone "coś", po czym okazuje się, że nie jestem w stanie tego zjeść, są dla mnie ogromnie stresujące i krępujące, bo muszę to zostawić, a wiadomo, co się z tym stanie. Dzięki temu, że każde danie było podpisane, nie istniała możliwość zaliczenia wtopy - wiedziałam, co nakładam ♥ Mój brzuszek był w pełni dopieszczony i uważam to za bardzo miłe, że organizatorzy zadbali również o ten element.
Marki kosmetyczne, upominki
W części ogólnej wystawiały się marki kosmetyczne - można było poznać bliżej ich produkty, przetestować, powąchać. Wystawiały się między innymi: Annabelle Minerals, Natura Siberica, O2 Skin, Pierre Rene, MIYO, Neess, Pollena Eva, Efektima, Mustela i Roge Cavailles. Możliwe, że o jakiejś zapomniałam :) Na stanowisku Pollena Eva można było wykonać badanie skóry, z czego również skorzystałam. Okazało się, że moja skóra jest lekko odwodniona i bez względu na wiarygodność wyników takiego badania (cały dzień w klimatyzowanym pomieszczeniu, skóra zmęczona po całym dniu, pod warstwą niezbyt delikatnego makijażu), wzięłam to sobie do serca bo faktycznie dotychczas nie spożywałam właściwych ilości wody. Zmiany wdrożyłam już w życie i piję więcej :) Przyznaję bez bicia, że nie z każdą marką udało mi się porozmawiać - z częścią owszem, a do części nie dotarłam. Podczas przerw zupełnie traciłam orientację w czasie, spędzając czas na dyskusjach z innymi blogerkami i... tak wyszło :)
Upominki, które wszyscy uczestnicy otrzymali w torbach Meet Beauty, pokażę w nowościach miesiąca (pokazywałam na Stories, ale już zniknęło). Swoją drogą - rozdawanie toreb pod koniec wydarzenia to (moim zdaniem) bardzo dobry pomysł. Przynajmniej nie trzeba było w międzyczasie tego dźwigać, tylko z przyjemnością oddawać się duchowi konferencji :)
Chyba jedyną "niemiłą pamiątką", jaką przywiozłam z konferencji jest... stan cery! O matko, nie pamiętam, kiedy moja cera miała się tak fatalnie! Zmiana otoczenia, warszawska woda, powietrze i spędzenie dwóch dni w klimatyzowanych pomieszczeniach (z klimatyzacją nie mam na co dzień prawie żadnej styczności!) dało mi nieźle w kość. Wróciłam z mega szorstką skórą i suchymi, łuszczącymi się plackami :) Minął tydzień i pomału wracam do normy :) Szczerze nie spodziewałam się, że moja buzia tak zareaguje.
Nagroda Beauty # 2018
Najcenniejszym upominkiem przywiezionym z Meet Beauty jest dla mnie bezsprzecznie nagroda za Najlepszy Beauty Blog 2018 - o rany, jak ja się cieszę! Nie sposób wyrazić słowami emocje, które mi towarzyszyły w tamtym momencie! Gdy podczas uroczystego rozdania nagród wyczytano nazwę mojego bloga... czas jakby się zatrzymał! Buzia mi się rozdziawiła i zamarłam w bezruchu, zaś wokół rozbrzmiewały głośne oklaski. Panicznie zapytałam siedzącej obok Ani"ja mam tam wyjść?", a w międzyczasie organizatorka, Anna Pytkowska zdążyła już zapytać "nie ma Basi?" :)) Tak, to musiało chwilę trwać, ale mój szok był ogromny. Szłam tam zaskoczona, szczęśliwa i jednocześnie zestresowana (wyjść przed tyle osób nie jest łatwo!), mój piskliwy i przerażony głos był co najmniej zabawny no i z pewnością nie byłam przygotowana na to, co (mądrego ;)) powiedzieć, ale... tak miło, tak cudownie jest zostać wyróżnionym! Chciałabym ogromnie podziękować wszystkim, którzy oddali na mnie swój głos, za wszystkie gratulacje i uściski :). Cieszę się bardzo z tego wyróżnienia - szczególnie, że podczas konferencji było obecnych tyle wspaniałych blogerek, które robią świetną robotę i imponują mi na wielu płaszczyznach i gdzie mi tam do nich :) To dla mnie coś wielkiego!
Jednocześnie chciałabym z całego serducha pogratulować pozostałym wyróżnionym osobom: NAJLEPSZY BEAUTY VLOG 2018 - Adrianna Grotkowska NAJLEPSZY BEAUTY INSTAGRAM 2018 - mrsgasky NAJLEPSZY BLOG/VLOG/INSTAGRAM W KAT PIELĘGNACJA - Kosmeologika NAJLEPSZY BLOG/VLOG/INSTAGRAM W KAT MAKIJAŻ - aGwer NAJLEPSZY BLOG/VLOG/INSTAGRAM W KAT PAZNOKCIE - Cienistość NAJLEPSZY BLOG/VLOG/INSTAGRAM W KAT WŁOSY - Anwen
Czuję teraz taką małą presję i jest mi głupio, bo... od powrotu nastąpiła cisza! ;) Ale pochłonęła mnie odrobinę codzienność życia i tak wyszło :) Będzie lepiej, obiecuję :)
Transport, nocleg
To już tematyka okołokonferencyjna, ale być może kogoś zainteresuje :) Na konferencję przyjechałam pociągiem z Pauliną, Anią iBogusią, wyruszyłyśmy w piątek rano, więc miałyśmy jeszcze całe popołudnie i wieczór na miłe spędzanie czasu i before party :D Spałyśmy w hostelu Sky8Noclegi, oddalonym o około 200 metrów od Hotelu Lord więc cudownie! :) Oczywiście w Lordzie również można było zostać na noc (i dla uczestników konferencji był rabat :)), jednak zależało mi na minimalizacji kosztów, a różnica w cenie była odczuwalna. W hostelu było tanio, czysto i schludnie, z dostępem do świetnie wyposażonej kuchni. Nawet wspólna łazienka nie stanowiła większego problemu, gdyż znajdowała się na każdym z trzech pięter, więc w razie czego można było się udać do innej ;). Mój pokój był wielkości schowka na miotły (w sumie to tylko łóżko :D), ale nic więcej do szczęścia nie było mi potrzebne. Jak się okazało, w tym obiekcie spały również inne uczestniczki konferencji, w tym Barbrafeszyn, Lakierowniczka, Lakierowe Rewolucje :) Dziewczyny okazały się przesympatyczne, więc wspólne wieczory w większym gronie były ekstra :) Do domu wróciłam w niedzielę w nocy, a w zasadzie to był już poniedziałek... ;).
Podsumowanie
Jestem pod ogromnym wrażeniem organizacji tej konferencji! Czuję, że niemal wszystko zostało dopięte na ostatni guzik i zrealizowane z pełnym profesjonalizmem. Moje najważniejsze oczekiwania: wiedza (warsztaty i wykłady były w większości bardzo ciekawe i świetnie zrealizowane, a więc wartościowe), ludzie (tak bardzo się cieszę, że mogłam poznać tyle osób z różnych zakątków Polski, z którymi utrzymuję na co dzień kontakt online) i atmosfera (bawiłam się doskonale!) zostały spełnione, wróciłam z gigantycznym uśmiechem i jest on obecny na mojej twarzy również teraz :). A myślę, że właśnie to jest najważniejsze :) Hotel był świetny, część ogólnodostępna ciągle tętniła życiem, a jedzenie było przepyszne. Uroczyste elementy konferencji (powitanie, rozdanie nagród, pożegnanie) również przeprowadzone z pełnym profesjonalizmem. Z niecierpliwością czekam na wspólne, pamiątkowe zdjęcie :) Oczywiście zawsze znajdą się jakieś drobiazgi, które wyszły nieco mniej, jednak są to na tyle mało istotne kwestie, że w żaden sposób nie wpływają na moje zadowolenie. Ogromnie mi miło, że mogłam się tam znaleźć i byłabym przeszczęśliwa, mogąc jechać na piątą edycję :) A jeżeli ktoś z Was jeszcze się waha, czy warto się zapisać w przyszłym roku - oj, warto! ♥
Kwiecień obfitował w masę nowości kosmetycznych (aż sama jestem zaskoczona po podsumowaniu), więc jeżeli ciekawi Was, co tam nowego wpadło w ubiegłym miesiącu, to serdecznie zapraszam. Zaprezentuję również upominki przywiezione z konferencji Meet Beauty.
W kwietniu obyło się bez szczególnych zachcianek, choć żaden z zakupów nie był do końca planowany. Potrzeby wychodziły na bieżąco - kończył mi się olejek Isana (używam do mycia gąbek), więc kupiłam przy najbliższej możliwej okazji. Podobnie z wacikami (dorzucone do koszyka przy okazji zakupów spożywczych w Biedronce). Na antyperspirant i żel pod prysznic miałam kupon -50% w aplikacji Rossmann.
Małe chusteczki antybakteryjne Cleanic kupiłam w dniu wyjazdu na Meet Beauty, na gdyńskim dworcu. Dobrze, że sobie przypomniałam o ich braku - przydały się wielokrotnie! Z kolei chusteczki do demakijażu przydają mi się ostatnio podczas wycieczek rowerowych (aktywna majówka! :)), mogę choć trochę oczyścić buzię i nałożyć nową porcję filtra przeciwsłonecznego. Wiadomo, że nie zastąpi to normalnego mycia, ale w warunkach plenerowych trzeba sobie jakoś radzić, a pół dnia na słońcu bez reaplikacji nie wchodzi w grę :). Puder Babydream w założeniu miał zastąpić talk przed depilacją pastą cukrową, ale miałam już do niej kilka podejść (z przepisów, które "zawsze się udają" - jasne...) i poskutkowało to masą straconego czasu i nerwów. Ale nie zmarnuje się - może kupię jakiegoś gotowca (polecicie coś?), a jeśli nie, to puder przyda się jako zasypka do stóp w sandałkach, balerinach, czy nawet jako suchy szampon. Żel do higieny intymnej Facelle kupiony bo Lactacyd mi się kończy, wygodna pompka ułatwia stosowanie, a w promocji kosztował mniej niż 4 zł.
Skorzystałam z promocji -55% w Rossmannie, choć raczej rozsądnie. W pewnym momencie uznałam, że wszystkie moje ulubione róże do policzków mają już więcej niż dwa lata (!!!), a dwa świeższe nie są do końca moją bajką kolorystyczną i używam ich sporadycznie (jeden bardzo brzoskwiniowy - zostawię, jeden strasznie chłodny, niemal fioletowy - planuję puścić dalej). Postanowiłam zrobić porządek i kupić jeden, ładny róż do codziennego użytku. Padło na Maybelline Pink Amber - myślę, że to był dobry wybór. Ma piękny odcień, dobrze się utrzymuje w ciągu dnia. Jest średnio napigmentowany, muszę go dokładać, ale z drugiej strony - trudno z nim przesadzić, więc na co dzień w sam raz. Drażni mnie jedynie opakowanie, które się rozsuwa (to nie jest zatrzask) i na początku tak z nim walczyłam, że po otwarciu z impetem dziabnęłam wierzch paznokciem... Nie jest to wygodne rozwiązanie. Tusz wodoodporny kupiłam z myślą o nadchodzących cieplejszych dniach - mój poprzedni też jest już stary, a nie widzę sensu wydawania dużej kwoty na tusz, którego i tak nie będę używać codziennie. Eveline Extension Volume Waterproof niestety mocno się grudkuje więc jeszcze nie wiem, czy się polubimy... Pomadkę Lovely K Lips Magic Dessert kupiłam po tym, jak zobaczyłam ją na ustach u Justyny - prezentowała się obłędnie i nie mogłam oderwać wzroku. Jestem zadowolona z zakupu - miałam już pomadkę Lovely (Extra Lasting) i Wibo (Million Dollar) i niestety wylądowały w koszu z powodu nieestetycznej skorupy na ustach. K Lips jest zupełnie inna, nakłada się ładnie cienką warstwą, nie skleja ust i komfortowo się nosi. Nie robi skorupy, wygląda po prostu tak, jak powinna wyglądać!
Jak widać, w kwietniu nie szalałam zakupowo, choć i tak trochę się uzbierało :)
Z uwagi na fakt, że sklep Kontigo nie uczynił NIC, abym mogła zrealizować swoją kartę podarunkową w sklepie online (a obiecywali, że to zrobią!), musiałam wykorzystać ją podczas Meet Beauty w Warszawie. Nie ukrywam, że były to najmniej przyjemne zakupy kosmetyczne ever - 4 dziewczyny, zmęczone po kilku godzinach podróży pociągiem, z ciężkimi walizkami i torbami. Na dworcu centralnym okazało się, że Kontigo nie jest nawet zaznaczone na mapie sklepów, więc nie było wiadomo dokąd iść. Obeszłyśmy cały dworzec, zmęczone i zrezygnowane. Ania zadzwoniła do swojej koleżanki, która robiła tam już zakupy, ale nie oszukujmy się - centralny jest tak duży, że i tak nic nam to nie dało, krążyłyśmy tam mega zagubione. Ja też dzwoniłam do Kontigo, ale nie było łatwo się odnaleźć. W końcu Paulina się od nas odłączyła i poszła na samotne poszukiwania, dzwoniąc po jakimś czasie, że znalazła. Ale kolejny problem - jak się teraz mamy wzajemnie odnaleźć, by pójść tam razem? Był tylko jeden punkt, który wszystkie kojarzyłyśmy - na samym początku dworca... Więc trzeba było się mocno cofnąć, żeby znowu przejść cały dworzec :D Gdy w końcu dotarłam do tego cholernego Kontigo, byłam już tak zmęczona, że nie miałam absolutnie żadnej ochoty na zakupy. Duża część rzeczy, które chciałam kupić, była niedostępna. Przy kasie musiałam czekać chyba z 10 minut na sprawdzenie, czy moja karta podarunkowa jest w ogóle aktywna, Pani musiała iść na zaplecze i trwało to strasznie długo, to też było raczej mało przyjemne dla mnie - takie oczekiwanie, czy zaraz nie będę wszystkiego odnosić na półki z powrotem.
Wzięłam mgiełkę borówkową Biolove (chciałam mango, ale borówkowa fajniejsza :)), maseczkę nawilżającą, ściereczkę bambusową do demakijażu, cielistą kredkę Deborah, kredkę do ust Golden Rose Crayon 11 i maseczkę bananową A'pieu. Dopłaciłam do karty podarunkowej ok. 8 zł, więc nie uwzględniłam tego jako "zakupy", bo teoretycznie nie ja poniosłam ten koszt :)
O ile przyjemniejsze byłyby zakupy, gdybym po prostu dostała kod zniżkowy na określoną kwotę w drogerii online?! Na spokojnie, z wygodnego fotela. Zapłaciłabym za wysyłkę, żaden problem. A takie zakupy na siłę i w zmęczeniu nie były dla mnie żadną przyjemnością. Grunt, że karta została wykorzystana, a teraz nie chcę mieć już z nimi nic wspólnego. Zupełnie nie dbają o swoich klientów.
Z Justyną udało nam się zobaczyć na chwilkę, dosłownie "w locie", bo miałyśmy dla siebie wzajemnie kilka rzeczy do przekazania :) Przygarnęłam niechciany krem do rąk APIS (niestety pachnie baaaardzo sztucznie...), płyn do mycia i dezynfekcji pędzli i gąbek Beauty Cleaner, którego Justyna nie polubiła (ja jak na razie mam dość neutralne podejście) oraz kilka odlewek (żel do mycia twarzy Nature Story, płyn micelarny Vianek, olejek do demakijażu Vianek, woda micelarna Nature Story, tonik hibiskusowy Sylveco)
Z kolei tydzień temu udało nam się spotkać w ulubionym gronie (zabrakło tylko Justyny właśnie :( ale następnym razem się zobaczymy!) i jak zawsze się powymieniałyśmy tym i owym :) Były pogaduchy, pizza - jak zawsze mega sympatycznie, dziewczyny są cudowne i uwielbiam spędzać z nimi czas, tak w pełni na luzie i bez spiny :) Vlog ze spotkania możecie obejrzeć u Pauliny :)
Od Bogusi przygarnęłam balsam regulujący czarszki, podkład Lumene Blur (oba się u Bogusi nie sprawdziły) oraz odsypki cieni glinkowych Annabelle Minerals w odcieniach Cocoa Cup oraz Ice Tea. Od Izy przygarnęłam strasznie dużo! Kilka produktów Delia: żelowy korektor (brązowy), pęsetę, hennę jednoskładnikową i tradycyjną hennę proszkową (brązową), odżywkę w sprayu do włosów Delia Cameleo Liquid Keratin, ale też odlewkę płynu micelarnego L'Oreal, odlewki trzech masek glinkowych L'Oreal, olejku do włosów L'Oreal i paletkę Bell w delikatnych odcieniach. Od Karoliny dostałam krem pod oczy Organique, kredkę do ust Catrice, odlewkę żelu do mycia twarzy Senelle oraz białego korektora Jafra. Od Ani odlewkę maski do włosów Dr Sante z olejem arganowym i keratyną (nie ma to jak dostać odlewkę w pojemniku na mocz od osoby związanej zawodowo z medycyną :D), płynu micelarnego Bielenda zielona herbata i pomadkę So Chic w ładnym odcieniu ciepłego różu z delikatną nutą brzoskwini (fajna na lato, tylko jakościowo te pomadki są takie sobie). Od Pauliny dostałam cień glinkowy Milkshake, którym na miejscu się podzieliłyśmy z dziewczynami :D i odsypkę odcienia Almond Milk. Dzięki tym odsypkom każda z nas ma różne kolory cieni - ja mam teraz sześć, mimo że dostałyśmy po dwa :) A pojemność tych cieni jest ogromna, więc nikomu nie zabraknie :)
W wyniku dwóch wizażowych wymianek przygarnęłam podkład Becca Coverage w odcieniu Shell - kolor ma cudny, choć odrobinkę za ciemny dla mnie, ale ten podkład jest trudny. Trudno się nakłada i... nie należy do najtrwalszych. W moje ręce trafił też NARS Sheer Glow Siberia, który tuż po nałożeniu potrafi wyglądać pięknie, ale... rany, jak on się warzy po całym dniu! Mam nadzieję, że z czasem dojdziemy do porozumienia. Odcień ma boski! Otrzymałam też odlewkę MAC Studio Fix NC10, ale jeszcze nie użyłam :)
Zoila Czasami kosmetycznie wysłała mi przesyłkę z kompresowanymi maseczkami z Hebe, żebym sobie porównała z tymi z AliExpress i dorzuciła jeszcze takie kompresy - również do nasączania :) Wyglądają jak duże waciki kosmetyczne :)
W przesyłce od AVON w tym miesiącu znalazłam Lightboxa (prezent bardzo na czasie!), krem do twarzy ANEW, balsam antycellulitowy AVON Works, krem z filtrem do ciała SPF30 i mgiełkę do ciała marakuja&peonia :). Mgiełka jest cudowna, uwielbiam jej zapach! Nawet teraz się prysnęłam, jak o niej piszę :D. Natomiast reszta kosmetyków raczej powędruje dalej :)
Z Klubu Przyjaciółek Nivea w tym miesiącu przyszedł balsam Protect&Bronze SPF30 z ekstraktem pobudzającym proces opalania. Dla mnie akurat opalenizna jest bardzo niepożądana, używam SPF50+ na twarz (codziennie) i ciało również (jeżeli wiem, że spędzę na słońcu więcej niż pół godziny), więc niestety balsam powędruje dalej. Nie zdążyłam jeszcze zużyć balsamu SPF30 z zeszłego roku (zwykłego, bez aktywatora opalenizny), a teoretycznie powinnam już go z tego powodu wyrzucić. Muszę przyznać, że mimo niższego faktora, chronił bardzo dobrze!
Wkraczam w zakres kosmetyków przywiezionych z Meet Beauty :)
Z Delishe dokonałyśmy małej wymianki, w wyniku czego trafiły do mnie dwa flakony perfum Oriflame, pomada Freedom Ash Brown, przepiękny rozświetlacz Eveline w odcieniu Light (mam Gold, ale Light leży na mnie ładniej) i trzy odlewki :)
Na zdjęciu zaplątał się także olejek pomarańczowy K. Hebda, który podarowała mi Bogusia po wykładach z aromaterapii - można było wziąć jeden dla koleżanki, a mnie te wykłady ominęły (byłam w tym czasie na warsztatach) :)
Na stoisku Pollena Eva otrzymałam termopeeling do ciała (nigdy nie miałam takiego) i serum tonizujące :)
Od marki Neess każda uczestniczka otrzymała pędzel owalny (ja swój już oddałam, bo nie przepadam za takim kształtem), dwa pyłki, bazę peel off (nowość Neess, testuję właśnie po raz pierwszy, ale po tygodniu mam już ubytki na końcówkach, następnym razem postaram się lepiej zabezpieczyć wolne brzegi) i lakier hybrydowy (trafił mi się piękny, głęboki odcień zieleni ♥). Moją uwagę na stoisku marki przykuł pędzel do pudru, bardzo mi się spodobał.
Od marki Bartos Cosmetics otrzymałam krem odmładzający. Jest to z pewnością ciekawa marka, która przykuła uwagę wielu osób, ale ja swój oddałam, bo po prostu moja skóra ma inne potrzeby. Oprawa graficzna kremu i torebki - przepiękna, a dozowanie również ciekawe, bo cała góra kremu (ta biała część) to pompka, pośrodku której znajduje się otwór.
Marka Tołpa wstrzeliła się naprawdę świetnie ze swoimi produktami przekazanymi do testów. Łagodne myjadło do twarzy (żel micelarny do mycia twarzy i oczu), chusteczki nasączone kwasami, peeling enzymatyczny i czarna maska. Wszystko wykorzystam, bardzo trafiona zawartość!
W tej uroczej tubie znalazły się dwa cienie glinkowe (nowość) Annabelle Minerals. Ja dostałam Lemonade i Smoothie, ale od dziewczyn dostałam też odsypki Cocoa Cup, Ice Tea, Almond Milk i pełnowymiarowy Milkshake, więc dzięki naszym wymiankom poznam więcej odcieni :) To jest takie super!
Z warsztatów Natura Siberica wyszłam z uroczą torebeczką, skrywającą krem do ciała modelujący. Robiliśmy własne peelingi cukrowe, więc nie mogło go tu zabraknąć :) Krem raczej powędruje dalej, ale peeling już zużyłam z przyjemnością :)
Uczestniczki z kategorii pielęgnacyjnej otrzymały dodatkowy prezent (pięknie zapakowany) w postaci olejku Bio-Oil o pojemności 25 ml.
Na stoisku marki Roge Cavailles otrzymałam bardzo ładnie pachnący olejek do kąpieli i pod prysznic, zużyję go z przyjemnością.
Z kolei od marki Mustela dostałam zestaw miniaturek. Lubię dziecięce kosmetyki :) Żel pod prysznic już zużyłam, skóra pachniała po nim pięknie i bardzo kojąco - śmiałam się, że pachnę jak bobasek i to było takie przyjemne :D Z kolei po emulsji do ciała nawet mąż mi powiedział, że ładnie pachnę, więc coś musi być na rzeczy. Krem już zużyłam, typowo emolientowy, robił co do niego należało :)
Od marki Efektima przybyły trzy miniaturki peelingów (szczerze mówiąc gapa ze mnie, myślałam, że to do twarzy, a to do ciała!), serum antycellulitowe i pudrowo-matująca mgiełka w sprayu. Ta mgiełka zrobiła na mnie fantastyczne pierwsze wrażenie i jestem bardzo ciekawa, czy nasza dalsza znajomość będzie równie pozytywna. W skrócie - jest to mgiełka matująca, zawiera w sobie krzemionkę, zaś w buteleczce są takie kuleczki, które ułatwiają rozmieszanie produktu przed rozpyleniem (trzeba bardzo konkretnie wymieszać). Po spryskaniu skóra jest oczywiście mokra (no bo to mgiełka), ale z każdą chwilą robi się coraz bardziej pudrowa i matowa. Nawet, jeżeli chwilę temu była pokryta sebum! Puder w sprayu :D Na co dzień to może nie być najlepszy pomysł, ale raz na jakiś czas? Mega bajer!
Od marki Mediheal wpadły trzy maseczki w płachcie - bardzo mnie ucieszyły, bo ta marka staje się teraz coraz popularniejsza, a maski w płachcie bardzo lubię, tylko cena zwykle mnie przytłacza :)
Od marki O2 Skin otrzymałyśmy krem na noc i krem-żel na dzień. Muszę przyznać, że ta marka akurat mnie nie interesuje zbytnio (ewentualnie żel pod oczy), więc kremy pójdą dalej. Z pomadkami So Chic! zabawna historia, bo mi się trafiła ta czerwono-winna, która powędrowała do Justyny, z kolei różową podarowała mi Paulina, ale to chyba nie był dobry pomysł, bo w świetle dziennym okazało się, że to Barbie róż. A na jednym z poprzednich zdjęć (to wielkie z odlewkami) jest jeszcze trzecia, którą dostałam od Ani (brzoskwiniowy róż) i ją faktycznie będę nosić :D Tylko jakościowo wydaje mi się taka trochę średnia, więc raczej nie na większe wyjścia.
Z Meet Beauty przywiozłam też masę pozytywnej energii, miłe wspomnienia, ogrom wiedzy, nowe, wspaniałe znajomości i piękną statuetkę, która znaczy dla mnie bardzo wiele. Pełną relację przeczytacie tutaj: Meet Beauty 2018 - relacja, nagroda Beauty#2018 :)
W moich zbiorach rotacja jest bardzo duża i jeśli tylko coś mi nie pasuje lub mam za duże zapasy, natychmiast wędruje dalej (oddaję lub się wymieniam), więc również z obecnych nowości nie wszystko zostanie u mnie :)
Cześć! :) Chciałabym Was dziś poprosić o wypełnienie ankiety dotyczącej mojego bloga oraz blogosfery ogólnie. Ankieta jest anonimowa i zapewniam, że NAPRAWDĘ nie widzę, kto ją wypełnił, więc proszę o pełną szczerość, nawet jeżeli szczere odpowiedzi nie będą dla mnie miłe :D
Wypełnienie nie powinno zająć dłużej niż 5 minut. Potrwa aż miesiąc (do minimum 4 czerwca, może kilka dni dłużej), więc jeżeli nie macie teraz czasu z różnych powodów - nie ma problemu, możecie wrócić za jakiś czas z kubkiem gorącej herbaty/kawy, na spokojnie :) Wyniki ankiety będą miały wpływ na mój dalszy blogowy rozwój i bardzo chętnie poznam Wasze zdanie na różne tematy. Dlatego będę bardzo wdzięczna za wypełnienie. Będę się jeszcze czasem przypominać pod wpisami przez najbliższy miesiąc, także z góry przepraszam za "spam"♥
Jeżeli ciekawi Was efekt po liftingu rzęs (o który mnóstwo osób pytało!), jak sprawdził się u mnie słynny puder Laura Mercier i dlaczego nie polubiłam pomadki Zoeva Pure Velour Lips Pale Plethora oraz chwalonej na blogach pianki cytrynowej Cosnature, to... zapraszam dalej :)
Ulubieńców zaczynam od słynnego pudru Laura Mercier. Kupiłam go w marcu (nowości marca), ale styczność mam już od października (nowości października), ponieważ zoila Czasami kosmetycznie podarowała mi bardzo hojną odsypkę, która pozwoliła mi solidnie się z nim zapoznać :).
Przede wszystkim należy mieć świadomość, jaka jest jego rola - jest to puder wygładzający i utrwalający. Z tego zadania wywiązuje się perfekcyjnie! Jest drobno zmielony, leciutki i taki... satynowy w dotyku. Pięknie wygładza, optycznie rozpraszając światło - dzięki temu skóra wygląda bardzo promiennie :). Bardzo podoba mi się, że uzyskiwany efekt jest idealnie w punkt - nie jest zbyt matowy, lecz odbija światło w subtelny sposób. Idealna satyna w połączeniu z optycznym wygładzeniem to naprawdę cudny efekt na skórze. Dodatkowo jest taki bezproblemowy - nie podkreśla suchych skórek, nierówności, nie osadza się brzydko na skórze. Ładny, jasny, transparentny odcień, nie bieli. Dobrze wygląda na twarzy i pod oczami - po prostu sypki upiększacz, warto choć raz w życiu spróbować! Bardzo dobrze utrwala makijaż i całkiem nieźle matuje, choć należy mieć na uwadze, że nie jest to puder typowo matujący, więc błysk pojawi się prawdopodobnie szybciej, niż zazwyczaj. W takim wypadku można wstępnie (delikatnie) zmatowić skórę T, a Laury użyć jako pudru wykończeniowego na wierzch. Denerwuje mnie jedynie opakowanie - sitko nie jest w żaden sposób zamykane ani zasuwane. W produkcie za taką kwotę powinno to być dopracowane.
Jeżeli ktoś planuje marudzić na cenę - owszem, jest to spory, jednorazowy wydatek, ale biorąc pod uwagę cenę za 1 gram - jest naprawdę dobrze! Puder Laura Mercier można regularnie chwycić w ofercie miesiąca za 155 zł (a słój ma aż 29 g!). Uwzględniając cenę promocyjną, w przeliczeniu na 1 gram pudru, słynny puder bananowy Wibo jest zaledwie 1,7x tańszy, Wibo Fixing 2,3x tańszy, a Paese ryżowy 1,6x tańszy.
Część z Was pewnie widziała na moim Instagramie (@basia.blog), że pod koniec marca byłam na liftingu rzęs. Udało mi się załapać jako modelka na szkoleniu, więc poniosłam koszt zaledwie 20 zł - nie zastanawiałam się ani chwili. Moje rzęsy są z natury długie, ale bardzo proste. Dobrze to widać na zdjęciach przed - przy zamkniętych oczach wyraźnie widać, że rzęsy są długie, ale już przy otwartych - nie widać ich w ogóle, ponieważ sterczą naprzód.
przed
przed / po (rzęsy bez makijażu)
wytuszowane rzęsy po liftingu
rzęsy po liftingu: bez tuszu / z tuszem
Co tu dużo pisać - zdjęcia mówią same za siebie. Efekt był OBŁĘDNY, zjawiskowy. Rzęsy spektakularnie się podkręciły, były perfekcyjnie rozdzielone (no dobra, na jednym oku, na drugim lifting wyszedł gorzej). Najbardziej mi się podoba fakt, że to są moje naturalne rzęsy, nie doczepiane, nie doklejane, nie przedłużane. Po prostu trwale podkręcone - jak po zalotce, ale na długo :). Mogłam używać jakiegokolwiek tuszu, a i tak wyglądało to cudownie. Ba, musiałam ocierać szczoteczkę z nadmiaru tuszu, bo jedna warstwa to już było dużo :D. Na rzęsy została również nałożona henna i tu muszę przyznać, że jestem pod gigantycznym wrażeniem, bo kolor częściowo trzyma się do dziś (minęło 6 tygodni)! Jest nieco bledszy, owszem, ale rzęsy nadal są bardziej widoczne, niż zwykle. To musiała być jakaś naprawdę dobra henna, skoro mimo ciągłego demakijażu (również olejkami), nadal się trzyma.
Podstawowa kwestia - trwałość... Tu zaczynają się drobne schody ;). Zwykle podaje się, że lifting utrzymuje się 6-8 tygodni. Niektórzy podają, że nawet do 12 tygodni, a niektórzy, że... 3-4 tygodnie. Rozbieżność w teorii całkiem spora. U mnie obecnie minęło 6 tygodni i muszę przyznać, że efekt jest już umiarkowany. Nadal jest lepiej niż zwykle, ale nie ma już efektu "wow". Rzęsy wyglądały cudownie przez około 2 tygodnie, a po 3 tygodniach nadal bardzo ładnie. Już po 4 tygodniach "ok", a po 5 i 6 tygodniach - ładnie, ale to już nie to. Część rzęs zdążyła już wypaść, a część została "wypchnięta", więc rzęsy nie są już uniesione u nasady, tylko podkręcone może od połowy? Skręt nie jest już również taki zjawiskowy. W związku z tym - bez wyrzutów sumienia umieszczam lifting w ulubieńcach kwietnia, bo prawie cały kwiecień cieszyłam się cudownymi rzęsami. Nie wiem jednak, czy stanie się moim ulubieńcem ogólnie, bo to jednak dość spory wydatek w odniesieniu do trwałości. Ale bardzo fajna sprawa na wyjazd - rzęsy ciemne i podkręcone, nawet bez tuszu wyglądają ładnie :) Należy mieć też na uwadze, że na rzęsach krótkich efekt nie będzie tak wyrazisty.
Na temat liftingu planuję osobny wpis, ponieważ ogromna ilość osób mnie o to pytała. ALE najpierw chciałabym pójść jeszcze raz (najlepiej do kogoś innego), by mieć po prostu większe porównanie. Dlatego wpis na pewno się pojawi, ale niestety pewnie za kilka miesięcy (ok. 2-3). Jeżeli macie jakieś pytania, możecie mi je zadać w komentarzu.
W gigantycznym skrócie: lifting trwa około godzinę - kładziemy się na łóżku, na powiekę naklejany jest taki malutki wałeczek, na który nawijane (w sumie naklejane) są rzęsy i starannie rozdzielane. Smaruje się je specjalnym płynem, dzięki czemu na tym wałeczku się podkręcają "na stałe". Później zwykle wykonywana jest henna i gotowe. Jest to całkowicie bezbolesne, po prostu sobie leżymy z zamkniętymi oczami, a ktoś nas smyra po rzęsach, nakładając jakiś płyn, zmywając, czesząc rzęsy ;). Jedynym dyskomfortem może być konieczność leżenia z zamkniętymi oczami przez godzinę, raczej bez wiercenia się, ale ja sobie po prostu leżałam i odpoczywałam, dla mnie to było przyjemne :D. Przez 24 godziny nie można moczyć ani trzeć oczu (brałam prysznic w okularkach pływackich ;)), a później już normalnie można się malować, zmywać makijaż itd. - jak zawsze. Cena ok. 60-100 zł.
Niekwestionowanym ulubieńcem kwietnia była dla mnie konferencja Meet Beauty, z której wróciłam naładowana pozytywną energią i świetnie się bawiłam. Nie chcę Was znowu zamęczać tym, jak było super i jak bardzo cieszę się z mojego wyróżnienia, ale jeżeli jeszcze nie czytaliście (a macie ochotę), to zapraszam do relacji: Meet Beauty 2018 - relacja, nagroda Beauty#2018.
Jednym z rozczarowań kwietnia, okazała się pomadka Zoeva Pure Velour Lips w odcieniu Pale Plethora. Jest to pomadka matowa, o różowo-brzoskwiniowym, jasnym odcieniu. Moim głównym zarzutem dla niej, jest nieestetyczny wygląd na ustach - już po nałożeniu wygląda jakby była zwarzona, rozwarstwiona. Na całej powierzchni ust widzę taką specyficzną strukturę, która moim zdaniem wygląda fatalnie. Przy wszystkich innych pomadkach matowych, które posiadam, efekt jest kremowy, jednolity i równomierny, po prostu gładki. Gdy użyłam Zoevy - znowu ta niejednolita struktura. Z normalnej odległości nie jest to bardzo widoczne, ale z bliska owszem. I nawet, jeśli ktoś inny tego nie zauważy, to... JA to widzę :D.
Dla mnie było to na tyle nieestetyczne, że... nie chciałam jej używać, serio. Wcześniej moją ulubioną pomadką (z powodu odcienia i trwałości) była Bourjois REV 10 Don't pink of it, ale chciałam się jej już pozbyć z powodu starości i postawiłam na coś nowego. Efekt był taki, że nadal sięgałam po Bourjois (mimo, że stara), a Zoeva leżała w szufladzie niekochana. Finalnie chyba skończy się tak, że kupię tą samą Bourjois i wyrzucę stary egzemplarz.
Nie chcę tych pomadek zupełnie skreślać, bo już w kilku miejscach czytałam, że tylko ten najjaśniejszy odcień się tak zachowuje, a ciemniejsze pomadki prezentują się lepiej. Może kiedyś dam szansę innemu odcieniowi z tej serii, zobaczymy. Z kolei u Bogusi możecie przeczytać zupełnie odmienną opinię na temat tej pomadki :)
Drugim rozczarowaniem okazał się peeling cukrowy do ust Evree, wersja poziomkowa. Początkowo byłam nim bardzo podekscytowana, w końcu peelingowanie ust jest "na czasie" (i słusznie), a poziomki uwielbiam. Do marki Evree też mam pozytywne nastawienie, większość dotychczasowo stosowanych produktów lubiłam.
Opakowanie to trochę tandetny, plastikowy słoiczek, ale nie to jest najważniejsze. Zapach - poziomkowy, całkiem niezły, ale sztuczny, niestety. Mój główny zarzut kieruję jednak do wielkości drobinek - cukier ma duże i ostre kryształki, jest bardzo nieprzyjemny. Zrywa wszelkie spierzchnięcia aż zbyt agresywnie, więc zwykle kończę z poszarpanymi i podrażnionymi ustami. Na nieprzesuszonych wargach, przy stosowaniu zapobiegawczo, może i się sprawdzi, ale jeżeli macie jakieś suche skórki - zostaną zdarte bez litości, a kryształki po prostu ranią skórę. Nie podoba mi się też efekt dookoła po spłukaniu - zostaje bardzo tłusta i nieprzyjemna warstwa. Miło, że peeling Evree bazuje na olejach (a nie parafinie), ale technicznie niemożliwe jest peelingowanie samych ust, zawsze się gdzieś wyjedzie, więc później zwykle muszę tę okolicę dodatkowo umyć, bo ta warstwa mi po prostu przeszkadza. No i jeszcze cena zawsze mnie zaskakuje - 15 zł za mały słoiczek peelingu cukrowego? Ok, są oleje, ekstrakty, lanolina, witamina E, ale ja i tak to zmywam bo tłustość mi przeszkadza ;).
Moim zdaniem, pomadka z peelingiem Sylveco bije Evree na głowę - jest skuteczna, delikatna, a przy tym precyzyjna w stosowaniu. Lubię też samą bazę pomadki, czyli to, w czym zatopione są kryształki, dobrze pielęgnuje. Do Evree nie wrócę.
poszarpane usta po peelingu cukrowym Evree
Ostatnim rozczarowaniem kwietnia okazała się słynna na blogach pianka cytrynowa Cosnature do mycia twarzy. Żeby była jasność, ta pianka nie jest bublem. Ale okazała się u mnie tak do bólu przeciętna, a nawet słaba, że czuję się nią zwyczajnie rozczarowana, w szczególności po przeczytaniu tylu zachwytów na jej temat (pół blogosfery o niej huczało). Dostałam ją od Justyny, której pianka również nie zachwyciła (choć nasze wrażenia nie pokrywają się w 100% - jej wrażenia przeczytacie tutaj: Cosnature, odświeżająca pianka cytrynowa). Umawiałyśmy się, że zostawi mi samą końcówkę, dosłownie na 2-3 użycia, żebym mogła jej spróbować w formie "próbki", bo z tego odlewki się zbytnio zrobić nie da. A ta szalona kobieta oddała mi prawie pół opakowania :D.
Jako pierwszy, rozczarował mnie zapach. Cytryna i melisa - brzmi świetnie, cytrusowo, odświeżająco. W praktyce jest to "zatykający" zapach cytrynowej kostki toaletowej, Cifa lub Domestosa. Taki sztuczny, gryzący i intensywny. Staram się nie robić wdechu podczas mycia. Jedna porcja pianki to trochę mało, więc zwykle wydobywam dwie. Jest taka trochę siadnięta, nie bardzo puszysta. Podczas mycia sprawia wrażenie, jakby ślizgała się po twarzy, później się spłukuje i... nic, nie robi na mnie żadnego wrażenia. Nie ma absolutnie żadnych właściwości pielęgnacyjnych, nie pozostawia żadnego otulającego filmu, ale z drugiej strony, nie oczyszcza też dostatecznie skutecznie, a co najgorsze... z każdą chwilą moja skóra robi się coraz bardziej ściągnięta i woła o krem. Takie "niewiadomoco". Niby pachnie, ale śmierdzi. Niby myje, ale w sumie średnio. Niby miała być łagodząca i kojąca, ale nie jest. Byle jaka pianka, ślizgająca się po skórze, o zapachu cytrynowych środków czystości. Po tych wszystkich zachwytach w blogosferze liczyłam na zdecydowanie więcej, a jeżeli szukacie dobrej (!) pianki, to niezmiennie polecam Tess (ulubieńcy roku 2017), Cosnature nie ma do niej startu.
To już koniec na dziś, jestem ciekawa, czy znacie te produkty i czy nasze wrażenia się pokrywają :)
✔️Żel pod prysznic Dove z granatem pięknie, owocowo pachniał, dobrze się pienił, nie wysuszał skóry. Zużyłam z przyjemnością.
✔️Płyn do higieny intymnej Facelle Fresh - tani, łagodny, dosyć świeżo pachnie, wygodna pompka. Jest specyficznie śliski i jakby nie chciał się spłukać w 100%, czasem mi to przeszkadza.
✔️Roge Cavailles Ultra Rich Cleansing Oil - próbka wystarczyła na jedno użycie, więc za wiele nie powiem, ale olejek jest do twarzy i ciała i wydawał się łagodny dla skóry.
✔️Antyperspirant w kulce Uriage - subtelny, lekko świeży zapach. Bardzo skuteczny antyperspirant, ale długo się wchłania, jak to kulka.
✔️Mustela, żel pod prysznic - łagodny, pieni się bardzo subtelnie. Piękny, kojący, bardzo dziecięcy zapach, bardzo mi się podobał, pachniałam jak bobasek ;).
✔️Mustela, krem emolientowy - kojący, ochronny krem emolientowy, robi dokładnie to, co ma robić i pachnie bobaskiem. Warstwa na skórze dość wyczuwalna, ale to zrozumiałe, w końcu to krem emolientowy.
✗Mustela, Body Firming Gel - żel ujędrniający, próbka wystarczyła ledwie na uda... Wydawał się dość lepki.
✗ Tutti Frutti, peeling do ciała gruszka&żurawina - dość sztuczny zapach, drobinki z plastiku i z tego powodu nie kupię ponownie. To bardziej żel z drobinkami niż peeling, ale ściera całkiem ładnie.
Włosy:
✔️Farba do włosów Joanna Multi Cream Orzechowy brąz - ta sama co zawsze, zmieniam tylko odcienie. Nie niszczy mocno włosów, całkiem ładny kolor wychodzi, ale to ciepły brąz. Teraz farbowałam tylko odrosty. ✔️Szampon do włosów przetłuszczających się Coslys - przyjemny szampon o miętowym zapachu, łagodny, ale skutecznie oczyszcza. Niestety nie wydłużył świeżości, ale lubiłam go do codziennego mycia. ✔️Pantene, odżywka w piance większa objętość - niby średnia, ale ciągnie mnie do niej po raz kolejny. Nie dodaje objętości, nie przedłuża świeżości, ale też nie obciąża. Włosy ładnie po niej błyszczą. Sama nie wiem, co mnie do niej ciągnie, ale kupiłabym po raz kolejny, może to zasługa formy pianki? Zadziwiająco wydajna. ✔️Garnier, Wahre Schatze, odżywka do włosów z olejem rycynowym i syropem klonowym - prezent od hellojzy, miałam z nią mieszane relacje, początkowo moje włosy reagowały na nią co najwyżej poprawnie (umiarkowany błysk, umiarkowane wygładzenie), a w drugiej połowie opakowania było już cudownie, z miękką i lśniącą taflą. Może ta odżywka potrzebuje więcej czasu? Na pewno ładnie pachnie. ✔️Garnier, Wahre Schatze, maska do włosów z miodem - ta maska była obłędna! Pięknie pachniała, mocno dociążała, wygładzała i zmiękczała włosy, po prostu perfekcyjna, lśniąca tafla i good hair day. ✔️L'Oreal Botanicals, eliksir wzmacniający z kolendrą - ciekawy produkt do włosów niskoporowatych, z olejem kokosowym wysoko w składzie. Jest to płynna odżywka bez spłukiwania z pipetką. Pięknie pachnie, nie obciąża, wygładza i nabłyszcza, a włosy są miękkie w dotyku. Ciekawy produkt bez spłukiwania, który faktycznie może pozytywnie wpłynąć na włosy, a nie tylko zabezpieczać jak typowe silikonowe produkty. Polubiłam dopiero z czasem, choć aplikacja stanowczo niewygodna.
Twarz:
✔️ O paście do mycia twarzy Fresh&Natural pisałam już sporo w ulubieńcach lutego. Bardzo ją lubiłam za działanie, choć nieco drażniła mnie formuła i zapach. Niemniej jednak jest to świetny produkt i możliwe, że w tym miesiącu pojawi się osobna recenzja ✔️Coslys, płyn do demakijażu z ekstraktem z lilii - bardzo skuteczny i łagodny dla oczu płyn do demakijażu, skóra się po nim odrobinę klei, ale ja i tak zawsze później jeszcze myję. Szkoda, że już się skończył! ✔️Resibo, płyn micelarny - chyba pierwszy produkt Resibo, który mnie rozczarował. Płyn jest łagodny, ale zwyczajnie nieskuteczny i nie radził sobie z demakijażem, musiałam się wspomagać innymi produktami. Atomizer przy płynie micelarnym to również nienajlepszy pomysł. Niebawem będzie pełna recenzja. ✔️Krem matujący Vichy Ideal Soleil SPF50 to był pierwszy filtr, który pozwolił mi uwierzyć, że filtry da się lubić i zawsze będę miała do niego sentyment. Ale w tym czasie poznałam lepsze - bardziej komfortowe i o wyższej ochronie przez UVA Antheliosy, więc na razie nie planuję powrotu. Czasami lubił się zrolować przez swoje szybkie zastyganie i zrobić takie nieestetyczne farfocle, a po rozcięciu tubki, gdy już się NIC nie wyciskało, okazało się, że w środku jest go jeszcze sporo (zdjęcia poniżej). Ogólnie dobry filtr suchy w dotyku, ale są lepsze. ✔️Chic Chiq, maseczki: a la Rose, Chocolate to świetne maski algowe, skóra jest po nich miękka i uspokojona. Jak dotąd lubiłam wszystkie wersje, choć poza kolorem i zapachem nie jestem w stanie wskazać większych różnic między nimi, na mojej skórze efekt był podobny i jednocześnie bardzo zadowalający. ✔️ Make Me Bio, krem pod oczy z witaminą E i ekstraktem z ogórka - potężna odlewka mega wydajnego kremu od Justyny pozwoliła mi się z nim bardzo dokładnie zapoznać, używałam ładnych parę tygodni! Lekki, dobrze wchłaniający się, raczej słabo nawilżający krem. W porządku pod makijaż, ale na noc będzie zbyt lekki. ✔️Kompresowana maseczka w tabletce do maseczek tonikowych, uwielbiam ✗ La Roche Posay, Hydraphase Legere - to mocno alkoholowy, bardzo wodnisty krem do twarzy. Lekki, szybko się wchłania, ale jak dla mnie niedostatecznie nawilżający, a zapach wódy odpychający. I próbka kremu Lumene, którego już nawet nie pamiętam, ale był poprawny bez żadnego szału.
Vichy matujący SPF50 po rozcięciu tubki
Vichy matujący SPF50 czasem się nieco roluje
Inne, kolorówka:
✔️Aceton, ale to chyba Semilac, bo Realac zużyłam już dawno, a przelewałam sobie do mniejszej buteleczki dla wygody. ✔️Bell Hypoallergenic, Fixing Mat Loose Powder - niewygodne opakowanie, brzydko wygląda na skórze, nie matuje na długo. Ostatecznie zużyłam do skóry głowy zamiast suchego szamponu. ✔️Marion, bibułki matujące - lubię je bo są tanie. Niestety w parze z niską ceną idzie słaba wydajność, a za jednym użyciem idzie mi 4-5 sztuk, więc finalnie rozrachunek może być kiepski.
Porządki w kolorówce: w zasadzie wszystko bez wyjątku lubiłam, nie ma tu żadnego rozczarowania, a pozbywam się wyłącznie z uwagi na starość tych produktów lub zaschnięcie (tusze).
O paście do mycia twarzy Fresh&Natural wspominałam już kilka razy na blogu (nowości listopada, ulubieńcy lutego, zużycia kwietnia), jednak jest to produkt na tyle ciekawy, że chciałabym poświęcić mu osobny wpis.
Pasta znajduje się w plastikowym, lekkim opakowaniu (PET) o miłej dla oka szacie graficznej. Od nowości zabezpieczone było sreberkiem. Słoiczek był najlepszą możliwą opcją przy takiej zwartej formule, więc nie mam powodów do narzekania, jednak warto mieć na uwadze, że zawsze zajmie to chwilę dłużej - bo nakrętka, którą trzeba odkręcić i gdzieś odłożyć, bo trzeba sięgnąć po szpatułkę (nie można dotykać pasty mokrymi dłońmi), później zakręcić itd. Na początku trochę mnie to frustrowało, o ile wygodniejsze są żele lub pianki z pompką :D
Pasta ma ciekawą konsystencję - z jednej strony jest zwarta (jak olej w postaci stałej/zbite masło), a z drugiej, przy wydobywaniu szpatułką można usłyszeć szelest, jakby była lekko napowietrzona. Należy unikać jakiegokolwiek kontaktu pasty w słoiczku z wodą - jak zostawiłam otwarte opakowanie na umywalce i chlapnęła mi mini kropelka wody do środka, to na wierzchu tworzy się już biaława emulsja. Szpatułka będzie absolutną koniecznością.
Konsystencja przysparza odrobiny problemów przy stosowaniu i zanim wypracowałam technikę, która okazała się najlepsza, nieco się nafrustrowałam :) Nabranie pasty na wilgotne ręce poskutkuje tym, że ta bryłka będzie się ślizgać (jak mydło), ale nie będzie się chciała rozetrzeć. Z kolei nie polecam też nakładania na suchą skórę twarzy, bo pasta jest lekko tępawa i ciągnie skórę. Byłam najbardziej zadowolona, gdy zwilżyłam skórę twarzy, wytarłam ręce, roztarłam pastę w suchych dłoniach i dopiero wtedy myłam nią twarz. Dość szybko przyzwyczaiłam się do tego schematu :)
Warto przeczytać powyższe obietnice producenta, bo uważam, że zostały spełnione :) Data napisana odręcznie to data produkcji, nie ważności.
Zapach tej pasty jest specyficzny ;) Na początku mi przeszkadzał, z czasem się przyzwyczaiłam, ale nadal w kategorii co najwyżej "toleruję". To coś pomiędzy cytrusami, geranium, a ziołami. Jest dość intensywny, więc bywa męczący. Spotkałam się jednak ze stwierdzeniami (co najmniej kilka razy), że ta pasta pachnie pięknie, więc to kwestia bardzo indywidualna.
Przede wszystkim zauroczyło mnie w niej działanie - jest tak cudownie łagodna dla skóry, a jednocześnie bardzo dobrze oczyszcza z sebum i resztek makijażu (zasługa olejów). Spłukuje się idealnie, w kontakcie z wodą szybko zamienia się w białawą emulsję i nie pozostawia żadnej wyczuwalnej warstwy, a jednocześnie skóra jest bardzo miękka i gładka w dotyku, jakby otulona dobrociami z pasty. Nie ma mowy o jakimkolwiek ściągnięciu czy wysuszeniu, skóra jest taka ukojona! Uwielbiam produkty, które myją łagodnie, ale jednocześnie skutecznie. A jeżeli dodatkowo mam porcję pielęgnacji i komfort pełnego spłukiwania, to jest ekstra :) Raczej nie polecam myć nią oczu - możliwe uczucie mgły.
Pasta nie jest testowana na zwierzętach, a na spodzie znajduje się ręcznie napisana data produkcji. PAO to tylko 3 miesiące od otwarcia, a jednocześnie jest diabelnie wydajna. Zdecydowanie polecam zużyć wszystkie myjadła do twarzy i dopiero wtedy ją rozpocząć, bo inaczej będzie problem ze zużyciem w terminie. Ja jej używałam 4 miesiące (właśnie dlatego, że jeszcze miałam coś innego w międzyczasie) + jeszcze podzieliłam się z kilkoma (pięcioma? sześcioma?) osobami odlewką, więc używałabym jeszcze dłużej ;). To jest jeden z tych produktów, które dosłownie nie chcą się skończyć - gdy zobaczyłam denko, natychmiast zaalarmowałam koleżanki "jak chcecie odlewkę, to to jest ostatnia szansa, bo później już nie będzie", po czym zrobiłam tych 5-6 odlewek i... używałam jej jeszcze miesiąc, haha :D A jak już mi zostały same resztki na ściankach i myślałam sobie, że to już tylko na jedno użycie, to myłam nią twarz jeszcze z tydzień ;). Bardzo, bardzo wydajny produkt.
Pasta kosztuje 26,99 zł w aptekach Dbam o Zdrowie (dałabym sobie rękę uciąć, że wcześniej kosztowała 30,99 zł) z możliwością odbioru osobistego, co uważam za świetną cenę za taki skład, działanie i wydajność. Online też znajdziecie w wielu miejscach :)
Podsumowując, ta pasta nie jest bez wad, a mimo to znalazła się w ulubieńcach miesiąca, bo jej działanie wynagrodziło mi wszystkie niedogodności (męczący zapach, wydobywanie ze słoiczka z nakrętką, dość upierdliwa aplikacja na mokrą skórę). Oczyszcza bardzo skutecznie, a jednocześnie łagodnie, nie ma mowy o ściągnięciu czy przesuszeniu skóry. Świetnie sprawdzała się w okresie stosowania kwasów i retinolu. Jednocześnie spłukuje się całkowicie, więc daje duży komfort stosowania. Polecam ją bardzo, ale raczej osobom, które przymkną oko na tych kilka wad dla dobrego, naturalnego i łagodnego myjadła :)
To już mój drugi wpis dotyczący kosmetyków Resibo. Pierwszy, w którym recenzowałam: odżywczy balsam do ciała, specjalistyczny balsam wyszczuplający do ciała, kojący balsam do ust, olejek do demakijażu i multifunkcyjny peeling do twarzy, znajdziecie pod linkiem: Resibo - przegląd marki (5 kosmetyków + próbki).
W dzisiejszym wpisie znajdziecie recenzję: toniku-mgiełki nawilżającej, płynu micelarnego, kremu pod oczy oraz kremu rozświetlającego do twarzy. Kosmetyki zostaną uszeregowane w kolejności od tego, który sprawdził się u mnie najlepiej do tego, który sprawdził się najmniej.
Resibo, tonik-mgiełka nawilżająca
Do toniku-mgiełki nawilżającej podchodziłam z dużą dawką ostrożności. Czytałam o kilku przypadkach uczulenia, mnie zaś dość mocno podrażnił multifunkcyjny peeling, więc zastanawiałam się, czy tonik również nie zrobi mi krzywdy. To dokonały przykład tego, że nie warto się uprzedzać, ponieważ sprawdził się u mnie wyśmienicie.
Nie przepadam za atomizerem w tonikach, ponieważ mało który rozpyla ładną mgiełkę. W tym przypadku producent zapewnia o możliwości stosowania w ciągu dnia w celu odświeżenia. No cóż - nope. To najgorszy atomizer, z którym miałam kiedykolwiek styczność, a jego chlust można porównać do wytryśnięcia zupełnie płynnego kosmetyku z pompki. Nic, tylko narysować tarczę strzelniczą na czole i celować w dychę - tak skoncentrowany jest to strumień. Podobno jest to związane z formułą samego produktu (a nie atomizerem jako takim), ale bez względu na powód - coś tu nie zagrało, a pierwsze użycie (prosto na twarz) skończyło się silnym wzdrygnięciem, grymasem na twarzy i strużką płynu cieknącą po policzku.
Na początku byłam tym faktem szalenie rozczarowana, jednak z czasem okazało się to... zaletą. Ja i tak lubię nakładać tonik dłońmi i wklepywać, więc po prostu dozuję sobie na dłoń dwa psiknięcia (bardziej jak pompka niż atomizer) i rozprowadzam po twarzy. Jest to porcja idealna, a tonik jest dzięki temu diabelnie wydajny - przez klasyczny dozownik z klapką na 100% leciałoby zbyt wiele. Z czasem całkowicie się przyzwyczaiłam do tej aplikacji, a wydajność to duża zaleta. Żeby nie być gołosłowną - używam toniku od 3 miesięcy, a zostało mi więcej niż połowa!
Ten tonik ma specyficzną formułę - jest trochę gęstszy niż woda i jednocześnie... trochę śliski, przy rozprowadzaniu wydaje się ślizgać po skórze. Obawiałam się, że taka konsystencja nie sprawdzi się pod makijażem, ale nic podobnego - już po chwili pięknie się wchłania, pozostawiając delikatną, typową dla toników warstewkę. Przyjemnie odświeża i koi skórę, sprawiając, że przestaje być ściągnięta po umyciu, a staje się miękka. Zapach odbiega od typowej, ziołowej woni Resibo i bliżej mu do hydrolatu różanego. Jest jednak bardzo delikatny i łagodny. Nie chcę się tu skupiać na nie wiadomo jakim działaniu, ponieważ od toniku nie oczekuję wiele, a tutaj wszystkie moje oczekiwania zostały spełnione (odświeżenie, łagodność, ukojenie po myciu, wyrównanie pH). Tak dobry skład wraz z przyjemnością stosowania i niebywałą wydajnością stawia go w dzisiejszym wpisie na podium. Jeżeli szukacie dobrego i naturalnego toniku nawilżającego, to Resibo jest strzałem w dziesiątkę, bardzo się polubiliśmy. Tylko trzeba mieć świadomość, że mgiełki nie uświadczymy ;).
O kremie pod oczy Resibo naczytałam się tyle samo zachwytów, co rozczarowań, więc byłam go bardzo ciekawa. Znajduje się w higienicznym i bardzo wygodnym opakowaniu airless, a pompka dozuje produkt bardzo sprawnie - można ją wcisnąć częściowo i wydobyć odrobinkę. Zapach ziołowy, ale w przypadku kremu pod oczy jest to dla mnie prawie niezauważalne. Konsystencja z jednej strony dość gęsta, bogata, odżywcza, ale z drugiej - ten krem nie jest ani trochę tłusty, bardzo ładnie się wchłania, zostawiając delikatny film w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Z tego względu z powodzeniem stosowałam go również rano, pod makijaż - tyle że cieniutką warstwą. Na noc nakładałam go nieco hojniej. Bardzo przyjemnie zmiękcza, wygładza i nawilża skórę pod oczami, zapobiega wysuszaniu pod makijażem. Walory pielęgnacyjne na naprawdę dobrym poziomie, choć nie odnotowałam redukcji cieni. W czasie stosowaniu tego kremu skóra pod oczami ma się bardzo dobrze, nie jest ściągnięta ani przesuszona. Dałabym mu takie mocne i sprawiedliwe 5/6 - mój ideał powinien być jeszcze troszkę mocniej nawilżający/odżywczy (nawet kosztem stosowania tylko na noc), ale Resibo to dobry zawodnik i mogłabym do niego wrócić w przyszłości. Wiarygodną i rzetelną analizę składu znajdziecie tutaj: Przegląd kremów pod oczy na każde potrzeby!
Ten krem to jeden z najciekawszych produktów, z którymi miałam kiedykolwiek styczność. To coś z pogranicza pielęgnacji i makijażu. Z jednej strony jest to lekki krem na dzień, który wchłania się bardzo dobrze i bez problemu można na nim wykonać makijaż, a z drugiej - jest to baza rozświetlająca. W kremie zatopionych jest całe mnóstwo maciupeńkich drobinek, a dzięki zawartości miki, efekt odbijania światła jest jeszcze piękniejszy. Nie ma mowy o jakimkolwiek brokacie - poziom zmielenia drobinek jest bardzo wysoki. Podkład nałożony na ten krem wygląda bardziej rozświetlająco i świeżo. Krem można też spróbować zmieszać z podkładem, by zrobić z niego lekki, rozświetlający krem tonujący. Jeżeli lubicie bazy rozświetlające, to jest to świetna opcja, bo z dodatkowymi walorami pielęgnacyjnymi na wysokim poziomie! U mnie krem niestety nie zagrzał miejsca, z tylko jednego powodu - rano używam wysokich filtrów, więc krem + filtr + makijaż to już dla mnie stanowczo zbyt wiele, już nie wspominając o tym, że generalnie filtry trzeba nakładać na czystą skórę. Ale z przyjemnością oddałam go osobie, która zrobi z niego pożytek :).
Ze wszystkich dotychczas stosowanych dziewięciu kosmetyków Resibo (+ innych poprzez próbki), ten jest pierwszym, który mnie zwyczajnie zawiódł - a szkoda, bo wiązałam z nim duże nadzieje. Płyn micelarny znajduje się w takim samym opakowaniu, jak tonik i być może faktycznie przyczyną braku mgiełki w toniku jest jego formuła, bo micel rozpryskuje się wyraźnie szerzej. Nie jest to może typowa lekka mgiełka, ale strumień jest po prostu większy. No ale w przypadku płynu micelarnego jest to akurat wadą, bo raczej nikt nie będzie się psikał mgiełką po twarzy, a strumień trafia nie tylko w wacik, ale też dookoła (więc płyn się marnuje). A żeby w ogóle jakkolwiek ten wacik zwilżyć (kto lubi trzeć oczy suchym wacikiem?), trzeba się nieźle napsikać, aż mnie palec bolał :D. Mój główny zarzut wobec tego płynu kieruję w stronę najistotniejszej dla mnie cechy płynu do demakijażu - skuteczności. Ten płyn najzwyczajniej w świecie słabo radzi sobie z makijażem. Lekki podkład mineralny - nie ma problemu, ale już jakikolwiek makijaż oczu, nawet jedna warstwa tuszu niewodoodpornego stanowi dla niego problem. Trzymam wacik 10 sekund albo i dłużej, a tu nic. Trę i trę, a tusz nadal na rzęsach. Biorę inny micel - schodzi od ręki...
Ten płyn jest łagodny i przyjemnie odświeża, więc może się sprawdzić u osób, które z różnych względów nie myją rano twarzy (ale ja się do nich nie zaliczam) - płyn oczyści skórę z nocnej pielęgnacji, zabrudzeń i sebum, odświeży i będzie jednocześnie łagodny. Sprawdza się też bardzo dobrze w duecie z olejkiem do demakijażu z Resibo, który z kolei do demakijażu sprawdza się fantastycznie i rozpuszcza wszystko (również ciężki, wodoodporny makijaż) bez najmniejszego problemu. Gdy makijaż jest już rozpuszczony (olejkiem), micel ładnie go ściąga i oczyszcza skórę w łagodny sposób, nie powodując żadnego pieczenia czy podrażnienia. Ale jako samodzielny produkt do demakijażu jest zwyczajnie słaby... A dla mnie płyn micelarny powinien być samowystarczalny, niestety.
Podsumowując bohaterów dzisiejszego wpisu, najlepiej sprawdził się u mnie tonik nawilżający, który ma świetne działanie, a jednocześnie jest ultra-wydajny. Po części wynika to z pechowego atomizera, co mnie początkowo rozczarowało, ale w ostatecznym rozrachunku zamieniłam to w zaletę :). Na odświeżającą mgiełkę nie ma jednak co liczyć ;). Zdecydowanie godny uwagi jest również krem pod oczy, który dzięki swojej bogatej i odżywczej formule powinien się sprawdzić również na wymagającej skórze. Dzięki temu, że nie jest tłusty, cienką warstwą da również radę pod makijażem. Krem rozświetlający to produkt z pogranicza makijażu i pielęgnacji, więc jeżeli jesteście fankami baz rozświetlających, to zdecydowanie warto go spróbować :) W moim porannym schemacie nie znalazłam dla niego miejsca, ale zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Z kolei płyn micelarny może się sprawdzić jako łagodny płyn odświeżający lub w duecie z olejkiem do demakijażu, jednak jako samowystarczalny produkt do demakijażu po prostu sobie nie radzi, więc do niego nie wrócę na pewno.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że dobór odcienia w przypadku zakupów online nie jest łatwy. W związku z tym trudno przecenić wartość swatchy na blogach! Dziś zaprezentuję swatche wszystkich odcieni kosmetyków sypkich Lily Lolo. Postanowiłam zestawić je również z innymi posiadanymi kosmetykami (mineralnymi i nie tylko), żeby ułatwić dokonanie wyboru :)
SPIS TREŚCI
Znajdziecie tu odcienie (kolejność alfabetyczna):
Aby znaleźć swatch, użyj Ctrl+F
podkłady:
Amilie Golden Fair
Amilie Ivory
Amilie Sesame
Amilie Soft Honey
Annabelle Minerals Beige Fairest
Annabelle Minerals Beige Light
Annabelle Minerals Golden Fair
Annabelle Minerals Golden Fairest
Annabelle Minerals Golden Light
Annabelle Minerals Natural Fairest
Annabelle Minerals Natural Light
Annabelle Minerals Sunny Cream
Annabelle Minerals Sunny Fairest
Earthnicity Alabaster
Earthnicity Amber
Earthnicity Biscuit
Earthnicity Moonlight
Earthnicity Natural Light
Earthnicity Porcelain
Earthnicity Sunrise
Ecolore Warm 0
Ecolore Warm 1
Era Minerals Warm Porcelain
Lily Lolo Barely Buff
Lily Lolo Blondie
Lily Lolo Butterscotch
Lily Lolo Candy Cane
Lily Lolo China Doll
Lily Lolo Cinnamonn
Lily Lolo Coffee Bean
Lily Lolo Cookie
Lily Lolo Cool Caramel
Lily Lolo Dusky
Lily Lolo Hot Chocolate
Lily Lolo In the Buff
Lily Lolo Popcorn
Lily Lolo Popsicle
Lily Lolo Porcelain
Lily Lolo Saffron
Lily Lolo Warm Honey
Lily Lolo Warm Peach
Neauty Golden Dark
Neauty Golden Fair
Neauty Golden Ivory
Neauty Golden Light
Neauty Golden Medium
Neauty Golden Medium Dark
Neauty Golden Pale
Neauty Neutral Dark
Neauty Neutral Fair
Neauty Neutral Light
Neauty Neutral Medium Dark
Neauty Neutral Medium Light
Neauty Neutral Pale
Neauty Olive Dark
Neauty Olive Medium Dark
Neauty Olive Medium Light
Neauty Olive Pale
Pixie Almond Milk
Pixie Butter Cream
Pixie Creamy Natural
Pixie Dune
Pixie Morning Gold
Pixie Satin Sand
Pixie Sea Pearl
Pixie Soft Muslin
Pixie Vanilla Delight
Pixie Victorian Lace
korektory:
Annabelle Minerals Dark
Annabelle Minerals Light
Annabelle Minerals Medium
Annabelle Minerals Sunny Fairest
Lily Lolo Barely Beige
Lily Lolo Blondie Cover Up
Lily Lolo Blush Away
Lily Lolo Nude
Lily Lolo PeepO
Neauty Golden Fair
Neauty Golden Light
Neauty Neutral Dark
Neauty Neutral Light
Neauty Neutral Medium
Neauty Neutral Pale
pudry:
Lily Lolo Flawless Matte
Lily Lolo Flawless Silk
Lily Lolo Translucent Silk
bronzery:
Bell Chillout 01
Golden Rose Mineral Terracotta Powder 04
Kobo Matt Bronzing&Contouring Powder 308 Sahara Sand
Lily Lolo Bondi Bronze
Lily Lolo South Beach
Lily Lolo Waikiki
Pixie Mineral Sculpting Powder
Vita Liberata Luxury Tan Trystal Minerals Self Tanning Bronzing Minerals 01 Sunkissed
rozświetlacze:
Eveline All in One kremowy rozświetlacz do twarzy 01 Light
Eveline All in One kremowy rozświetlacz do twarzy 02 Gold
Kobo Highlighter Powder 310 Moonlight
Lily Lolo Star Dust
Lumene Invisible Illumination rozświetlacz z serum Midnight Sun
My Secret Face Illuminator Powder Princess Dream
My Secret Face Illuminator Powder Sparkling Beige
Neauty Minerals Falling Star
Neauty Minerals Golden Sand
Neauty Minerals Pearl Dust
Neauty Minerals Summer Heat
Pixie Dust of Illumination Moonlight
Pixie Dust of Illumination Starlit Whispers
róże:
Annabelle Minerals Coral
Annabelle Minerals Honey
Annabelle Minerals Nude
Annabelle Minerals Romantic
Annabelle Minerals Rose
Annabelle Minerals Sunrise
Deborah 46 (wypiekany)
Lily Lolo Beach Babe
Lily Lolo Candy Girl
Lily Lolo Cherry Blossom
Lily Lolo Clementine
Lily Lolo Doll Face
Lily Lolo Flushed
Lily Lolo Goddess
Lily Lolo Juicy Peach
Lily Lolo Ooh La La
Lily Lolo Rosebud
Lily Lolo Rosy Apple
Lily Lolo Sunset
Lily Lolo Surfer Girl
Maybelline Pink Amber (prasowany)
Neauty Amethyst Glow
Neauty Apricot Season
Neauty Autumn Tale
Neauty Faded Rose
Neauty Grapefruit Juice
Neauty Lilac Blossom
Neauty Magnolia Bud
Neauty Peony Petal
Neauty Soft Coral
Neauty Summer Haze
Neauty Sweet Cocoa
Neauty Pink Linen
Neauty Rhubarb Wine
Neauty Watermelon Feast
Neauty Wild Orchid
Pixie Dusty Pink
Pixie Innocence
Pixie Kiss And Tell
Pixie Pale Jasper
Pixie Sweet Melon
Zoeva Gentle Touch (prasowany)
Podkłady mineralne Lily Lolo
1a - Porcelain
1b - China Doll
1c - Blondie
1d - Candy Cane
1e - Warm Peach
1f - Barely Buff
2a - In the Buff
2b - Popsicle
2c - Popcorn
2d - Cookie
2e - Cool Caramel
2f - Warm Honey
3a - Butterscotch
3b - Dusky
3c - Coffee Bean
3d - Saffron
3e - Hot Chocolate
3f - Cinnamonn
światło dzienne
światło dzienne
w pełnym słońcu
z lampą błyskową
PODKŁADY - porównanie z innymi
1a - Neauty Golden Pale
1b - Neauty Golden Fair
1c - Ecolore Warm 0
1d - Ecolore Warm 1
1e - Earthnicity Moonlight
1f - Earthnicity Sunrise
1g - Pixie Dune
1h - Pixie Butter Cream
1i - Neauty Golden Light
2a - Pixie Soft Muslin
2b - Pixie Satin Sand
2c - Lily Lolo Porcelain
2d - Lily Lolo China Doll
2e - Lily Lolo Warm Peach
2f - Lily Lolo Barely Buff
2g - Lily Lolo Popcorn
2h - Lily Lolo Butterscotch
2i - Annabelle Minerals Golden Fair
3a - Annabelle Minerals Sunny Cream
3b - Annabelle Minerals Sunny Fairest
3c - Annabelle Minerals Golden Fairest
3d - Annabelle Minerals Golden Light
3e - Pixie Vanilla Delight
3f - Pixie Creamy Natural
3g - Pixie Morning Gold
3h - Neauty Golden Medium
3i - Pixie Almond Milk
światło dzienne
w pełnym słońcu
z lampą błyskową
1a - Earthnicity Alabaster
1b - Earthnicity Porcelain
1c - Neauty Neutral Pale
1d - Neauty Neutral Light
1e - Amilie Sesame
1f - Era Minerals Warm Porcelain
1g - Pixie Victorian Lace
1h - Pixie Sea Pearl
1i - Amilie Soft Honey
2a - Neauty Olive Pale
2b - Amilie Ivory
2c - Lily Lolo Blondie
2d - Lily Lolo Candy Cane
2e - Lily Lolo In the Buff
2f - Lily Lolo Warm Honey
2g - Lily Lolo Popsicle
2h - Lily Lolo Cookie
2i - Neauty Olive Medium Light
3a - Neauty Golden Ivory
3b - Neauty Neutral Fair
3c - Annabelle Minerals Beige Fairest
3d - Annabelle Minerals Natural Fairest
3e - Amilie Golden Fair
3f - Annabelle Minerals Golden Light
3g - Annabelle Minerals Beige Light
3h - Annabelle Minerals Natural Light
3i - Neauty Neutral Medium Light
światło dzienne
w pełnym słońcu
z lampą błyskową
1a - Neauty Neutral Medium Dark
1b - Neauty Neutral Dark
1c - Neauty Olive Medium Dark
1d - Neauty Olive Dark
1e - Neauty Golden Medium Dark
1f - Neauty Golden Dark
2a - Lily Lolo Cool Caramel
2b - Lily Lolo Saffron
2c - Lily Lolo Coffee Bean
2d - Lily Lolo Cinnamon
2e - Lily Lolo Dusky
2f - Lily Lolo Hot Chocolate
3a - Earthnicity Biscuit
3b - Earthnicity Amber
3c - Earthnicity Natural Light
3d - Amilie Soft Honey
3e - Annabelle Minerals Golden Light
3f - Annabelle Minerals Natural Light
tu tylko dodam, że starałam się wybrać wszystko, co mam najciemniejsze do porównania, ale z powodu mojej jasnej karnacji zwyczajnie takich odcieni mam najmniej
światło dzienne
w pełnym słońcu
z lampą błyskową
Korektory mineralne Lily Lolo
górny rząd:
korektor mineralny Lily Lolo Blondie Cover Up
korektor mineralny Lily Lolo Barely Beige
korektor mineralny Lily Lolo Nude
dolny rząd:
korektor mineralny Lily Lolo Blush Away
korektor mineralny Lily Lolo PeepO
(na zdjęciach brak odcienia Caramel)
światło dzienne
w pełnym słońcu
KOREKTORY - porównanie z innymi
górny rząd:
Neauty Neutral Pale
Neauty Neutral Light
Neauty Neutral Medium
Neauty Neutral Dark
środkowy rząd:
Neauty Golden Fair
Neauty Golden Light
Lily Lolo Blondie Cover Up
Lily Lolo Barely Beige
Lily Lolo Nude
dolny rząd:
Annabelle Minerals Sunny Fairest
Annabelle Minerals Light
Annabelle Minerals Medium
Annabelle Minerals Dark
Lily Lolo Blush Away
Lily Lolo PeepO
światło dzienne
w pełnym słońcu
z lampą błyskową
Pudry Lily Lolo
UWAGA! Pudry zostały wtarte palcem, w dużej ilości. Efekt nałożony pędzlem jest stanowczo delikatniejszy, co pokażę za chwilę.
od lewej do prawej:
Lily Lolo Flawless Matte
Lily Lolo Flawless Silk
Lily Lolo Translucent Silk
w pełnym słońcu
światło dzienne
Na zdjęciu poniżej nałożyłam te same pudry, w tej samej kolejności, dość zbitymi pędzlami kabuki (Zoeva 102, Nanshy R02 Buffed Base, Hakuro H54). Pomimo użycia zbitych pędzli - pudry nie pozostawiają dominującego koloru na skórze, w szczególności tyczy się to Flawless Matte, który w praktyce jest transparentny i nie bieli.
w pełnym słońcu
światło dzienne
Bronzery, rozświetlacze Lily Lolo
od lewej do prawej:
bronzer mineralny Lily Lolo Waikiki
bronzer mineralny Lily Lolo South Beach
bronzer mineralny Lily Lolo Bondi Bronze
rozświetlacz mineralny Lily Lolo Star Dust
światło dzienne
w pełnym słońcu
BRONZERY - porównanie z innymi
górny rząd:
Golden Rose Mineral Terracotta Powder 04
Kobo Matt Bronzing&Contouring Powder 308 Sahara Sand
Bell Chillout 01
Vita Liberata Luxury Tan Trystal Minerals Self Tanning Bronzing Minerals 01 Sunkissed
dolny rząd:
Lily Lolo Waikiki
Lily Lolo South Beach
Lily Lolo Bondi Bronze
Pixie Mineral Sculpting Powder
światło dzienne
w pełnym słońcu
z lampą błyskową
ROZŚWIETLACZE - porównanie z innymi
górny rząd:
Eveline All in One kremowy rozświetlacz do twarzy 01 Light
Eveline All in One kremowy rozświetlacz do twarzy 02 Gold
Lumene Invisible Illumination rozświetlacz z serum Midnight Sun
Kobo Highlighter Powder 310 Moonlight
My Secret Face Illuminator Powder Princess Dream
My Secret Face Illuminator Powder Sparkling Beige
dolny rząd:
Neauty Minerals Summer Heat
Neauty Minerals Golden Sand
Neauty Minerals Pearl Dust
Neauty Minerals Falling Star
Lily Lolo Star Dust
Pixie Dust of Illumination Starlit Whispers
Pixie Dust of Illumination Moonlight
światło dzienne
w pełnym słońcu
z lampą błyskową
Róże Lily Lolo
górny rząd (połyskujące):
Lily Lolo Cherry Blossom
Lily Lolo Doll Face
Lily Lolo Candy Girl
Lily Lolo Rosebud
Lily Lolo Goddess
Lily Lolo Rosy Apple
dolny rząd (satynowe):
Lily Lolo Ooh La La
Lily Lolo Clementine
Lily Lolo Surfer Girl
Lily Lolo Flushed
Lily Lolo Beach Babe
Lily Lolo Juicy Peach
Lily Lolo Sunset
światło dzienne
światło dzienne
w pełnym słońcu
z lampą błyskową
RÓŻE - porównanie z innymi
1a - Annabelle Minerals Romantic
1b - Annabelle Minerals Nude
1c - Annabelle Minerals Rose
1d - Annabelle Minerals Coral
1e - Pixie Dusty Pink
1f - Pixie Pale Jasper
1g - Pixie Innocence
2a - Lily Lolo Ooh La La
2b - Lily Lolo Surfer Girl
2c - Lily Lolo Flushed
2d - Lily Lolo Sunset
2e - Lily Lolo Candy Girl
2f - Lily Lolo Rosebud
2g - Maybelline Pink Amber (prasowany)
3a - Neauty Magnolia Bud
3b - Neauty Peony Petal
3c - Neauty Rhubarb Wine
3d - Neauty Amethyst Glow
3e - Neauty Lilac Blossom
3f - Neauty Faded Rose
3g - Zoeva Gentle Touch (prasowany)
światło dzienne
w pełnym słońcu
z lampą błyskową
1a - Pixie Sweet Melon
1b - Pixie Kiss And Tell
1c - Neauty Soft Coral
1d - Neauty Wild Orchid
1e - Deborah 46 (wypiekany)
1f - Annabelle Minerals Sunrise
1g - Annabelle Minerals Honey
2a - Lily Lolo Clementine
2b - Lily Lolo Beach Babe
2c - Lily Lolo Goddess
2d - Lily Lolo Cherry Blossom
2e - Lily Lolo Doll Face
2f - Lily Lolo Rosy Apple
2g - Lily Lolo Juicy Peach
3a - Neauty Pink Linen
3b - Neauty Grapefruit Juice
3c - Neauty Summer Haze
3d - Neauty Watermelon Feast
3e - Neauty Apricot Season
3f - Neauty Autumn Tale
3g - Neauty Sweet Cocoa
światło dzienne
w pełnym słońcu
z lampą błyskową
Mam nadzieję, że wpis okaże się przydatny i rozwiąże problem doboru odcienia na odległość :) Recenzja kosmetyków Lily Lolo (podkład mineralny, krem BB, puder matujący Flawless Matte, pędzel Super Kabuki)
W ostatnim czasie intensywnie testuję kosmetyki Lily Lolo i chciałabym się dziś z Wami podzielić moimi wrażeniami odnośnie: podkładu mineralnego w odcieniu China Doll, kremu BB w odcieniu Fair, pudru matującego Flawless Matte oraz pędzla Super Kabuki. Jeżeli ciekawi Was, jak te produkty się u mnie sprawdziły, to serdecznie zapraszam. A uchylę rąbka tajemnicy, że warto je poznać ;).
Pierwszą kwestią, która zwraca na siebie uwagę w przypadku kosmetyków Lily Lolo, jest piękna szata graficzna. Prosta, elegancka, nieprzekombinowana, ale jednocześnie bardzo charakterystyczna dla marki. Prezentuje się znakomicie, a same opakowania również są dobrze dopracowane pod względem praktycznym! Marka Lily Lolo wywodzi się z Wielkiej Brytanii, a za jej dystrybucję odpowiada w Polsce Costasy Natural Beauty. Również przesyłka (którą w marcu pokazywałam na Stories) była dopracowana w każdym calu :)
Lily Lolo BB Cream Fair
Recenzję zacznę od kremu BB Lily Lolo. Posiadam go w odcieniu najjaśniejszym z trzech dostępnych, czyli Fair. I tu z mojej strony ogromny ukłon w stronę firmy, bo odcień najjaśniejszy naprawdę jest bardzo jasny!
Jego swatche w zestawieniu z innymi podkładami znajdziecie tutaj:
Czyż ta tubka nie jest piękna w swojej prostocie? Mnie chwyta za serce! A jeśli jeszcze dodam do tego fakt, że posiada wygodną pompkę, która dozuje idealną porcję kremu (można wcisnąć częściowo, by wydobyć niewielką ilość), a pod światło widać aktualne zużycie produktu, to już w ogóle miodzio. Krem jest ważny 12 miesięcy od otwarcia, co uważam za bardzo sensowny termin, a pojemność 40 ml również oceniam pozytywnie (większość podkładów to ok. 30 ml)
Krem ma jasnobeżowy odcień i bardzo specyficzny, naturalny, roślinno-ziołowy zapach. Mi się on akurat podoba, ale zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdemu przypadnie do gustu.
Konsystencja początkowo sprawia wrażenie zwyczajnego, średnio-gęstego kremu (nie jest ani rzadki, ani gęsty), ale już przy rozsmarowywaniu widać, że trochę się maże. Nie ma sensu rozsmarowywać zbyt długo, lepiej jest rozprowadzić po twarzy i na koniec wklepać, wówczas bardzo ładnie się układa na skórze bez smug. Można też od razu stemplować gąbeczką - efekt również jest ładny.
Z pewnością muszę zwrócić uwagę na krycie tego kremu - jest ono BARDZO delikatne. Jeżeli właśnie macie przed oczami europejskie lub azjatyckie kremy BB, to musicie wiedzieć, że krem Lily Lolo mocno się od nich różni. Określiłabym go jako pielęgnacyjny krem tonujący - wyrówna koloryt skóry, zgasi zaczerwienienia, ale na przykrycie blizn, przebarwień czy niedoskonałości nie ma co liczyć. Dzięki temu wygląda ultra-naturalnie, dosłownie jak druga skóra. Początkowo pomyślałam sobie "o jeny, ale on nic nie kryje!", ale wystarczyło zrobić test pół na pół (pół twarzy bez niczego, pół twarzy z kremem), by całkowicie temu zaprzeczyć. Skóra pokryta kremem jest wyraźnie bardziej jednolita, świeża, promienna i zdrowa!
I tu mam ciekawostkę - mąż po raz pierwszy zwrócił uwagę na moje piegi, gdy użyłam tego kremu! Właśnie dlatego, że zaczerwienienia zostały zgaszone, koloryt cery wyrównany, ale większe przebarwienia nadal przebijały :) Akurat piegi w sobie lubię, więc potraktowałam to jako komplement ;) Dopiero po 5 latach je zauważył! Zwykle giną wśród innych przebarwień i zaczerwienień (bez makijażu) lub pod podkładem (z makijażem).
Muszę również wspomnieć, że krem stanowi idealną bazę pod podkład mineralny, z aż trzech powodów. Po pierwsze, wchłania się idealnie w punkt - nie pozostawia tłustej warstwy, więc rozcieranie podkładu sypkiego nie stanowi żadnego problemu, ale jednocześnie proszki mają się do czego "przyczepić". Po drugie, genialnie podbija krycie! Krem BB + jedna cienka warstwa podkładu mineralnego gwarantuje już naprawdę niezłe krycie. A po trzecie, pięknie bluruje skórę! Najbardziej widać to w testach pół na pół, różnica jest kolosalna. Po zastosowaniu kremu BB moje rozszerzone pory są cudownie zakamuflowane.
Sama nie chcę się wymądrzać na temat składu, ale zacytuję Anię, której w tych kwestiach ufam całkowicie: "Wow, ten to ma skład autentycznie jak krem do twarzy, a nie jak podkład! W tym pozytywnym sensie!" :).
Jedyną kwestią, która studzi odrobinę mój zapał, jest jego formuła - rekomendowana raczej dla cery suchej i normalnej. Mimo posiadania cery mieszanej w kierunku tłustej, bardzo chciałam go spróbować (i nie żałuję!), ale faktycznie muszę przyznać, że świecę się po nim szybciej, niż zwykle. Już po aplikacji krem daje mokre wykończenie, a po kilku godzinach wydzielanie sebum jest po prostu silniejsze.
tutaj test pół na pół - po lewej stronie goła skóra, po prawej tylko krem BB
od razu widać, że skóra po prawej stronie wygląda dużo ładniej, a przy tym bardzo naturalnie!
A tutaj porównanie krycia - po lewej stronie dołożyłam na gołą skórę podkład mineralny w odcieniu China Doll (1 warstwa), a po prawej jest sam krem BB. Widać, że podkład mineralny ma wykończenie matowe (widać "odcięcie" na czole), zaś krem BB dość mokre.
Poniższe zdjęcia wykonane innego dnia:
goła skóra --- tylko krem BB
goła skóra --- tylko krem BB
(prawda, że po prawej stronie skóra wygląda ładniej?)
Na zdjęciu poniżej dwie kwestie: dodatkowy blur i dodatkowe krycie dzięki BB jako bazie pod minerałki
po lewej stronie sam podkład mineralny China Doll
po prawej stronie krem BB jako baza + podkład China Doll
Od razu widać, że po prawej stronie jest cudne wygładzenie porów i większe krycie!
jak wyżej, ale dodałam jeszcze zdjęcie po przypudrowaniu pudrem Flawless Matte
Podsumowując, uważam że to wyjątkowy produkt, ALE dla określonej grupy odbiorców. Po moich doświadczeniach wnioskuję, że powinny być zadowolone osoby:
które cenią sobie bardzo naturalny makijaż (tylko wyrównanie kolorytu)
posiadające cerę suchą lub normalną
szukające świetnej bazy pod minerały
oczekujące naturalnej pielęgnacji i makijażu w jednym
Polecałabym ten krem również młodym dziewczynom - zastąpi krem pielęgnacyjny, a jednocześnie wyrówna koloryt bez "szpachli" :) Może się też świetnie sprawdzić latem zamiast podkładu, ale raczej nie u cer tłustych.
Natomiast raczej nie będą zadowolone osoby:
które chciałyby zastąpić czymś zdrowszym klasyczny podkład/azjatycki krem BB (nie to krycie ;))
posiadające cerę, która mocno się przetłuszcza, a każda godzina matu jest na wagę złota (krem wydaje się lekki, ale ma odżywczą, pielęgnacyjną formułę i skóra świeci się po prostu szybciej)
Krem BB kosztuje w cenie regularnej 75,50 zł za 40 ml
Podkład mineralny Lily Lolo China Doll
Podkład znajduje się w opakowaniu z zasuwanym sitkiem. Plastik jest lekko oszroniony, co prezentuje się pięknie. Chwała Lily Lolo za to, że sitko można zdjąć, podważając je czymś. Dzięki temu łatwo można zrobić komuś odsypkę (ale tu mocno zaznaczam kwestie higieny narzędzi!) lub wykorzystać opakowanie ponownie. Nic mnie nie denerwuje bardziej od szalenie niepraktycznych opakowań Annabelle Minerals. Z kolei jeszcze jedną pochwałę kieruję w stronę gładkiego wieczka - nie lubię, gdy jest ono wypełnione papierem (jak np. w Pixie), ponieważ wtedy trudniej je utrzymać w czystości. Wieczko w opakowaniach Lily Lolo jest zupełnie gładkie, więc mogę je łatwo umyć i wytrzeć/zdezynfekować. Wiem, że strasznie się czepiam, ale takie drobiazgi też są dla mnie ważne.
wieczko w Pixie:
wieczko w Lily Lolo + podkład China Doll:
Po konsultacji z Costasy, zaproponowano mi odcień China Doll i był to strzał w dziesiątkę. Jeżeli macie problem z doborem właściwego odcienia, zdecydowanie polecam napisać do nich z opisem swojej skóry, jasności, tonacji, używanych produktów. Na pewno pomogą, a w moim przypadku doradzono mi najlepszy odcień z możliwych, więc znają się na rzeczy :).
Swatche wszystkich odcieni podkładów Lily Lolo znajdują się tutaj:
Odcień China Doll jest jaśniutkim beżem z lekko (!) żółtymi tonami. Szczytem moich marzeń byłoby wprowadzenie jeszcze bardziej żółtego odcienia na tym poziomie jasności, ale ze wszystkich odcieni z gamy - ten jest mi najbliższy.
Cechą charakterystyczną podkładu mineralnego Lily Lolo (w szczególności na tle innych dotychczas stosowanych przeze mnie podkładów) jest to, że proszek jest bardziej suchy i lekki. Nawet, jeśli zbija się w małe grudki, to jednak pozbawiony jest tej pewnej kremowości, co szczególnie czuć pod palcami. Widać też, że nie przykleja się aż tak ochoczo do pędzla i podczas strzepywania nadmiaru o brzeg wieczka, spada go całkiem sporo. Krycie jest też wyraźnie delikatniejsze od większości dotychczas testowanych przeze mnie minerałków. Ale niesie to za sobą szereg istotnych zalet, które wypunktuję:
naturalność - podkład Lily Lolo jest zachwycająco lekki i wygląda bardzo naturalnie na skórze. Minerałki same w sobie dają delikatny efekt, a Lily Lolo... jeszcze bardziej ;)
mat - ze wszystkich stosowanych przeze mnie minerałów Lily Lolo trzyma mat najlepiej!!! *o*
trwałość - zachwycająca, nawet po całym dniu moja buzia nadal wygląda pięknie, jest też o wiele niższe ryzyko warzenia!
Właśnie dzięki tej lekkiej, nieco suchej formule, podkład wydaje się być wręcz idealny dla cer mieszanych i tłustych (co prawda formuła jest rekomendowana przez producenta dla każdego typu cery, ale w tym wypadku wypowiadam się z mojej perspektywy :)). Nie ma tutaj tej specyficznej kremowości, która często niesie za sobą szybki błysk i ciacho na twarzy ;). Delikatniejsze krycie nie jest wadą, ponieważ przy minerałkach stopniowanie efektu to oczywistość. Można je też podbić kremem BB, ale tu już zalecam ostrożność cerom przetłuszczającym się. Jedna warstwa wygląda bardzo naturalnie i gwarantuje głównie ujednolicenie kolorytu. Druga warstwa już zaczyna ładnie kryć przebarwienia i niedoskonałości. Ja zwykle zatrzymuję się na drugiej, ponieważ nie wymagam pełnego krycia, ale oczywiście efekt można stopniować dalej, kolejnymi warstwami w miejscach tego wymagających.
W ostatnim czasie ten podkład nie miał ze mną lekko, ale skrajnym przypadkiem okazała się... podróż na Meet Beauty. Co prawda do wyjazdowej kosmetyczki spakowałam inny podkład (płynny, mocno kryjący, bardzo trwały), ale na samą podróż pomalowałam się tym, co zostało w domu (produkty, akcesoria), ponieważ walizka była już zamknięta. Padło właśnie na Lily Lolo, w duecie z pudrem Flawless Matte. To był naprawdę ciężki dzień! Szłam prawie 2 km pieszo na dworzec z popsutą walizką, po nierównych chodnikach, pokonując wiele schodów (zgrzałam się przeokrutnie...), później prawie 5 godzin spędzone w pociągu, załatwianie spraw na Dworcu Centralnym, próba odnalezienia się w stolicy, przesiadka na tramwaj (ciągły pośpiech!!!) i dojazd do miejsca noclegowego. Słowem - to nie był spokojny, normalny dzień ;). A po całym szalonym dniu, już na miejscu, koleżanka mnie pyta co mam na twarzy, bo wygląda pięknie! Wyobrażacie sobie? ;)
W zasadzie to ani razu mnie nie zawiódł - zawsze piękna trwałość, mat, brak warzenia/ciastka, jestem pod przeogromnym wrażeniem tej właśnie formuły! Z uwagi na tą charakterystyczną suchość, chciałabym podwójnie zwrócić uwagę na fakt, że minerałki najlepiej prezentują się na wypielęgnowanej, nawilżonej skórze.
przed --- 1 cienka warstwa nałożona flat topem
przed --- 1 warstwa Super Kabuki
przed --- 1 warstwa Super Kabuki
przed --- 1 warstwa nałożona Super Kabuki --- 2 warstwy nałożone Super Kabuki
Chyba jedynym "problemem" może się okazać dobór odpowiedniego odcienia. W tym celu warto zajrzeć do: mojego wpisu ze swatchami, tabeli odcieni Costasy oraz drugiej tabeli Costasy. W razie wątpliwości można również napisać do nich z prośbą o poradę. Odcieni jest aż 18, ale mimo to w gamie są pewne braki - np. bardzo jasne oliwki mogą mieć już problem z doborem. Dla mnie China Doll jest najlepszym odcieniem z wszystkich możliwych, ale nadal nie idealnym - potrzebowałabym czegoś na tym samym poziomie jasności, ale żółto-chłodnego (idącego w lekko zielonkawe tony), a takiego po prostu nie ma ;). No i już takim moim małym czepialstwem są oznaczenia słowne - dość ciężko mi się połapać w nazwach bez "ściągi" na stronie. O wiele łatwiej mi się połapać w podziale na gamy (np. Golden, Neutral, Sunny, Beige, Olive...) i poziomy jasności (Pale, Fair, Light, Dark) itd. No ale to już takie moje widzimisię ;). Całe szczęście, że na stronie jest ściąga w formie tabeli, która wiele ułatwia.
Żeby sprawdzić odcień przed zakupem, można zamówić miniaturki (10,90 zł/słoiczek 0,75g) lub wybrać darmowe próbki w torebkach strunowych (2 szt. do zamówień o wartości 50-100 zł, 4 szt. do zamówień powyżej 100 zł). Costasy bywa na targach kosmetyków naturalnych, można też odwiedzić sklep stacjonarny w Warszawie.
Na temat opakowania już się wypowiedziałam w kontekście podkładu - piękne, lekko oszronione, eleganckie, z zasuwanym sitkiem i gładkim wieczkiem.
Konsystencja tego pudru jest z jednej strony sucha, lekko skrzypiąca pod palcami, a z drugiej - miałka i lekko wygładzająca. Puder ma odcień biały i po nałożeniu palcem może lekko bielić (np. na swatchu), ale w praktyce, przy nakładaniu pędzlem, ładnie się rozprasza i nie bieli. Weźcie jednak pod uwagę, że wypowiadam się z perspektywy osoby bardzo bladej ;). Puder jest całkowicie bezzapachowy.
Swatche wszystkich pudrów Lily Lolo znajdują się tutaj:
Tuż po nałożeniu efekt jest matowy, ale z bardzo delikatnym odbijaniem światła. Jest to mat mocny, ale nie zupełnie płaski. Ewentualną pudrowość można oczywiście ściągnąć za pomocą mgiełki/wody termalnej. Puder delikatnie wygładza skórę, ale nie jest to puder wygładzający, więc na pełen blur nie ma co liczyć :). Jeżeli chodzi o długość utrzymywania matu w ryzach - jest dobrze, choć nie zachwycająco. Wiele zależy od tego, czego użyjemy pod spód (a nie od samego pudru) i na przykład na kremie BB błysk występuje już po 3 godzinach, a na podkładzie mineralnym China Doll po 4-5 godzinach. Nie jest to najlepiej matujący puder, jaki znam, w moim osobistym rankingu znalazłby się na co najmniej trzecim miejscu (po Innisfree No-Sebum i Pixie Kapok), ale jest to dobry puder na co dzień, o krótkim i prostym składzie (biała glinka, mika). Po tamtych dwóch zawodników sięgam raczej na większe okazje, zaś po Lily Lolo z powodzeniem sięgam na co dzień. Jest to puder dobry i godny polecenia, jednak skóry mocno płynącej może nie okiełznać.
Pędzel do podkładu mineralnego Lily Lolo Super Kabuki
Na temat pędzla Super Kabuki mogę powiedzieć całkiem sporo, ponieważ... mam ten pędzel od trzech lat! :D Bardzo ucieszyłam się z drugiego egzemplarza, ponieważ jest to jeden z moich ulubionych pędzli, ale z uwagi na swoją gęstość, dość długo schnie. Teraz mam dwa i nie muszę się tym martwić ;).
Pędzel od nowości przychodzi w kartoniku i z dodatkowym zabezpieczeniem w postaci folii. Polecam zachować ten kartonik na wypadek ewentualnej chęci transportu. Folia powoduje, że od nowości pędzel jest nieco zniekształcony (spłaszczony), więc na początkowych zdjęciach nie prezentuje się to najokazalej, ale zrobiłam jeszcze dodatkowe po około miesiącu (będą na końcu) i pędzel przybiera właściwy kształt tak naprawdę już po kilku użyciach.
stary Super Kabuki --- nowy Super Kabuki (spłaszczony od folii)
stary Super Kabuki --- nowy Super Kabuki (spłaszczony od folii)
stary Super Kabuki --- nowy Super Kabuki (spłaszczony od folii)
Uważam, że ten pędzel jest absolutnie wyjątkowy. Mogłoby się wydawać, że skoro jest to pędzel syntetyczny, no to wiadomo, że będzie miękki. Ale ten jest jeszcze bardziej miękki! Jego włosie jest tak nieprawdopodobnie milutkie, że nie uwierzycie, póki nie dotkniecie ;). Zachwycająca jest jego gęstość - włosia jest bardzo, bardzo dużo. Jednocześnie jest to pędzel, w którym idealnie wyważono jego sprężystość. Tzn. nie jest przesadnie sztywny z powodu swojej gęstości, ale też nie jest przesadnie luźny. Idealnie w punkt, dzięki czemu pięknie pracuje na skórze. Jest duży (średnica trzonka 2,9 cm, wysokość trzonka 3 cm, długość włosia ok. 4 cm, średnica włosia ok. 5 cm) i praca z nim to czysta przyjemność - kilka machnięć i twarz pomalowana, nie trzeba machać i machać, idealny dla zabieganych. No i chyba najważniejsza dla mnie cecha - kształt kabuki. Możecie się ze mnie śmiać, ale nie cierpię tych klasycznych kabuki w pędzlach marek mineralnych (Annabelle, Neauty, Sunshade). Dla mnie ich włosie jest zbyt długie, wiotkie, ciągnące się po twarzy jak miotła. Wyglądają jak taki trapez, a tylko góra jest lekko zaokrąglona. Moim zdaniem takie włosie nie pracuje dobrze na twarzy, zupełnie nie umiem się zaprzyjaźnić z takim kształtem. Super Kabuki od Lily Lolo to idealna kula, która jest bardzo rozłożysta, a zaokrąglenie zaczyna się bardzo nisko. Taki pędzel nie jest wiotki, lecz zwarty. Nie ciągnie się po skórze, tylko idealnie wpracowuje podkład. Takim kształtem pędzla bez problemu nałożymy podkład mineralny, puder, a jak się lekko postaramy, to nawet i róż oraz bronzer - nie będzie to precyzyjne konturowanie, ale taki lekki cień na co dzień? Czemu nie! Czubkiem łatwiej dotrzemy również do skrzydełek nosa. Moim zdaniem ten kształt jest idealny i właśnie takiego oczekuję od pędzla kabuki. Uzyskiwany efekt jest bardzo naturalny i z ogromną łatwością można nałożyć super-cienkie warstwy. Z drugiej strony - zdarzyło mi się nim również stemplować (zamiast rozcierać kulistymi ruchami) i wówczas krycie jest odrobinę większe, choć nie dorówna flat topom. Odnoszę wrażenie, że nowa wersja jest odrobinkę mniej zaokrąglona od starej, choć w praktyce na twarzy tego nie czuć.
Wadę mogę wskazać tylko jedną, która wynika po prostu z takiego kształtu - pędzel zużywa znacznie więcej podkładu. W związku z tym należy się spodziewać zmniejszonej wydajności produktów.
Pędzel Super Kabuki kosztuje w cenie regularnej 91,90 zł, ale biorąc pod uwagę fakt, że mój poprzedni egzemplarz ma już trzy lata i wygląda perfekcyjnie, nadal jest bardzo mięciutki, a włosie nie wypada - myślę, że warto. Nawet, jeżeli nie używacie produktów mineralnych, to jest to genialny pędzel do pudru, po prostu. I nawet jeśli sięgam po podkład płynny, to zdarza mi się go przypudrować właśnie Super Kabuki - bo szybko (z racji wielkości) i skutecznie (z racji gęstości, sprężystości).
nie lubię takich kabuki, jak po lewej:
po miesiącu (nowy egzemplarz) --- po 3 latach (stary egzemplarz)
nowy już się ładnie ukształtował
Marka Lily Lolo zdecydowanie mnie zauroczyła! Krem BB jest produktem jedynym w swoim rodzaju - ciężko powiedzieć, czy to bardziej produkt do pielęgnacji, czy to już kolorówka ;). Zapewnia bardzo delikatne krycie i ultra-naturalny wygląd, co dla jednych będzie zaletą, a dla innych wadą, ponieważ mocno odbiega od europejskich i azjatyckich kremów BB (właśnie kryciem). Bliżej mu do kremu tonującego. Opakowanie piękne i funkcjonalne, z wygodną pompką. Gorąco polecam cerom suchym i normalnym, ale u mieszanych i tłustych może mocno przyspieszać błyszczenie. Warto przeanalizować wszystkie za i przeciw przed zakupem, ponieważ niektórzy będą tym kremem zachwyceni, a inni mogą oczekiwać jednak czegoś innego. Jeżeli ktoś szuka krycia i matu, to niestety :). Podkład mineralny totalnie powalił mnie na łopatki i w chwili obecnej jest moim numerem jeden. Ze wszystkich dotychczasowo testowanych minerałów, ten ma najlepszą trwałość i najdłużej trzyma mat. Nie warzy się, przez cały dzień wygląda pięknie. Dla mnie, posiadaczki cery mocno przetłuszczającej się, to naprawdę gigantyczne atuty. Jednocześnie formuła jest dość sucha (uwaga na suche skórki), lekka i mniej kryjąca, ale krycie można budować, więc nie widzę problemu w nałożeniu jednej cienkiej warstwy więcej. Estetyczny wygląd po wielu godzinach jest dla mnie najważniejszy. Jestem ogromnie zaskoczona jakością tego podkładu i... strasznie żałuję, że nie spróbowałam go wcześniej, ale zawsze zniechęcał mnie niełatwy dobór odcienia i dość kosztowne miniaturki. Jeżeli Was również to powstrzymuje - nie zwlekajcie jak ja, warto spróbować. Puder Flawless Matte okazał się przyjemnym, dość dobrze matującym, drobno zmielonym i lekko wygładzającym pudrem na co dzień, jednak długość trzymania matu w ryzach jest po prostu dobra. Zależy też od użytego podkładu i generalnie poziomu przetłuszczania cery, ale nie jest to najmocniej matujący puder, jaki znam. Z tego powodu chętnie używam go na co dzień, ale na większe wyjścia sięgam po inne :). Z kolei pędzel Super Kabuki jest pędzlem wybitnym z powodu swojego kształtu (idealna kula, a nie lekko zaokrąglone pseudo-kabuki), wielkości (jest naprawdę spory, więc aplikacja podkładu przebiega bardzo szybko), sprężystości (nie za zbity, nie za luźny) i miękkości (super-miękki). Gwarantuje bardzo delikatny i naturalny efekt, łatwo nakłada się nim cienkie warstwy, które w przypadku minerałów mają duże znaczenie. Należy się jedynie liczyć z tym, że jest dość podkładożerny, więc wydajność produktów ulegnie zmniejszeniu. Mój trzyletni egzemplarz wygląda nadal idealnie, więc jest to pędzel bardzo trwały, świetnej jakości. Świetnie się sprawdza również do pudru.
Do 26 maja trwa promocja w Costasy (-15% na krem BB, pędzle, tusz do rzęs) :)
Korektora Tarte chyba przedstawiać nie trzeba ;), ale za to wejście korektora Makeup Revolution na rynek było bardzo huczne. Mnogość paczek PR-owych zrobiła swoje i zanim w ogóle stał się dostępny w Polsce, już pojawiło się mnóstwo recenzji na jego temat (oczywiście w samych superlatywach!). To z kolei sprawiło, że gdy tylko w drogeriach internetowych pojawiła się jakakolwiek dostawa - korektor natychmiast był znowu wykupiony (szczególnie jasne odcienie). MUR zyskał miano zamiennika legendy, korektora Tarte Shape Tape, ale czy słusznie? Dziś porównam oba korektory, wskazując na wszystkie za i przeciw.
Cechą charakterystyczną opakowań jest ich wielkość - są po prostu gigantyczne i takie... pękate. Już sama średnica to około 2 cm, zaś wysokość Tarte to prawie 11 cm. Wykonane z porządnego plastiku. Korektor Tarte ma pojemność 10 ml, zaś MUR... 3,4 ml. To dla mnie ogromnie irytujące, gdy opakowanie zajmuje mnóstwo miejsca i robi wrażenie dużej pojemności, podczas gdy jest napełnione tylko częściowo. Już od nowości było widać niewykorzystaną przestrzeń. W kwestii PAO, Tarte niestety przegrywa - 6 miesięcy od otwarcia, MUR należy zużyć w ciągu 12 miesięcy.
Cena Tarte to ok. 121 zł w przypadku zakupu na ich oficjalnej stronie. Muszę jednak uprzedzić, że wysyłka jest absurdalnie droga (teraz chciałam sprawdzić i mi wyskoczyła najtańsza za 60,60 zł - w razie czego poprawcie mnie!). Są też sklepy, które sprowadzają Tarte do Polski i tu sprzedają ten korektor drożej, za ok. 170 zł. Ja go na szczęście kupiłam ze zniżką -15% (za 102,85 zł) z darmową wysyłką. Przesyłka z USA dotarła do mnie w 12 dni. W przeliczeniu na 1 ml, jego cena to ok. 12,10 zł. Cena MUR jest o wiele niższa, obecnie około 20 zł w drogeriach internetowych. Za 1 ml wychodzi ok. 5,90 zł. Można więc (teoretycznie) uznać, że Tarte jest zaledwie dwa razy droższy, ale jeżeli ktoś używa tylko na własny użytek, to pewnie chciałby kupić mniej, a częściej.
Również aplikatory są ogromne (Tarte ma większy). Czytałam wiele narzekań w związku z tym, ale powiem szczerze, że... jest mi to obojętne. Na początku to był szok, ale już po kilku użyciach się do tego przyzwyczaiłam. Są skośnie ścięte, więc zawsze można zaaplikować troszkę bokiem lub czubkiem, jeśli chcemy nałożyć korektor bardziej precyzyjnie, ja nie mam z tym problemu.
Wrzucam jeszcze zdjęcie aplikatora MUR w porównaniu z aplikatorem klasycznej wielkości Catrice Liquid Camouflage. A weźcie pod uwagę, że Tarte jest JESZCZE WIĘKSZY! Nie mogę już porównać całej trójki ponieważ... nie mam już MUR, szybko się go pozbyłam (taki tam spoiler).
Korektor Tarte był zawinięty w około 5-6 wielkich arkuszy papieru! Nie mogłam go znaleźć w pudełku :D Ktoś pamięta unboxing ze Stories? :)
Odcienie - temat niełatwy. MUR Conceal&Define występuje w 18 odcieniach, zaś Tarte w 14. Muszę przyznać, że wybór nie był łatwy i... nie za bardzo trafiłam.
MUR Conceal&Define C2 na zdjęciach wydawał się jasnym, żółtym odcieniem. No cóż. W praktyce jest po prostu beżem, który po zoksydowaniu lubi sobie jednak lekko wpaść w róż. Z kolei Tarte Shape Tape Light Sand wydał mi się również jasny i żółty. I choć owszem, żółty jest, to już jasny niekoniecznie. Dla mnie o co najmniej jeden ton za ciemny i po zoksydowaniu bardzo subtelnie pomarańczowieje. Nawet, jeżeli w porównaniu z innymi korektorami (na swatchach zbiorczych) jego kolor wydaje się odpowiedni i jaśniutki, to jednak wysoka pigmentacja sprawia, że wszelkie błędy będą bardzo widoczne. Tu nie ma nadziei na "jakoś się wtopi", "jakoś się dopasuje". Kilkakrotnie skończyłam z widocznymi, pomarańczowymi plamami pod okiem :( Teraz żałuję, że nie wzięłam jaśniejszego (Fair Neutral? Fair?)
Swatche obu korektorów w porównaniu z innymi znajdziecie tutaj:
Technicznie już wszystko wiemy, ale... no właśnie. Jak to jest z podstawową kwestią, czyli działaniem i efektem na skórze?
Z korektorem Makeup Revolution łączyło mnie typowe love-hate relationship. Na początku byłam zauroczona jego kryciem (mocnym, jak na drogeryjne standardy). Czasem potrafił wyglądać przyzwoicie (nie mylić z ładnie), a czasem... bardzo źle.
Przede wszystkim - jego krycie wcale nie jest takie imponujące, jak wiele osób obiecuje. Ok, jest bardzo dobre, ale dałabym mu takie 4/6. Oczywiście pomijam dziś kwestie kolorowych korektorów neutralizujących. Nakładanie większej ilości... delikatnie mówiąc - nie polecam. Korektor dość szybko zastyga, ale niestety zastyga na skorupę. Suchą, okropną skorupę. Jeżeli macie zmarszczki pod oczami, to możecie być pewni, że zostaną podkreślone. Jeżeli myślicie, że ich nie macie, to ten korektor je znajdzie i Wam udowodni, że jednak je macie. Kilka dodatkowych lat do wieku gwarantowane. Zastyga, niestety, w bardzo niekomfortowy, ściągający skórę sposób. Oczywiście odpowiednia pielęgnacja nocna i dobry krem na dzień załatwi połowę sukcesu, ale tylko połowę, bo ten korektor po prostu wygląda brzydko. Pomimo zastygania, zbiera się w załamaniach skóry i robi to praktycznie za każdym razem.
1 - to jest ilość, która być może będzie wyglądać znośnie
2 - to jest ilość, która prawdopodobnie już nie będzie wyglądała najlepiej
3 - nie róbcie tego
Tutaj nałożyłam dość niewielką ilość - widać, że cienie nadal mocno przebijają, a korektor, jak zawsze, zebrał się w zmarszczkach. Nie podoba mi się sucha struktura skóry na zdjęciu po prawej stronie.
Światło sztuczne - szczególnie na zdjęciu po prawej widać, że wygląda to po prostu źle.
Skóra jest też nieprzyjemnie ściągnięta.
Tu zaszalałam i nałożyłam go "na YouTubera". Jeżeli widzicie na filmikach, że ktoś rysuje tym korektorem drzewa na twarzy, mogę jedynie zapewnić, że to NIE może wyglądać dobrze.
Tu z kolei nałożyłam MUR bardzo cieniutko i wygląda całkiem przyzwoicie. Czyli - da się (czasem).
Jak się ma jego krycie do słynnego korektora Catrice Liquid Camouflage? MUR kryje lepiej, ale też wygląda bardziej sucho, więc coś za coś. Korektor Catrice nigdy nie był moim ulubionym, ponieważ mimo wszystko nie wygląda tak lekko pod oczami, jak bym tego oczekiwała, ale w porównaniu do MUR to niebo a ziemia.
Catrice po aplikacji, po ok. 4 godzinach, po ok. 8 godzinach
Zebrał się w załamaniu, ale wygląda na skórze całkiem przyzwoicie
MUR po aplikacji, po ok. 4 godzinach, po ok. 8 godzinach
Niestety skóra jest ściągnięta...
Tak MUR potrafi wyglądać po kilku godzinach...
Wiecie, co mi to przypomina? Zaschniętą, błotną skorupę na tyłku słonia.
Nie wiem, czy to mój ulubiony efekt pod okiem.
Jak zatem sprawuje się Tarte? No, to już zupełnie inna para kaloszy. Jego krycie jest wyraźnie lepsze, niż w MUR. Nadal nie jest to krycie pełne, ale tu już z czystym sumieniem daję 5/6. Również jest to korektor ciężki i zastygający, również może podkreślić zmarszczki, ale... MUR nie ma do niego startu. Nawet jeśli Tarte zastygnie, robi to w o wiele ładniejszy sposób. Nie ściąga skóry i nie wynajduje tych zmarszczek na siłę, nie robi skorupy. Kolejna sprawa - nie zbiera się w załamaniach! Nawet po całym dniu! Jedyna kwestia jest taka, że jeżeli niestarannie rozprowadzimy korektor już na starcie (na zbyt luźnej skórze), to może się utworzyć mała szpara w zmarszczce, bo korektor rozprowadzi się na samej powierzchni, a nie dotrze do zagłębienia. Jeżeli choć lekko otworzymy oko szerzej i wtedy rozprowadzimy korektor na "naciągniętej" skórze, to wszystko będzie ok.
Mało tego, to pierwszy korektor, który sprawdził się u mnie w roli bazy pod cienie (na każdym dotychczas stosowanym cienie mi spływały) i pierwszy, który sprawdza się również na niespodzianki (uwaga na higienę - nie nakładać bezpośrednio z aplikatora) bo mocno kryje, a jednocześnie zastyga i zostaje na miejscu. Jest bardzo trwały!
Z całą pewnością jest to korektor specyficzny, wygląda na skórze ciężko i tutaj nie ma wątpliwości. Ale czuć, że pomiędzy Tarte a MUR jest... jakościowa przepaść, po prostu.
Niestety nie jestem w stanie polecić korektora Makeup Revolution. Dobre krycie i niska cena (za sztukę, nie za ml) mogą być kuszące, ale efekt pod oczami jest dla mnie priorytetowy. Wiem, że narażę się wielu osobom, ale cóż - dla mnie on wygląda jak sucha skorupa pod oczami, dodaje lat, brzydko ściąga skórę. Im więcej godzin mija od aplikacji, tym gorzej wygląda i zbiera się w załamaniach. Dosyć szybko się go pozbyłam i... zupełnie nie tęsknię, choć myślę, że warto było spróbować i przekonać się na własnej skórze, o co tyle szumu (choć w sumie nadal nie wiem, o co tyle szumu :D). Nawet, jeśli czasem - nałożony w minimalnej ilości - wyglądał "poprawnie", to wolałabym jednak, by korektor wyglądał "dobrze". Zdecydowanie uważam, że lepiej kupić coś trochę lżejszego (już nawet ten nieszczęsny Catrice, który moim ulubieńcem nie jest), albo zwyczajnie trochę przeczekać i uzbierać na Tarte, jeśli krycie jest największym priorytetem.
Jednocześnie nie jest tak, że bezkrytycznie polecam Tarte. Jest to korektor drogi (za sztukę, nie za ml), trudno dostępny, ma dość krótkie PAO i z całą pewnością wygląda pod oczami ciężko i matowo. Jeżeli ktoś liczy na zdrowy i rozświetlający, lekki efekt, to go nie otrzyma. Raczej nie stosowałabym go codziennie. Ale jest to korektor bardzo dobrze kryjący, zastygający, przy czym nie zastyga na skorupę i nadal ma w sobie odrobinę wizualnej gładkości. Jest bardzo trwały, trzyma się do wieczora, nie wchodzi w załamania (jak zastygnie, tak zostaje). Jednocześnie może stanowić świetną bazę pod cienie i kamuflować wypryski, a pod tym względem jestem bardzo wymagająca. Zakupu nie żałuję, choć mogłam wybrać jaśniejszy bo na zdjęciach widać, że się odznacza.
Odnoszę wrażenie, że Tarte jest idealny w tym, jaki ma być (mocno kryjący korektor przecież nie będzie lekki!), a w formule czuć, że jest to produkt dobrze dopracowany. Zaś Makeup Revolution jest taki... bylejaki. Miał być tani i kryjący, no to jest, tylko szkoda, że cała reszta do bani. Wiem, że dużo osób jest też z niego zadowolonych, ale zajrzyjcie też do Justyny zobaczyć zdjęcia przed i po... :)
Mieliście styczność z tymi korektorami?
Co sądzicie o efekcie na zdjęciach?
UWAGA! W dniu dzisiejszym utraciłam dostęp do mojego FanPage (BASIA-BLOG.pl). Dowiedziałam się o tym tuż po opublikowaniu wpisu, chciałam tam dodać informację o nowym poście i... nie mam praw administratora. Byłam jedynym administratorem, więc żaden złośliwy współtwórca mi tego nie odebrał. Nie dostałam żadnej wiadomości o podejrzanym logowaniu, mam też od dawna włączone uwierzytelnianie dwuskładnikowe. Wydawało mi się, że moje konto jest dobrze zabezpieczone, a obecnie nie mogę zrobić nic, poza podglądem strony jak każdy użytkownik... Nie widzę żadnych nietypowych działań, więc włamanie jest chyba mało prawdopodobne. Na wszelki wypadek zmieniłam hasło. Jestem załamana i nie mam pojęcia, czy uda mi się odzyskać stronę. Zgłosiłam sprawę do FB, ale jeżeli macie dla mnie jakieś dobre rady co jeszcze mogę zrobić, to śmiało... Aktualizacja - odzyskałam już dostęp do strony... UFFF. Szczegółowo opisałam wszystko TUTAJ...
W aptece internetowej (wapteka) zamówiłam Cerkogel (w celu nawilżania skóry głowy) oraz mgiełkę SPF50 Antheliosa z myślą o reaplikacji filtra w ciągu dnia już na makijażu. Mgiełka faktycznie jest lekka, delikatnie pudrowa, nie bieli i nie tłuści, nadaje się na makijaż, ale jest jednocześnie BARDZO dusząca - robi taką gryzącą i białą zasłonę dymną, że korzystam na wdechu i uciekam z pomieszczenia na chwilę. Pryska "suchym" strumieniem, ale czuć, że w sposób dość skoncentrowany w konkretnym miejscu, więc lecę chwilę z wciśniętym atomizerem po całej twarzy - w związku z tym trochę się obawiam, czy wydajność mnie nie pokona - zobaczymy ;). No i jest tak bardzo lekka, że nie ufałabym tylko jej w zakresie ochrony, choć jako dodatek jest to ciekawy produkt. Balsam po opalaniu był gratis.
Na allegro zamówiłam ściereczki muślinowe za niecałe 5 zł/szt. To całkiem ciekawy gadżet, ale gdyby ktoś myślał o nich w kategorii demakijażu (do ściągnięcia np. olejku), to już nie bardzo. Są dość szorstkie, więc używane regularnie mogłyby w jakimś stopniu zastąpić peeling, ale przecierania oczu nie polecam. Na zdjęciu wyglądają milusio, ale to pozory :)
W eZebrze wpadła do koszyka pasta cukrowa do depilacji Alexya, pasta do zębów Ecodenta, niebieska płukanka do włosów Joanna, baza pod pomadkę Golden Rose oraz korektor Catrice Wake Up Effect :)
Skorzystałam ze zniżki na całą markę w SuperPharm i kupiłam SVR Sun Secure Extreme SPF50+ Multi-resistant ultra-matt gel z polecenia Hexxany :). Na razie czeka na swoją kolej.
Na paznokciach mam Semilac 006 Classic Coral, choć wyszedł tu bardziej jaskrawo, niż w rzeczywistości :)
Z kolei na eBay zamówiłam krem ze śluzem ślimaka Mizon (za ok. 25 zł, a nie 50 zł, jak w Polsce...) z myślą o przebarwieniach na twarzy. Co prawda wersja pod oczy mnie niestety wysuszyła, ale zobaczymy, jak sprawdzi się ten. Śluz ślimaka na blizny poleciła mi pirelka :)
Na zdjęciach zabrakło wacików Be Beauty, ale potrzebowałam "na już" i otworzyłam tuż po powrocie do domu ;)
Prezenty, wymianki, PR, współprace
Hellojza jest mistrzynią udanych prezentów i Jej niespodzianki zawsze są w 100% trafione! Tym razem sprezentowała mi arbuzową wodę Balea (bo wie, że uwielbiam takie zapachy!), płatki pod oczy Balea (zawsze dobry pomysł :D), odlewkę maski Anwen (bardzo fajnej!), mgiełki Organique (pachnącej obłędnie!!), toniku Kiehl's (jeszcze czeka na swoją kolej) i ich słynnego kremu pod oczy z awokado (ależ on bogaty!). Znalazła się też próbeczka myjadła do twarzy Kiehl's :) Dziękuję, zawartość pierwsza klasa :*
Kochana Ewa ponownie poratowała mnie odlewkami :D Jest to nawilżający podkład Affect, który bardzo mnie ciekawił, bo... jeden z odcieni jest żółty. Ale serio żółty, nie beżowy :D Swatche wrzucałam tutaj: Swatche jasnych i bardzo jasnych podkładów. Odcień 2 jest po prostu obłędny, ale niestety formuła niedopasowana do mojej tłustej cery, więc zakupu nie dokonam. Podobno marka pracuje nad drugą, przebieram nóżkami z niecierpliwości.
W wyniku wizażowej wymiany dotarła do mnie przesyłka z kilkoma odlewkami (MAC Studio Fix NC15, Tarte Shape Tape Fair, Givenchy Teint Couture Balm 1, MAC Strobe Cream Goldlite) oraz dwoma niechcianymi podkładami (Kobo Mattifying 701 i Maybelline Fit Me Matte&Poreless 110, który okazał się dużo jaśniejszy od 105!). Fajnie jest się pozbyć czegoś zalegającego w zbiorach i przygarnąć coś innego :). Swatche prawie wszystkiego tutaj:
W ramach testowania z portalem KobietaMag wpadły w moje ręce: szampon i odżywka węglowa L'Biotica. Duet sprawdził się u mnie bardzo dobrze, choć szampon nie wydłuża świeżości. Ale włosy są lekkie, nieprzyklapnięte i dobrze oczyszczone. Odżywkę już zużyłam :D
Od marki AVON w tym miesiącu dotarły do mnie dwie paczuszki. W pierwszej z nich znalazły się perfumy EVE Elegance - ładne, eleganckie, kobiece, ale nie ciężkie. Podobają mi się i chętnie ich używam :). Nuty zapachowe opisano tutaj. W przesyłce znalazłam również srebrny naszyjnik Dacey z prawdziwym diamencikiem. Naszyjnik bardzo ładny i delikatny, elegancki, nieprzekombinowany, również mi się podoba! Pierwsza przesyłka bardzooo trafiona :)
Druga z kolei była komponowana z myślą o nadchodzącym lecie - dwa balsamy antycellulitowe (w tym jeden chłodzący), ujędrniający krem do biustu, było też serum na rozstępy Strech Mark (ale już powędrowało do siostry, stąd brak na zdjęciu) i masażer. Ogólnie pomysł na przesyłkę fantastyczny i wiem, że tego typu produkty w duecie z ćwiczeniami mogą przynieść świetne efekty, ale niestety znam siebie aż za dobrze i wiem, że systematyczność w smarowaniu i masowaniu ciała mnie pokona, więc raczej wszystko powędruje dalej do kogoś, kto wykorzysta ich potencjał ;)
Z HYCO dotarły do mnie brokatowe lakiery, które zapewne niebawem zaprezentuję na blogu. Ładne błyskotki :)
No i świetna zawartość przesyłki z drogerii Misun - szampon do włosów przetłuszczających się Ecolab, żel do mycia twarzy COSRX Low pH Good Morning Gel Cleanser, woda z czystka Make Me Bio, olej jojoba Nacomi i puder matujący No-Sebum Mineral Powder Innisfree. Znalazły się też dwie próbki (esencja ze śluzem ślimaka COSRX, mydło w płynie YOPE), Puder mam już po raz drugi i jest świetny! Jak na razie wszystko zrobiło na mnie dobre pierwsze wrażenie, choć zapach wody z czystka mnie przeraził. Pierwsze użycie było dla mnie trudne, ale po paru dniach zaczęłam się przyzwyczajać. Recenzja wszystkiego na pewno się pojawi :)
W ostatnim czasie wpadło w moje ręce całkiem sporo nowości, ale niestety całkiem spora część z nich mnie rozczarowała. W związku z tym, w tym miesiącu zaprezentuję aż 5 rozczarowań, niestety.
Ulubieńcy maja
Ostatnio jakoś prawie nic mnie nie zachwyciło - większość produktów okazała się albo zwyczajna, albo słaba.
Ale podkład mineralny Lily Lolo trafia do ulubieńców z czystym sumieniem! Zachwyciła mnie jego lekkość, długość trzymania matu i trwałość na mojej przetłuszczającej się skórze. Używałam go ostatnio na każde wyjście w te upalne dni (moim największym ulubieńcem jest Lumene Matte, ale jest to raczej ciężki podkład, więc podczas upałów go sobie odpuściłam ;)) i ani razu mnie nie zawiódł. Obecnie chyba mój ulubiony podkład mineralny! Nie jest tak do końca bez wad, ale i tak jest świetny. Pełną recenzję przeczytacie tutaj: Lily Lolo - podkład mineralny, krem BB, puder Flawless Matte, pędzel Super Kabuki {recenzja}, zaś swatche znajdziecie tutaj: Lily Lolo - podkłady, pudry, korektory, róże, bronzery, rozświetlacze {swatche}.
Z kolei pędzel Lily Lolo Super Kabuki jest tak świetnym kabuki, że również nie mogło go tu zabraknąć. Uwielbiam go za kształt (prawdziwa kula), wielkość (z którą idzie w parze szybkość aplikacji), gęstość i miękkość. Świetny do minerałów, świetny do pudru. Mój pierwszy egzemplarz mam już ponad 3 lata i trzyma się świetnie, więc to bardzo dobra inwestycja.
Rozczarowania maja
RSS Professional Cosmetics Beauty Cleaner
Jak by to powiedzieć... producent powinien płacić ludziom, żeby chcieli tego używać. Serio. Jeden z moich największych bubli ever, produkt o jakości poniżej jakiejkolwiek krytyki. Buteleczka płynu do mycia pędzli kosztuje 50 zł i nawet gdyby był to produkt skuteczny, nadal byłoby to sporo. A jest beznadziejny, więc cena kompletnie nie jest uzasadniona. Jeżeli producent: a) na froncie opakowania pisze "znakomity produkt do czyszczenia i dezynfekcji", b) tworzy pseudo-profesjonalno-luksusowe opakowanie, które się przeokropnie rysuje, c) zamiast składu pisze "produkt nie jest sklasyfikowany jako niebezpieczny" (?!?!?!), to wiedz, że coś jest nie tak.
Jest to żel, który w kontakcie z wodą zamienia się w oleistą emulsję. W moim przypadku z zabrudzeniami na pędzlach/gąbkach radził sobie nieźle. Jest koszmarnie niewydajny, ani trochę się nie pieni, tylko zmienia w jakby białe mleczko, więc nawet się nie zorientowałam, jak zużyłam (przygarnęłam od Justyny i w butelce było jeszcze sporo). Podczas mycia wydaje się, że jest wszystko ok, ale po wyschnięciu okazuje się, że... nie wypłukuje się z pędzli! Wszystkie były tłuste i mogłam dosłownie formować włosie jak chciałam. Za pierwszym razem pomyślałam sobie, że może źle wypłukałam, ale za drugim razem przyłożyłam się do tego z dużą dokładnością i... to samo! Wszystkie pędzle musiałam ZNOWU myć, ale czymś innym. Za każdym razem. Nie, nie i jeszcze raz nie.
AVON True, Ultra Volume tusz do rzęs
Nie jest to może jakiś bubel, ale tusz jest po prostu kiepski i trochę go męczę. Gigantyczna szczota (którą łatwo się ubrudzić) obklejająca rzęsy i tworząca mega chaotyczny efekt. Ja od tuszu oczekuję ładnego rozdzielenia, a nie chaosu na rzęsach - są posklejane, powywijane każda w inną stronę, z grudkami.
Zdaję sobie sprawę, że zdjęcie poniżej nie wygląda wcale tak źle, ale weźcie pod uwagę, że wtedy moje rzęsy były po liftingu i wyglądały obłędnie, a AVON nawet wtedy się nie sprawdził. Efekt po liftingu i z innym tuszem zobaczycie tutaj: ulubieńcy kwietnia. Teraz to już w ogóle jest dużo gorzej, gdy moje rzęsy są proste i niesforne, efekt jest tak zły, że leży i nie mam ochoty po niego sięgać i wyjść tak do ludzi.
Delia, Eyebrow Creator, Eyebrow Gel Corrector 4in1
Ten żel do brwi przygarnęłam od pirelki :) Niestety jest bardzo wodnisty (szczoteczka aż chlapie przy wyciąganiu), słabo napigmentowany i po zastygnięciu nie trzyma włosków w ryzach, nadal są miękkie. Tak w sumie to nie robi prawie nic ;) Stanowczo wolę Essence make me brow lub L'Oreal Brow Artist Plumper.
przed / po
Marion, czarna maska peel-off z aktywnym węglem
Tę maskę chwaliła Monika, że lepsza od plastrów i innych takich masek. Niestety u mnie się nie sprawdziła. Długo wysychała, ale liczyłam się z tym, podobnie było z Pilaten. Schodziła ciężko i z pewnością nie było to doznanie przyjemne (ale do wytrzymania jak najbardziej), wyciągnęła bardzo niewiele, a otworzyłam pory przed aplikacją (gorący ręcznik). Moja twarz była zaczerwieniona i taka... rozpalona, rozdrażniona. Całe szczęście, że nie kupiłam tubki, bo efekt nijaki, a przyjemność żadna.
Efektima, peelingi do ciała
Peelingi Efektima dostałam podczas Meet Beauty. W sumie wrzuciłam je do kartonu "do oddania" bo ja i pielęgnacja ciała mamy ze sobą na pieńku. Ale później przeczytałam kilka zachwytów na blogach, więc dałam im szansę. Dla mnie są strasznie słabe i jestem ciekawa skąd te pozytywy - czy to ja mam wymagania z kosmosu, czy serio ludzie za trzy miniaturki peelingów zrobią wszystko.
W zasadzie na temat każdego z nich mogłabym napisać to samo - dużo kremu, mało drobinek. Ścieranie na poziomie baaaaardzo mizernym, można się tymi peelingami co najwyżej pogłaskać. Każdy z nich miał przyjemny zapach. Wcale nie są super tanie bo kosztują 20 zł w Rossmannie, skład nie robi żadnego wrażenia. Peeling za 20 zł, który masuje, a nie ściera, to chyba kiepski deal.
Całkiem sporo narzekań, jak na jeden wpis, ale należało im się ;)
Jak zwykle uzbierało się tego całkiem sporo, więc zapraszam na podsumowanie co się sprawdziło, a co niekoniecznie :)
Ciało:
✔️ Isana, Coconut Water żel pod prysznic - pachniał pięknie, czułam w nim więcej mango niż kokosa, ale zapach był idealny na lato, soczysty i orzeźwiający
✔️ Adidas Climacool, antyperspirant - skuteczny, o łagodnym i niedominującym zapachu. Chętnie do niego wrócę.
✔️ DIY peeling cukrowy z warsztatów Natura Siberica podczas Meet Beauty. Świetny, prosty peeling, który każdy może sobie zrobić sam (cukier, oliwa z oliwek, olejek eteryczny + opcjonalnie suszone płatki róż) :)
~ Tutti Frutti, nawilżająca mgiełka do ciała - zapach przyjemny (gruszka i żurawina), ale sztuczny. Nawilżenie skóry poprawne, ale krótkotrwałe. Ogólnie zużyłam z przyjemnością po kąpieli, ciałko wtedy ładnie pachniało, ale nie powrócę.
~ Mustela, Hydra Bebe mleczko do ciała - emolientowe, ochronne, o przyjemnym dziecięcym zapachu. Zużyłam z przyjemnością, ale nie powrócę.
~ Lactacyd, delikatny olejek do higieny intymnej - zużyłam dwie butelki z przyjemnością, świetny i łagodny olejek, ale raczej nie powrócę z powodu ceny (ok. 20 zł, a zwykle wydaję ok. 5 zł na Facelle lub Intimea)
✗ Balea, granat i kwiat brzoskwini żel pod prysznic - coś mi nie pasowało w zapachu, był lekko gryzący i ostatecznie wlałam go do dozownika na mydło w płynie, żeby szybciej zużyć.
✗ Peelingi Efektima - skrytykowałam w rozczarowaniach maja, więc zapraszam tam ;)
Twarz:
✔️ Vianek, łagodzący tonik-mgiełka do twarzy - świetny tonik, bardzo go lubiłam do maseczek tonikowych. Przeszkadzał mi atomizer (zbyt skoncentrowany) i zapach (różany, ale kwaskowato-gryzący), ale mimo to mogłabym go kupić ponownie, bo to fajny tonik ✔️ Resibo, krem pod oczy - bardzo dobry, recenzja w przeglądzie marki Resibo ✔️ Liqpharm, LIQ CR - na samym początku maja przerwałam kurację retinolem. Byłam z tego serum bardzo zadowolona, a recenzja tutaj: Liqpharm, LIQ CR ✔️ Rapan, niebieska maska oczyszczająca (odlewka) - świetna maska glinkowa! Z pewnością zastanowię się nad zakupem w przyszłości. ✔️ Senelle, żel do mycia twarzy (odlewka) - miał bardzo wodnistą konsystencję i praktycznie się nie pienił, ale za to był bardzo łagodny dla skóry i używałam go z przyjemnością. Chętnie używałabym wersji pełnowymiarowej ✔️ Balea, Beauty Effect, płatki pod oczy - przyjemne, kojące i nawilżające płatki pod oczy :) ✔️ Sylveco, peeling oczyszczający - bardzo dobry, oczyszczający peeling z korundem. Niepozorny, ale skuteczny i spłukuje się w 100% w przeciwieństwie do wygładzającego tłuściocha ✔️ Kompresowane maseczki w tabletce - uwielbiam, recenzja tutaj: bawełniane maseczki w tabletce ~ Płyn micelarny L'Oreal (odlewka) - to chyba taki w niebieskim opakowaniu. Bardzo dobry, skuteczny i łagodny płyn micelarny, ale są tańsze i równie skuteczne, więc nie kupię. ~ Mustela woda oczyszczająca - przemywałam nią twarz zamiast płynu micelarnego, ale radziła sobie przeciętnie. Niemniej jednak nie taka jest jej rola, więc nie mogę się czepiać ;) ~ Sylveco, peeling enzymatyczny - jest ok, ale średnio skuteczny, zapach mnie trochę drażnił, a producent zaleca masaż twarzy (komu się chce? :P). Wolę enzymatyczny z Planeta Organica. ~ Be Organic, krem do twarzy masło kakaowe&kwas hialuronowy - gęsty, odżywczy krem typowo na noc. Zużyłam z przyjemnością, ale znam lepsze ;). ~ Eveline, New Aqua Hybrid ukojenie, nawilżająco-łagodząca maseczka chłodząca - była ok, ale bez szału. Raczej nie wrócę. ✗ Vianek, wzmacniający płyn micelarny (odlewka) - miałam co prawda tylko odlewkę, ale wydał mi się mało skuteczny, trochę się męczyłam z demakijażem ✗ Marion, czarna maska peel-off - skrytykowałam w rozczarowaniach maja ;)
Włosy:
✔️ Garnier Hydra Fresh odżywka do włosów - bardzo dobra odżywka, pachnie jakoś ogórkowo, świeżo, nie obciąża, nawilża i nabłyszcza (ale nie dociąża). Na początku narzekałam na zmianę opakowań Garnier - teraz są bardzo sztywne i trudne do rozcięcia, ale okazuje się, że jakoś tak się "zasysają", że można wydobyć produkt do samego końca. Raz walczyłam z rozcięciem opakowania i... nic nie zostało. Czyli działa ;) ✔️ Sattva, ziołowy olejek rewitalizujący na porost włosów - świetny olejek do włosów i skóry głowy i naprawdę działa na porost włosów! Co prawda musiałam dłużej poczekać na efekty, ale ilość baby hair mnie zaskoczyła, a niczego innego w tym czasie nie używałam (zdjęcie poniżej). Nawet teraz jak związuję włosy to mi masa baby hair sterczy, więc ekstra :) ✔️ Garnier, oliwkowa maska do włosów - świetna! Miodowa zrobiła na mnie większe wrażenie, ale po tej również włosy były gładkie, lejące i błyszczące ~ L'Biotica Charcoal Mask - przyjemna, nieobciążająca odżywka do włosów. Zużyłam z przyjemnością, choć raczej nie wrócę z powodu ceny :) Zwykle kupuję tańsze propozycje :) ~ maska do włosów Dr. Sante z olejem arganowym i keratyną (odlewka) - fajna, ale nie zrobiła na mnie wrażenia "wow". Może akurat włosy miały gorszy dzień. Nie ma to jak dostać odlewkę maski w pojemniku na mocz od osoby związanej zawodowo z medycyną ♥ :D
baby hair po olejku Sattva
Inne:
✔️ Marion, bibułki matujące - nie zliczę ilości zużytych opakowań. Dobre, tanie bibułki, ale niestety niewydajne bo cieniutkie. Na jedno użycie schodzi mi 4-5 szt. ~ Issey Miyake Pleats Please - dziwny zapach, na początku zupełnie mi się podoba, ale po chwili zaczyna się układać na skórze i robi się ciekawy. Sama nie wiem :D ~ Be Beauty, płatki kosmetyczne Aloe Vera - cienkie, przeciętne ✗ RSS Beauty Cleaner płyn do czyszczenia pędzli i gąbek - bubel nad bublami, zjechany w rozczarowaniach maja ;)
Porządki:
✔️ Neutrogena, pomadka z maliną nordycką - przyjemna pomadka bezbarwna, ale już trochę stara, więc wyrzucam ✔️ Sylveco, odżywcza pomadka z peelingiem - ulubieniec ♥ To już moja trzecia? czwarta? i na pewno nie ostatnia. Czuję, że zjełczała, więc wyrzucam, ale na szczęście zostało już bardzo niewiele. Te pomadki niestety tak mają, trzeba je szybko zużywać. ✔️ Celia Nude pomadka - nawilżająca, o błyszczącym wykończeniu, pachnąca winogronami. Kiedyś lubiłam, obecnie wolę bardziej kremowe wykończenia :) ✔️ Eveline Celebrities eyeliner - świetne są eyelinery z tej serii - trwałe, napigmentowane, łatwo się nimi maluje i mają wygodny pędzelek, ale ten już mi wyschnął ;) ~ Clinique High Impact Curling - możliwe, że był zeschnięty, bo jakoś tak nic nie robił :(
Gdy pokazałam brokatowe lakiery HYCO w nowościach maja, wiele osób nie mogło się doczekać ich pokazania :) Przychodzę zatem z prezentacją 8 pięknych błyskotek ;)
Z mojego doświadczenia wynika, że marka HYCO nie jest zbyt dobrze znana. Ilekroć komuś o niej wspominam, spotykam się ze zdziwieniem i zakłopotaniem. A szkoda, bo dla mnie to bardzo ciekawa marka lakierów hybrydowych i gdybym miała stworzyć mój osobisty ranking hybryd, wyglądałby on następująco: HYCO → Realac → Semilac → Provocater. Wynika to z szokującego krycia tych lakierów, ciemniejsze kolory kryją perfekcyjnie przy jednej cienkiej warstwie (!!!), zaś jaśniejszy nudziak wymaga dwóch. Przykładowo - słynny nudziak Biscuit od Semilaca wymaga u mnie 3-4 warstw, a ciemniejsze odcienie zwykle dwóch. Fantastyczna pigmentacja skraca czas wykonywania manicure, co jest dla mnie ogromną zaletą. Nie mam też problemów ani z trwałością, ani z odmaczaniem. Jednocześnie muszę dodać, że fantastyczne krycie idzie w parze z normalną gęstością (lakiery nie są ani lejące, ani gęste), która łatwo się aplikuje. Lakiery Provocater są ekstremalnie gęste i trudne w aplikacji, co marka uzasadnia kryciem - tere fere. Da się zrobić normalną gęstość i idealne krycie, co występuje właśnie w HYCO. Trzy lakiery HYCO pokazywałam już w 2016 roku we wpisie: Hyco, lakiery hybrydowe (09, 23, 24)
Niedawno marka wprowadziła lakiery brokatowe i nadarzyła się okazja, by je Wam zaprezentować. W ich przypadku lakiery wymagały trzech warstw, by całkowicie pokryć bezbarwny wzornik, ale przy lakierach brokatowych występuje ciut inna specyfika i dzięki temu można stopniować efekt - dodać tylko trochę błysku na jakimś lakierze bazowym lub uzyskać pełne krycie jako lakier samodzielny.
Lakiery są bardzo różne - część z nich ma mniejsze drobinki, ale dwa (94, 99) mają brokat większej wielkości, który mieni się mocniej :). Niektóre mienią się bardziej w kolorze lakieru, a część połyskuje na różnokolorowe holo (93, 94, 97, 99). Wszystko widać na zdjęciach, więc nie będę się tu długo rozwodzić.