Najnowsza, zimowa kolekcja Realac Glamorous została skomponowana z myślą o nadchodzących wydarzeniach: Święta, Sylwester i karnawał. Z pewnością każda z nas będzie chciała mieć wówczas ładne paznokcie! :) Nie zabrakło błyskotek i kolorów mogących stanowić świetne tło do zimowych zdobień (nawet jeżeli na początku się wydaje, że niekoniecznie - pod koniec wpisu udowodnię, że pasują :)). Zdradzę też pewien trick, jak uzyskać odcień idealny. Zaciekawieni? :)
Ze spotkania każda z nas wyszła z pakiecikiem 7 lakierów, 4 efektów specjalnych (Diamond Effect 2), dodatkowo dostałyśmy puszysty brelok oraz miły, świąteczny upominek (sól oraz płatki do kąpieli). Dla uwiecznienia naszej dotychczasowej współpracy, dostałyśmy również ambasadorskie dyplomy :) Niby nic wielkiego, ale jest mi bardzo miło, że ktoś o tym pomyślał, zaprojektował i wykonał <3
W skład zimowo-karnawałowej kolekcji wchodzą następujące odcienie:
#30 Golden Fish - bardzo żółte złoto
#34 Silver Star - srebrny
#98 Don't Stop The Music - piękny, głęboki, galaktyczny granat z shimmerem, cudo!!!
#77 Take Me Blue - niebieski, po prostu :)
#18 Jade - piękny, malachitowy odcień
#15 Magnetism - ładny fiolecik :)
#64 Lucky Kiss - bardzo intensywny róż, magenta
Numer 15 (fiolet) był już w kolekcji letniej, zaś 18 (malachit) pokazywałam już jako odcień dodatkowy we wpisie z kolekcją jesienną. Jeżeli chcecie zobaczyć więcej zdjęć z ich udziałem, to zajrzyjcie do podlinkowanych wpisów :) Swoich nowych buteleczek nie otwieram, znajdą nowego właściciela :)
#30 Golden Fish to baaaaardzo żółte złoto, trochę płynny kurczaczek ;) Osobiście wolałabym ciut bardziej zgaszony, chłodniejszy odcień złota (bardziej srebrny, jakkolwiek absurdalnie to brzmi). Ten być może wykorzystam do zdobień, bo tak samodzielnie to raczej nie :)
#34 Silver Star to po prostu srebro :) Ładne do zdobień i połączenia z innymi kolorami.
W tym momencie nadarzyła się fantastyczna okazja do zaprezentowania pewnej kwestii. Otóż, kolory lakierów można ze sobą łączyć, by uzyskać niepowtarzalny, idealny odcień lakieru. Czasami łączy się kolory z odrobinką bieli, by je nieco rozjaśnić. W tym przypadku spróbowałam przygasić nieco to kurczaczkowe złotko z odrobiną srebrnego i wyszedł mniej więcej właśnie taki odcień, o jaki mi chodzi <3 Nie jest to ani trudne, ani czasochłonne. Zajęło mi to dosłownie może minutkę-dwie (razem z wyciągnięciem wszystkich rzeczy z szuflady!!!) i już mogłam malować wzornik ładnym złotkiem :)
Na zdjęciu poniżej kapnęło mi ciut za dużo srebrnego, więc po rozmieszaniu dodałam jeszcze odrobinę złotka :) Możecie dowolnie regulować poziom odcienia, jak tylko chcecie.
Właśnie o takie złoto mniej więcej mi chodziło <3
#98 Don't Stop The Music to dla mnie perełka tej kolekcji. Piękny, głęboki, galaktyczny granat z bardzo drobnym, pełnym uroku shimmerem. Petarda, mogłabym się na niego gapić i gapić, taki jest cudny. To podobno jeden z bestsellerów Realac - nie dziwię się!!! Już samo patrzenie na wzornik sprawia mi radość :D Podoba mi się, że nie tylko sam odcień granatu jest piękny, ale i maluteńkie drobinki świetnie się z nim komponują, tzn. to, w jakich odcieniach się mienią (nie jest to holo).
#77 Take Me Blue to bardzo ładny odcień niebieskiego, po prostu :) Nie morski, nie granatowy, nie błękitny.
#18 Jade to piękny malachit. Odrobinę pokrzywdzony przeze mnie w kontekście tej kolekcji - zachwycałam się nim w poprzednim wpisie (bo jest absolutnie piękny i go uwielbiam!!!), ale ten galaktyczny granat zdominował całą moją uwagę :D. Niemniej jednak, to prześliczny odcień zieleni :)
#15 Magnetism to bardzo ładny fiolecik, który pokazywałam już w kolekcji letniej, również na pazurkach :)
#64 Lucky Kiss to bardzo intensywny róż, jakby magenta. Zdecydowanie zwraca uwagę :)
Numer 18 i 77 z dotychczasowymi podobnymi odcieniami :)
Oraz 98 w towarzystwie innych granatów.
80 i 82 wyszły tu zbyt podobnie niż w rzeczywistości, więcej zdjęć znajdziecie tutaj
Co ciekawe, 11 z kolekcji letniej to bardzo intensywny, neonowy róż. W towarzystwie nowego kolegi 64 wypadł bardzo dziwnie! Kontrast robi swoje!
W nasze ręce wpadły również 4 kolorki Diamond Effect 2. Mienią się na różne kolory, w zależności od kąta padania światła.
Mogłoby się wydawać, że diamenciki wyglądają odrobinę tandetnie - szczególnie na moim wzorniku, na którym ułożyłam zupełnie zwyczajnie 4 rządki różnych kolorów dla samego ich pokazania. Ale nic bardziej mylnego - w doświadczonych rękach czynią cuda!!!
Same spójrzcie, jakie arcydzieło stworzyła Bogusia z bloga Piękno i minimalizm!
A w rękach doświadczonych i uzdolnionych Pań stylistek to już w ogóle petarda:
Poniższe zdjęcie wykonała Monika - Mama z różową torebką, serdecznie dziękuję za możliwość wykorzystania :* Ze mnie niestety taka ciamajda, że zdjęcie zdobień zrobiłam, ale... prosto ze Stories, nie zapisałam tego nigdzie, więc po 24h przepadło na amen :/ A zależało mi na pokazaniu tego, jakie cuda można zrobić z tą kolekcją i z diamencikami, bo te stylizacje zrobiły na mnie ogromne wrażenie!
Wszystkie dotychczasowe wpisy o lakierach Realac znajdziecie TUTAJ A zestawienie wszystkich (moich) odcieni lakierów Realac TUTAJ :) Zaś szczegółowe informacje nt. dostępności (również stacjonarnie!) zawarłam TUTAJ (na dole)
Który kolor najbardziej wpadł Wam w oko? :) Moje serce skradł ten cudny, galaktyczny granat z shimmerem <3
Jak domyć gąbkę od ciężkiego, zastygającego podkładu np. Revlon ColorStay? Czym ją myć, by jej nie zniszczyć? Wbrew pozorom temat nie jest aż tak oczywisty, a do napisania tego wpisu skłonił mnie wątek na wizażu o myciu gąbeczek. Gdy zobaczyłam, że niektórzy piorą swoje gąbki w... pralce lub ręcznie, ale używając płynu do mycia naczyń, odplamiacza lub kapsułek do prania, włos mi się zjeżył na głowie! Myślę więc, że temat ten warto poruszyć :)
Czym myć gąbki do makijażu typu Beauty Blender?
Głównym kryterium produktu do mycia gąbki powinno być bezpieczeństwo. Czy jest to detergent, który zaszkodzi skórze naszej twarzy? Owszem, gąbeczkę po umyciu płuczemy, ale zawsze należy mieć to na uwadze. Drugim kryterium jest skuteczność - myjadło powinno dobrze rozpuszczać zastygające podkłady i korektory, nawet jeżeli zdarzy nam się zapomnieć (lub wybiegamy spóźnione z domu ;)) i umyć gąbkę na drugi dzień. Trzecim, nie mniej ważnym aspektem, jest delikatność. Bez względu na to, czy wydamy 30 zł na blend it!, czy 70 zł na Beauty Blender, z pewnością chcemy, by gąbeczka służyła nam jak najdłużej, a jej wymiana była podyktowana kwestiami higienicznymi, a nie tym, że po miesiącu zaczęła się nam wykruszać lub pękać ;)
Chciałabym się dziś z Wami podzielić moim sposobem mycia gąbek - robię tak już od ponad roku (może nawet 2 lat?) i jest to w 100% sprawdzona metoda :) Bezpieczna, skuteczna, delikatna, a na dodatek... tania!!! :) Nie ma potrzeby kombinowania i szukania alternatyw, bo nie rujnuje portfela ;)
Dzisiejszym modelem we wpisie jest aktualnie posiadana przeze mnie gąbka do makijażu Lorigine (44,99 zł/szt.), której zbytnio nie polecam, jest diabelnie twarda i bardzo mało przyjemna w użyciu. Oczywiście twardość gąbek ma czasem swoje uzasadnienie (pochłania mniej podkładu, daje lepsze krycie), ale nie chcę dziś za bardzo odbiegać od tematu, o tym innym razem ;))). Niemniej jednak nie jestem z niej zadowolona.
Jak myć gąbeczkę? Krok po kroku
Gąbeczka po użyciu podkładu i korektora prezentuje się nieco niewyjściowo :)
Najpierw myję ręce i moczę gąbką pod bieżącą wodą i ściskam ją kilka razy, by mieć pewność, że została dokładnie namoczona i zwiększyła swoją objętość
Następnie wylewam trochę olejku Isana w zagłębienie dłoni (mniej więcej tyle, co na zdjęciu)
I obtaczam w nim dokładnie gąbeczkę z obu stron, wpracowując w nią olejek. Delikatnie, ale konkretnie ;). Jeżeli gąbeczka jest bardzo brudna lub pochłonęła już cały olejek, czasem nabieram jeszcze trochę.
Zazwyczaj po nabraniu olejku gąbeczka jest śliska i tłusta, ale nie bardzo chce się pienić. Zwilżam ją dodatkowo odrobiną (!!!) wody, zamaczam dosłownie na sekundkę i rozpoczynam mycie. Trzeba dokładnie spienić gąbkę i rozpocząć "wyciskanie" podkładu ze środka do zewnątrz :) Trzeba robić to delikatnie (nie szarpać, nie rwać gąbki, bo się zniszczy), ale konkretnie, z wyczuciem ;) Nie miziamy, myjemy :). Widać, że piana z podkładem nie jest biała, lecz beżowa. Myję dokładnie gąbkę z obu stron.
Następnie wypłukuję gąbeczkę, po wyciśnięciu jest już w sumie czysta, ale biorę jeszcze mydło antybakteryjne Protex Ultra.
Dokładnie namydlam gąbeczkę - tutaj piana jest już nieco inna, nie tak kremowa, nie pieni się tak mocno
Gąbeczka zrobiła się lekko marmurkowa, to nie było planowane :D
I jeszcze raz namydlam, masuję gąbeczkę, ściskam i wyciskam wszelkie ewentualne resztki podkładu i korektora.
Bardzo dokładnie płuczę, ściskając regularnie gąbeczkę, by woda wypłukała całość, również środek gąbki
Dokładnie odciskam nadmiar wody nad umywalką, a następnie owijam jednorazowym ręcznikiem papierowym i dodatkowo odciskam w niego nadmiar wody.
Gąbeczka jest już czyściutka, odkładam ją w suche miejsce na chusteczce do wyschnięcia
Takie dwuetapowe mycie sprawdza się idealnie.
Olejek pod prysznic Isana perfekcyjnie domywa wszelkie podkłady i korektory z gąbki - również te cięższe, nawet jeżeli zdarzy się nam zapomnieć lub nie mamy czasu umyć gąbeczki tuż po jej użyciu. Nie bez powodu olejki są najskuteczniejszą formą demakijażu, a płyny dwufazowe mają fazę olejową - po prostu tłustość najlepiej wszystko rozpuszcza. Samo użycie olejku nie jest dla mnie satysfakcjonujące - on dość mocno się pieni i bardzo ciężko go wypłukać. Nawet, jeśli wydaje mi się, że płuczę i płuczę, nadal słyszę, że piana strzela w środku. To może zniszczyć gąbeczkę, niewypłukana piana może sprawić, że gąbeczka będzie jakby gumowa, będzie się odkształcać (i nie powróci do swojej formy), już nie wspominając o aspektach higienicznych, że nie została dobrze wypłukana, a piana siedzi w środku. Właśnie dlatego używam dodatkowo mydła. Mydło Protex zapewnia dodatkowe działanie antybakteryjne i ułatwia wypłukiwania piany - ta piana jest już zupełnie inna, taka wodnista, luźna, nie robi się jej coraz więcej, ogromnie łatwo się wypłukuje w 100%.
Żaden z tych produktów nie daje zbytnio rady samodzielnie - olejek się trudno wypłukuje, a mydełko może nie domyć gąbeczki w 100%. Natomiast użyte razem, dokładnie w taki sposób, jak pokazałam, spisują się znakomicie. A to jest tak niewielki koszt (niecałe 10 zł, a wystarcza na długo), że naprawdę warto. Gąbeczka nie niszczy się przedwcześnie, jest dokładnie umyta, higiena zachowana, a nasza twarz bezpieczna (proszę, nie myjcie gąbek kapsułkami do prania :( ).
Dodam jeszcze, że kilkakrotnie przecinałam zużyte gąbeczki na pół i zawsze były w środku idealnie czyściutkie, więc ta metoda mycia naprawdę jest skuteczna, a podkład wychodzi idealnie ze środka :)
Oczywiście można myć też gąbki innymi produktami (bezpiecznymi dla skóry i delikatnymi dla gąbki!), nie twierdzę, że "moja" metoda jest jedyną słuszną, ale jestem z niej bardzo, bardzo zadowolona i serdecznie polecam spróbować.
Dzień Darmowej Dostawy w tym roku odbędzie się 5 grudnia, czyli już za 6 dni!
Kilka informacji o samej akcji:
DDD rozpoczyna się 5 grudnia 2017 roku o godzinie 00:01 i kończy się o godzinie 23:59
w DDD bierze udział mnóstwo sklepów internetowych z różnych kategorii
mogą się one zgłaszać aż do 3 grudnia (wg regulaminu, bo na FB pisali, że do końca listopada ;)), więc lista stale ulega powiększeniu
w tym dniu sklepy mają obowiązek ustawić darmową dostawę bez względu na metodę płatności, rodzaj dostawy i wartość zamówienia, ale...
...mają też prawo (nie obowiązek!) ustawić minimalną kwotę zamówienia na 20 zł. Powyżej tej kwoty w każdym ze sklepów można zamówić bez kosztów wysyłki :)
Oczywiście w akcji biorą udział sklepy z różnych kategorii, ale jest to blog kosmetyczny, więc skupię się na dziale Uroda i Zdrowie :D
Pełną listę sklepów z kategorii Uroda i Zdrowie znajdziecie tutaj. Na stronie chyba jest jakiś błąd, bo podają, że w chwili obecnej uczestniczy w tej kategorii 56 sklepów (ta liczba wisi niezmiennie od przynajmniej 11 dni), a ja naliczyłam 202 bannerki :) Jakiś błąd techniczny ;)
Apteka Gemini - tu sytuacja jest dość dziwna, bo tydzień temu wisiał ich banner na stronie DDD, teraz go nie ma, ale jak ich zapytałam to odpisali, że 5 grudnia będzie darmowa dostawa ;) szkla.com
Pamiętajcie, że to tylko ułamek - podałam dla przykładu 30 sklepów, które przykuły moją uwagę, ale w akcji bierze ich obecnie 202 (a ta liczba jeszcze zapewne wzrośnie).
Dla mnie jest to bardzo opcja do zamówienia jednej czy dwóch rzeczy w sklepach online, z którymi zwlekam od dawna "bo się nie opłaca zamawiać tylko tego" ;) Jest to też dobra okazja do zrobienia prezentów świątecznych, nawet jeżeli chcecie kupić gdzieś niewielki drobiazg :)
Osobiście planuję poczynić drobne zakupy w Aptece Gemini bo mają bardzo konkurencyjne ceny (a z wysyłką to już nie bardzo) i pewne świąteczne upominki :)
Pamiętajcie, że niektóre sklepy zwlekają ze zgłoszeniem nawet do samego końca! W zeszłym roku na sam koniec zgłosiło się jeszcze kilka drogerii internetowych. Dlatego sprawdźcie za jakiś czas ich stronę, jeżeli macie jakieś potrzeby :)
Niedawno w sklepie Manirouge pojawiła się najnowsza kolekcja Merry Christmas, utrzymana w klimacie zimowo-świątecznym :) Zaprezentuję Wam dziś kilka wybranych wzorów z najnowszej kolekcji wraz ze stylizacjami na paznokciach :)
Jeżeli jeszcze nie znacie ozdób termicznych Manirouge, to bez obaw! Na końcu (w ramce) podlinkowałam wpis, z którego dowiecie się o nich niemal wszystkiego :)
Z najnowszej kolekcji Merry Christmas wybrałam 6 wzorów, ale jest ich oczywiście więcej (obecnie widzę 22) :) Pojawiło się też kilka prześlicznych, których nie widziałam wcześniej :)
Arkusze mają obecnie inne opakowanie niż poprzednio:
(z tyłu)
Joeaux Noel to mój ulubieniec z kolekcji - piękne, skandynawskie wzorki. Na stronie internetowej wydaje się być typowo bordowy, w rzeczywistości ma w sobie sporo brązu.
Snow and black - kolejny śliczny wzór, są to czarno-białe śnieżynki, lekko koronkowy motyw :)
Bon Bons to czerwono-białe, ukośne paseczki, przypominające świąteczne bombki, cukierki-laseczki lub papier ozdobny :)
Blanche Neige to z kolei uroczy, jasny wzorek ze śnieżynkami i reniferami :)
Cadeau zawiera różne motywy świąteczne, czerwono-białe
L'ambiance Noel to jeszcze raz skandynawskie, świąteczne wzorki, ale w innym wydaniu kolorystycznym :) Jeden ze wzorków jest transparentny (oczywiście taka informacja widnieje na stronie, więc jest to wiadome przed zakupem).
Joeaux Noel:
Bon Bons:
Gorąco zachęcam do obejrzenia całej kolekcji Merry Christmas, ponieważ znajduje się tam jeszcze więcej ślicznych wzorków. W kolekcji najbardziej podoba mi się to, że jest bardzo różnorodna. Jestem przekonana, że każdy znajdzie coś dla siebie. Znajdują się tam zarówno wzory eleganckie, subtelne, sweterkowe, słodkie i urocze, ale też po prostu zabawne - bałwanki, reniferki ;)
Już nie wspominając o tym, że ogólnie w sklepie znajduje się obecnie ponad 200 wzorów! :)
Dzisiaj są moje urodziny oraz imieniny, więc postanowiłam przyjść z bardzo luźnym wpisem :) Może lepiej się poznamy, może okaże się, że coś nas łączy? :)
W tym roku zabawnie się złożyło, bo świętuję już trzeci dzień :D W sobotę wyprawiałam urodziny dla najbliższej rodziny (czyt.: 3/4 dnia w kuchni dla 3 godzin przyjemności :P), w niedzielę spędziłam przemiło czas na spotkaniu ze świetnymi blogerkami (i to już był faktycznie pozytywny reset), zaś dziś mam je faktycznie :)
Tort z pierwszego zdjęcia niestety pochodzi z banku zdjęć, ponieważ mój (zamówiony oczywiście ;)) raczej nie nadaje się jako fotka na główną w zestawieniu z PRL-owskim stołem :D Ale za to był pyszny - wersja Kinder Bueno :)
Na spotkaniu z dziewczynami było fantastycznie :) Przemiło spędziłam czas, a spotkanie było w 100% na luzie - nieoficjalne, bez harmonogramu, bez sztywnych ram. Najpierw poszłyśmy na kawę do gdyńskiej Lawendy, zaś później (niestety już w niepełnym składzie, część nie mogła zostać dłużej:( ) na pizzę do Czerwonego Pieca.
później dołączyła do nas jeszcze Karolina - Pasje Karoliny, niestety nie ma na zdjęciu :(
Taka różnica w zdjęciach w tym samym miejscu :P Mój aparat w telefonie robi katastrofę, a u Pauliny kolory wyszły świetnie!
Ania zrobiła jeszcze fotkę w Czerwonym Piecu, nawet nie wiedziałam, kiedy! :)
Dokonałyśmy przeróżnych kosmetycznych wymianek i w ten oto sposób każda z nas wróciła z czymś fajnym do domu :)
Dziękuję dziewczyny :*
Rozgadałam się o weekendzie, a w planie był TAG! :)
Będzie to 20 faktów o mnie, ciekawe czy czymś Was zaskoczę?
1. Urodziłam się 4 grudnia, w Barbórki i to jest jedyny powód mojego imienia - miałam się nazywać zupełnie inaczej ;) Dodatkowo przyszłam na świat prawie 2 miesiące za wcześnie, więc rocznik też powinien być inny :) Tak więc jestem Basią wyłącznie z przypadku :D Jestem trochę pokrzywdzona, bo w mojej rodzinie obchodzi się imieniny, a ja ich w pewnym sensie nie mam - jako jedyna ;)
2. Mam 159-160 cm wzrostu - jestem niska, więc jeżeli macie wyobrażenie, że jestem wysoką pięknością, to radzę zweryfikować - nie zgadza się ani jedno, ani drugie :D Często mam problem, by po coś sięgnąć :) Moją figurę (tak, koło też figura!) pokazywałam już we wpisie z kolekcją jesienną Realac.
3. Kicham cały rok! Miałam kiedyś robione testy alergiczne i wykazały tylko alergię na kurz i roztocza, być może to jest powodem. Jeżeli kicham przy Tobie - nie uciekaj, nie zarażam :D Dzień bez kichnięcia to dzień stracony!
4. Nie jestem gadułą, zdecydowanie wolę słuchać niż mówić, no chyba że faktycznie mam coś konkretnego do powiedzenia. Zazwyczaj trudno jest mi się wbić w dyskusję w towarzystwie, czekam na lukę pomiędzy wypowiedziami - zwykle tak długo, że się już temat 3 razy zmieni i odpuszczam :D. O wiele łatwiej mi się pisze, co widać po niektórych postach... ;)
5. Straszny ze mnie śpioch - jeżeli nie ustawię budzika w weekend, możliwe, że obudzę się o 14 ;)
6. Jestem też sową, rano ciężko mi się skupić, mam bardzo powolne ruchy, długo się szykuję do wyjścia. Wieczorem jestem o wiele bardziej produktywna i mogę siedzieć do późna - tyle, że wtedy się nie wyśpię, jeżeli trzeba wstać rano, więc chodzę wcześnie spać i w pewnym sensie mój rytm życia jest niezgodny z rytmem organizmu ;)
7. Noszę jedno szkło kontaktowe, bo mam wadę wzroku na jednym oku. Cyklop!
8. Jestem wrażliwa, sporo biorę do siebie i przejmuję się nad wyraz. Zdecydowanie bardziej prawdopodobne, że wybuchnę płaczem, niż gniewem ;). Zawsze daję z siebie 100% (99% budzi już we mnie poczucie winy), a jeżeli ktoś zajdzie mi raz za skórę, prawdopodobnie już nigdy mu tego nie zapomnę. 9. Nie cierpię gotować, robię to tylko dlatego, że coś trzeba jeść :) Gotuję raczej typowo polskie rzeczy - schabowy, mielony, placki ziemniaczane, rosół, pomidorowa, ogórkowa... Tego typu dania ;). Ewentualnie spaghetti, bo szybkie i łatwe... Mało eksperymentuję, ale jak na razie wszystko, co robię, nam smakuje ;) Niestety, ale każda godzina w kuchni jest dla mnie czasem straconym. 10. Mam specyficzne poczucie humoru. To znaczy wiecie, mi się wydaje, że dobre, ale nawet, gdy powiem coś (w moim mniemaniu) śmiesznego, zazwyczaj spotyka się to z ciszą i pytającymi spojrzeniami. No cóż :D
11. Muszę mieć wszystko zaplanowane, zapisane i pod kontrolą. Potrafię przepisywać plan dnia (lub listę zakupów) kilka razy, bo gdy jest zbyt pokreślony, robi się dla mnie nieczytelny. Nie przepadam za spontanicznymi decyzjami, informacja o nagłym wyjeździe jest dla mnie przytłaczająca, muszę to wcześniej zapisać w kalendarzu, zaplanować, oswoić się psychicznie... :P Do wszystkiego mam listy - listę zakupów, listę na wyjazd (co spakować), listę do zrobienia... Czasem, gdy przejeżdżamy koło sklepu, mąż mnie pyta "jedziemy na zakupy?", wtedy włącza mi się przerażenie "ale jak to?! przecież nie wzięłam listy, nie wiem co kupić!" ;)
12. Na lodówce wisi u mnie wydrukowana mapa Biedronki, która służy mi za listę zakupów. To po prostu tabela odpowiadająca układowi sklepu, w której wpisuję potrzebne produkty spożywcze we właściwych rubrykach. Dzięki temu nie muszę długo krążyć i szukać (lub cofać się z kas na sam początek), bo wiem, że w tym sektorze muszę kupić to, czy tamto :) Każdy mnie pyta: "A co zrobisz, jak zmienią układ?!" - już zmieniali kilka razy, wtedy po prostu modyfikuję tabelkę i znowu jest dobrze! Punkt powiązany z poprzednim :D
13. Nie noszę obcasów, nie umiem w nich chodzić i mam bardzo wrażliwe stopy. Nawet buty sportowe potrafią mnie obcierać. Baleriny również ;). Wystarczy, że chwilę pochodzę w obcasach i już mam odciski i otarcia. Poza tym brak stabilności gruntu pod nogami odbiera mi jakąkolwiek pewność siebie i myślę tylko o tym, żeby się nie wywalić. Nie widzę sensu się męczyć. Może kiedyś uda mi się kupić jakieś wygodne botki na obcasie (chciałabym), ale to trochę mission impossible.
14. Jestem skrajna muzycznie - bo z jednej strony słucham rocka i metalu, a z drugiej, uwielbiam ciszę. Gdy jestem sama w domu, nie słucham niczego, a dodatkowe dźwięki mnie drażnią. Zwykle potrzebuję ciszy, by się skupić (a jeżeli nie ma takiej możliwości - próbuję się wyłączyć), nie pomaga mi muzyka, jak wielu osobom. Ale gdy już słucham muzyki (na przykład w samochodzie), to są to ciężkie brzmienia. Zniosę muzykę radiową (to, co aktualnie "na topie"), ale nie zniosę disco polo (nie dlatego, że wiocha, tylko dlatego, że nie jestem w stanie tego słuchać), hip hopu, rapu, czy techno. I nie, nikt mi nie powie "ale przy disco polo człowiek bawi się najlepiej". Jeżeli ktoś mi tak mówi, to już wiem, że muzycznie nie znajdziemy nici porozumienia ;)
15. Nie lubię być w centrum zainteresowania, nie lubię publicznych przemówień i gdy wiele par oczu jest zwróconych ku mnie :D Wolę bezpośredni kontakt z jedną osobą, ewentualnie w bardzo małej grupie :) Nawet rodzinne spotkania (!) w większym składzie mnie stresują.
16. Uśmiercam wszystkie kwiaty - albo im za ciepło, albo za zimno, albo podlewam za często, albo wcale... Nawet kaktusa uśmierciłam, rodzina nie kryła zaskoczenia ;)
17. Nie wychodzę z domu bez śniadania - a jeżeli muszę, to koniecznie muszę coś po drodze kupić i zjeść (jak najszybciej), w przeciwnym razie robi mi się tak niedobrze, że nie mogę niczego przełknąć (taki paradoks) ;)
18. Nie jem ryb i grzybów - w ogóle. Są inne rzeczy, za którymi nie przepadam (zjem, ale bez przyjemności), ale tych nie jem i koniec. Nie jem też niczego, co pływa w wodzie - owoców morza, nie zjem nawet sushi z ryżem i warzywami, bo już sam ten wodorost mnie obrzydza :P Ostatnio mąż przyszedł do mnie ze słoiczkiem śledzi, autentycznie myślałam, że zaraz wszystko zwrócę, tak mnie odrzuca. Kiedyś musiałam wyrzucić prawie cały słoiczek spiruliny (kupiony do maseczek), nie wytrzymałam zapachu nawet z dodatkiem różnych olejków. Toleruję jedynie pieczarki w zapiekance i pizzy, pod warunkiem, że jest ich bardzo mało (i drobno skrojone), inaczej wydłubuję :D
19. Nie mam kreatywnej natury - nie cierpię malować, rysować, wymyślać wierszyków i chwytliwych haseł, dla mnie to kara ;)
20. Straszna ze mnie panikara, gdy tylko coś idzie niezgodnie z planem, mam w głowie najczarniejsze scenariusze wszelkich możliwych konsekwencji (a także konsekwencji tych konsekwencji) i zdarza mi się wtedy przesadzać. Zaczynam szybko mówić, mam charakterystyczny wzrok (100% paniki, szeroko otwarte i rozbiegane oczy) i moje ruchy stają się chaotyczne. Mąż często się ze mnie śmieje ;)
Rozświetlacz My Secret jest jednym z najpopularniejszych w blogosferze i wcale się temu nie dziwię! Wielokrotnie pojawiał się już na moim blogu, m.in. w: ulubieńcach 2015, ulubieńcach 2016 i Starting Over TAG. Nie bez powodu tak jest - to po prostu mój ulubiony rozświetlacz ever i gdyby tylko coś się z nim stało - gdyby spadł i się roztrzaskał, zaginął w podróży, czy cokolwiek innego (zużycia nie biorę pod uwagę bo to chyba niemożliwe :P) - przysięgam, że natychmiast kupiłabym kolejny. Dosłownie tydzień temu pożyczyłam koleżance mój Mary Lou Manizer, żeby sobie poużywała i stwierdziła, czy faktycznie ma ochotę go kupić. Z My Secret to by nie przeszło, nie wytrzymałabym rozstania, tak go uwielbiam! Nieobecność "Maryśki" jest dla mnie ledwie zauważalna bo sięgam po niego sporadycznie.
Nie mam szczególnego doświadczenia z wysokopółkowymi rozświetlaczami, bo z tych droższych miałam styczność właśnie tylko z The Balm Mary Lou Manizer, niemniej jednak wielokrotnie spotkałam się na blogach ze stwierdzeniem, że My Secret bije o wiele droższe propozycje na głowę. Wierzę, bo jego jakość powala!
W podstawowej ofercie My Secret znajdują się obecnie trzy wypiekane rozświetlacze. Dwa z nich to Face Illuminator Powder, w odcieniach: Princess Dream (ciepły) oraz Sparkling Beige (chłodny) - widoczne na zdjęciu. Jednak od niedawna w ofercie znajduje się również Disco Ball Highlighter (chłodny). W chwili obecnej na stronie internetowej widzę również rozświetlacze Glow Effect Powderw dwóch odcieniach - niebieskim i żółtym (???), jednak jest to edycja limitowana.
Rozświetlacze są dość spore, opakowanie ma nieco ponad 7 cm średnicy, przy czym są też wypukłe, więc zajmują trochę miejsca w szufladzie. Mój egzemplarz Princess Dream już swoje przeżył - wielokrotnie mi spadł, a mimo to nadal dobrze się trzyma i rozświetlacz nie uległ uszkodzeniu. Kliknięcie nadal chodzi sprawnie, opakowanie nie otwiera się samo, napisy się nie wytarły. Wszystko cacy!
No dobrze, ale co jest w nich takiego wyjątkowego? Efekt!!! Rozświetlacze są wypiekane, nie pylą podczas nabierania, co przekłada się również na fenomenalną wydajność. Są tak nieprawdopodobnie wydajne, że... ledwie widać zużycie na powierzchni. Ich największym atutem jest rodzaj rozświetlenia - w tym przypadku otrzymujemy idealne rozświetlenie, odbijające światło, ale bez drobinek. Mikropyłek widać dopiero w sztucznym świetle, po maksymalnym zbliżeniu oczu do swatcha ;). Zdaję sobie sprawę z tego, że w prawie każdej recenzji jakiegokolwiek rozświetlacza znajdziecie tekst "idealna tafla bez drobinek" i na nikogo to już nie działa ;) Ale w tym przypadku jest tak naprawdę, totalnie ich nie widać, jedynie ładną, rozświetlającą poświatę. Wibo Diamond Illuminator to był dla mnie brokat, a tyle osób się nim zachwyca!
Dla mnie w tych rozświetlaczach najlepsze jest to, że efektnaprawdę można stopniować. Oszczędne machnięcie pędzlem po twarzy da bardzo subtelnybłysk, idealny na co dzień i nienachalny, pasujący każdemu, a nie tylko fankom mokrej skóry :). Ale z kolei fanki mokrej skóry mogą dołożyć więcej produktu i dzięki temu uzyskać mocniejszy efekt. Wiem, że już to mówiłam, ale w nich naprawdę nie widać drobinek! Szczególnie w porównaniu do innych rozświetlaczy ;)
po lewej - Spakling Beige
po prawej - Princess Dream
Są dosyć dobrze dostępne, bo w Drogeriach Natura (i tylko tam). To z jednej strony super, bo daje możliwość zakupu stacjonarnie, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że nie każdy ma Naturę blisko. W razie problemu, można złożyć zamówienie w sklepie online Natury z dostawą do domu, ale wówczas w grę wchodzą już koszty wysyłki.
No i najważniejsze - cena! Rozświetlacze kosztują 16,59 zł za 7,5 g (a w chwili obecnej w promocji za 9,95 zł!), dodatkowo w Naturze są tak często promocje na My Secret (nawet do -50%), że nie trzeba zbytnio polować na okazję :D
Dla mnie te rozświetlacze to must have, coś, co koniecznie trzeba choć raz w życiu pomacać w drogerii, bo warto. Efekt jest zniewalający i bije na głowę wszystkie inne rozświetlacze, z którymi miałam styczność - również Mary Lou Manizer. Puder jest drobniuteńko zmielony, a drobinki w rozmiarze nano, totalnie ich nie widać, jedynie ładny, odbijający światło blask. A relacja cena-wydajność-dostępność powala na łopatki ;)
Jedynym minusem może być kolorystyka, bo choć Princess Dream jest rozświetlaczem pięknym, to ma też dosyć ciemny odcień. Wiele bladych osób narzeka, że niestety kolor dominuje na policzku i jest to możliwe. Ja u siebie tego nie dostrzegam, ponieważ nabieram naprawdę odrobinkę, ale gdybym chciała dołożyć więcej, istniałoby takie ryzyko. Byłoby ekstra, gdyby My Secret wypuściło jasny, ciepły odcień.
Tym, na co koniecznie trzeba zwrócić uwagę, jest różnica w formule - Princess Dream wydaje się być mocniej napigmentowany, bardziej mokry, kremowy zaś Sparkling Beige jakby ciut bardziej suchy, dający jeszcze delikatniejszy efekt. I choć finalnie efekt na skórze w obu przypadkach jest świetny, to nie można między nimi jednoznacznie postawić znaku równości ;)
po lewej - Spakling Beige
po prawej - Princess Dream
Pewnie część z Was niecierpliwi się, czekając na odpowiedź na pytanie "Czy warto kupić Disco Ball?", podczas gdy ja cały czas piszę o Princess Dream i Sparkling Beige ;). Otóż, w moim własnym, prywatnym rozrachunku wyszło, że nie warto, stąd brak Disco Ball na zdjęciach. Niemniej jednak miałam okazję go pomacać i mogę co nieco powiedzieć.
Tym, co najbardziej mnie zdziwiło w rozświetlaczu Disco Ball Highlighter jest... jego kolor, praktycznie identyczny, jak w Sparkling Beige, jasny, chłodno-różowawy. Natomiast formuła jest już zdecydowanie bliższa rozświetlaczowi Princess Dream - jest bardziej mokry, kremowy, mocniej przyczepia się do palca i przenosi o wiele większym pigmentem i blaskiem na skórę. Tak, jakby producent pomyślał "kurczę, nie wyszedł nam ten Sparkling Beige, kolor jest ekstra, ale formuła taka sucha... wypuśćmy jeszcze jeden rozświetlacz w tym samym kolorze, ale lepszej formule pod nową nazwą, może nikt się nie kapnie" i właśnie mniej więcej tak to wygląda. Na wizażu jedna dziewczyna wstawiła dwa zdjęcia na twarzy - jedno z Sparkling Beige i jedno z Disco Ball, różnica była nie do zauważenia... Właśnie dlatego nie kupiłam Disco Ball - bo mając już Sparkling Beige, nie czuję potrzeby kupowania bliźniaczego rozświetlacza, który różni się tylko "mokrością" i intensywnością efektu, szczególnie, że ja i tak lubię subtelny. Niemniej jednak nie jestem w stanie obiecać, że nigdy go nie kupię, bo nawet teraz się łamię - jego cena regularna to 18,59 zł, obecnie jest w promocji za 10,79 zł ;). Pytanie brzmi, która strona wygra, rozum ("po co Ci taki sam rozświetlacz, przecież masz już Sparkling Beige, a różnica jest ledwie zauważalna!") czy serce ("nad czym Ty się zastanawiasz? on kosztuje tylko 10 zł, a jest lepszy od Sparkling Beige!") :D.
Od lewej:
Face Illuminator Powder Princess Dream (chyba nałożyłam za dużo, on nie jest taki suchy jak na zdjęciu)
Face Illuminator Powder Sparkling Beige
Disco Ball Highlighter
Podsumowując, czy warto kupić Disco Ball?
tak, jeżeli szukasz pięknego, intensywnego, chłodno-różowego rozświetlacza bez drobinek
tak, jeżeli masz już pozostałe dwa, ale nie wytrzymasz, bo on jest taki piękny! ;)
tak, jeżeli nie masz jeszcze Sparkling Beige
tak, jeżeli masz Sparkling Beige, ale jego jakość (sucha formuła) Cię nie zadowala
nie, jeżeli masz już Sparkling Beige, a starasz się zachowywać zdrowy rozsądek w zakupach (to ja :P)
nie, jeżeli nie lubisz chłodno-różowych rozświetlaczy
Gdybym ja nie miała żadnego z nich, na pewno sięgnęłabym po Disco Ball, zamiast Sparkling Beige - a tak, nie bardzo chcę dublować... Ale kto wie, może jeszcze zmięknę :P
Niemniej jednak - My Secret wypuściło absolutnie genialne rozświetlacze, warto spróbować!
Cześć! Biorę udział w akcji blogerek pod tytułem "Pokaż swoją toaletkę" :). Jej organizatorką jest Delishe, do której zdecydowanie polecam zajrzeć, bo czytam jej bloga nie od dziś :). Akcja polega na pokazaniu naszych sposobów na przechowywanie kosmetyków, czyli po prostu jak wyglądają nasze toaletki.
W moim przypadku określenie "toaletka" to spora nadinterpretacja, ale zaraz wszystko zobaczycie :D
No i nastaje ta chwila prawdy... tadaaaaam!
Moja toaletka to... parapet! :D
Niestety tak się złożyło, że w chwili obecnej mieszkam z mężem w kawalerce, trudno jest się nam pomieścić, więc moja "toaletka" jest ułożona w myśl zasady "trzeba sobie jakoś radzić".
Nadrzędnym priorytetem jest dla mnie to, żeby wszystkie kosmetyki kolorowe były przechowywane w pokoju, w suchym miejscu. Zbyt wysoka temperatura i wilgoć mają ogromny wpływ na przydatność kosmetyków do użycia (mogą się zdecydowanie szybciej psuć), więc trzymam kolorówkę z daleka od łazienki. W łazience przechowuję wyłącznie produkty pielęgnacyjne. I choć w ich przypadku sposób przechowywania również nie jest bez znaczenia (i prawdopodobnie negatywnie się na nich odbija), to jednak pielęgnację w większości zużywam na bieżąco, zaś z kolorówką wiadomo jak jest.
Po lewej stronie jest moje "stanowisko zdjęciowe", ułożone na najtańszych komodach z Ikei (Vigrestad). Za komodą jest jeszcze zielony śmietniczek w kształcie żaby z czasów nastoletnich :D. Tło z Printea leży na prawdziwych deskach zbitych ze sobą i pomalowanych białą emalią akrylową, niestety to DIY kompletnie mi nie wyszło, efekt na zdjęciach jest fatalny, więc ostatecznie nie korzystam :( Służy mi więc jako pogłębienie komody, stolik na tło :P.
Po prawej stronie udało mi się upchnąć za biurkiem komodę Ikea Alex i to była jedna z najlepszych moich decyzji ever! Od tamtej pory skończyły się wszystkie moje problemy "gdzie trzymać kolorówkę i zapasy".
Biurko pochodzi jeszcze z czasów moich pierwszych studiów i jest tak tragicznej jakości, że strach się oprzeć, takie jest chybotliwe! Na biurku stoi lampka LED, która właśnie kończy żywot, dając mi za każdym razem efekt stroboskopu ;) Miała wytrzymać 35.000 godzin, wytrzymała może 2-3 tysiące? Wartość oczywiście oszacowana tak mniej więcej ;). Co lepsze, 2 miesiące temu skończyła się gwarancja, więc jestem ciekawa, czy producent celowo tak ją skonstruował, by się popsuła tuż po jej upływie... Niemniej jednak służy mi za źródło światła, gdy maluję się wcześnie rano i nie mogę skorzystać ze światła dziennego. Wówczas przekładam lustro na biurko i zapalam lampkę. Krzesło z kolei zostało po 2 lokatorach temu, więc jest już mega wysiedziane (śruba wbija się w tyłek :P), skrzypiące i chybotliwe. Mechanizm góra-dół też już nie trzyma, więc wielokrotnie, gdy na nie siadam, opuszczam się do samego dołu :) Dodatkowo oparcie lata na wszystkie strony... Zdecydowanie potrzebuję nowego. (Aktualizacja: wpis pisałam w zeszłym tygodniu, a... w weekend kupiłam sobie nowe krzesło! <3 Dopiero ten wpis uświadomił mi beznadziejność mojej sytuacji i to, że trzeba coś z tym w końcu zrobić! Akurat jechaliśmy z mężem do moich rodziców, ale szukaliśmy też kilku prezentów świątecznych w galerii handlowej, w której znajduje się JYSK :) Akurat trafiło się całkiem fajne i wygodne krzesło w promocji za 195 zł - dokładnie TO, wstępnie jestem z niego bardzo zadowolona i zmieściłam się w akceptowalnym dla mnie budżecie <3)
Na komodzie stoi stacja meteorologiczna, dzięki której wiem, czy muszę się grubo ubrać i ile zostało mi czasu na makijaż ;) oraz chusteczki. Czasem krem do rąk, pomadka do ust, różnie. W chwili obecnej (nie na zdjęciu) stoi na niej alkohol izopropylowy, którym czyściłam pędzel i moje lekarstwa ;). Za komodą mam pochowane różne tła i dodatki do zdjęć, w tym tuba z tłami Printea.
Jeżeli mam możliwość skorzystania z światła dziennego podczas wykonywania makijażu, za toaletkę robi parapet ;) Trzymam na nim duże lusterko (Ikea Karmsund), które najbardziej lubię za możliwość regulacji - mogę je nachylić pod dowolnym kątem. Dodatkowo obok stoi drugie, mniejsze lusterko, które jest bardzo lekkie, więc mogę je podnieść jedną dłonią i trzymać blisko twarzy np. podczas malowania oczu. Pędzle, które są czyste i suche, są pochowane w pojemnikach, żeby się nie kurzyły (Jak przechowuję pędzle, by się nie kurzyły?). Te, których użyłam rano, lądują w białym świeczniku Ikea i oczekują na mycie ;). Pędzle, których używam ciut rzadziej, znajdują się w dwóch zamykanych czarnych etui.
Z prawej strony mam małą szklaneczkę (właściwie to szkło po deserze ;)), w której trzymam niektóre akcesoria, np. pęsetę, chowany grzebyk z Inglota, czystą szczoteczkę od tuszu lub szpatułki, które dezynfekuję przed każdym użyciem, mając w pobliżu spray z izopropanolem i chusteczki. W pojemniku ze zdjęcia trzymam tylko pędzle Hakuro :). Wieczko od zużytego dawno pudru Jadwiga służy mi do nabierania wszelkich produktów sypkich na pędzle (nigdy nie korzystam z wieczek opakowań bo to dla mnie niehigieniczne) - tu akurat zostało rano użyte i czeka na umycie, wraz z brudną gąbeczką, którą do niego wrzuciłam (Jak myć gąbki do makijażu?) :). W świeczniku Ikea na mycie czeka również spora gromadka pędzelków ;).
LustroKarmsund, z którego jestem ogromnie zadowolona, choć mniej rzucałoby się w oczy, gdyby było białe :) Z dolnej półki nie korzystam bo za bardzo się kurzy.
Po lewej dodatkowe lusterko, o którym już wspomniałam. Dalej pojemnik z pędzlami Zoeva (i tylko nimi) - mocno przerzedzony bo... większość czeka w świeczniku na umycie :) To właśnie po pędzle Zoeva sięgam obecnie najczęściej. Mam 22 sztuki i to była udana inwestycja, planuję stworzenie wpisu zbiorczego o tych pędzlach. Następnie, w pozycji stojącej, dwa zamykane etui na pędzle, z których korzystam rzadziej, mix pędzli różnych marek w pojemniku oraz mniejszy pojemnik z pędzlami krótkimi, typowo mineralnymi.
Być może ciekawi Was ten odbijający się w lustrze materiał - a to też fajny temat akurat pasujący do wpisu mojej organizacji i druciarstwo level expert :D
Otóż, biorąc pod uwagę moje skromne warunki mieszkaniowe (ten pokój ma przejście o szerokości około metra!!!), typowy statyw fotograficznyz systemem do zawieszania teł kompletnie nie wchodzi w grę. A jedyny taki, który wpadł mi w oko (z regulowanym rozstawem poprzeczki, składany), był pioruńsko drogi. Tak więc, za tło fotograficzne służy mi materiał kupiony na metry w sklepie z tkaninami, który jest zawieszony na dwóch wieszakach z klamrami, na kiju od miotły, pomiędzy dwiema szafami stojącymi w pokoju :D :D:D
Da się? Da się! Na co dzień przesuwam tło na bok i nie przeszkadza w przejściu. Na początku chowałam do szafy, ale bardzo się gniecie i było z tego więcej prasowania niż fotografowania. Efekty można zobaczyć tutaj: Jak dbam o włosy? oraz tutaj: 10 sprawdzonych tricków kosmetycznych. Wydaje mi się, że po zdjęciach końcowych nikt by się nie domyślił, jak to faktycznie wygląda :D
Jeżeli chodzi o samą zawartość komody, częściowo trzymam w niej różne płyny (fixery, izopropanol), miseczkę i płytkę do mycia pędzli, krótkie pędzle kabuki, puszki, ale też całą moją kolorówkę, w innej szufladzie urządzenia (golarka elektryczna, trymer, urządzenie do pedicure) i wszelkiego rodzaju zapasy kosmetyczne. Tak więc nie jest to komoda tylko na kolorówkę, lecz mix różnych produktów urodowych ;).
W celu zachowania porządku, korzystam z organizerów Anela. Na razie nie w każdej szufladzie (ze względów finansowych ;)), ale docelowo chciałabym, żeby tak było, bo są bardzo praktyczne, ładne i łatwe do utrzymania w czystości:)
Tu na przykład szuflada z paletami cieni, cieniami pojedynczymi, cieniami mineralnymi, bazami:
Szuflada z produktami do ust - pielęgnacyjnymi i kolorowymi. Ta zdecydowanie mogłaby być lepiej zagospodarowana, gdybym miała takie wysokie organizery (tzn. takie jak na szminki, ale wyższe - planuję zakup w przyszłości), wówczas mogłabym też pomadki w płynie ułożyć pionowo i zajmowałyby bardzo mało miejsca ;). Leżą na chropowatej macie, żeby nie jeździły podczas zamykania szuflady.
Tu wszystko do oczu i brwi:
A największy problem mam z minerałkami bo słoiczki zajmują sporo miejsca, a mam też sporo samoróbek i mieszanek, więc to się samoistnie powiększa ;)
A tu wszystko do twarzy - podkłady, pudry, korektory, rozświetlacze, bronzery, róże, bazy, kremy BB, bibułki matujące, rozjaśniacze do podkładów...
Zaś na dole wszelkiego rodzaju zapasy - tu akurat do ciała
Z całą pewnością dałoby się tą przestrzeń lepiej zagospodarować - jak widać, w szufladzie z minerałami wszystko jest upchnięte na styk, zaś w szufladzie z kosmetykami do oczu wieje pustkami. Również szuflada z mazidłami do ust mogłaby być lepiej wykorzystana, gdyby ułożyć wszystko pionowo. Z czasem z pewnością dokonam porządków wraz z zakupem kolejnych organizerów, co pozwoli mi na lepsze zagospodarowanie przestrzeni ;)
Zakup tej komody Alex to był jeden z najlepszych wydatków kiedykolwiek. Nie zajmuje dużo miejsca - może jest dość głęboka, ale za to wąska, dzięki temu świetnie wpasowała się w kąt za biurkiem, a jest niebywale pojemna. Mieszczę w niej prawie wszystko, nie tylko kolorówkę ;) Dzięki temu, pomimo braku rzeczywistej toaletki, nie narzekam na niedobór przestrzeni kosmetycznej i jakoś sobie radzę :) Ta komoda + parapet i jestem w stanie zmieścić wszystko! :)
I jak się Wam podobają moje rozwiązania na małej przestrzeni mieszkalnej?
Wiem, co sobie myślicie... Połowa grudnia za nami, a ja piszę o nowościach listopada! Ale jakoś zupełnie nie ułożył mi się kalendarz w tym miesiącu :). Najpierw chciałam jak najszybciej zaprezentować świąteczno-zimową kolekcję Manirouge (Manirouge, kolekcja zimowo-świąteczna Merry Christmas) by zostawić zapas czasu do namysłu przed świętami. Później były moje urodziny, więc w tym dniu opublikowałam nieco luźniejszy wpis (TAG: 20 faktów o mnie | urodzinowo-imieninowo). Następnie uznałam, że chciałabym też jak najszybciej opublikować wpis ze swatchem nowego rozświetlacza Disco Ball, który obecnie jest w promocji w Drogerii Natura i mógłby sporo osób kusić (Rozświetlacze My Secret Face Illuminator Powder (Princess Dream, Sparkling Beige) | Czy warto kupić Disco Ball?) ;). Z kolei 11 grudnia brałam z innymi blogerkami udział w akcji #Pst, czyli pokaż swoją toaletkę :D. No i w ten oto sposób minęła połowa miesiąca, a nowości ni ma :D Ale bez obaw, już nadrabiam :)
Na początku miesiąca dokonałam zakupu odwlekanego w czasie już od dawna. Popełniłam kiedyś błąd, zamawiając wzorniki do paznokci na Allegro - jak się okazało, mają zupełnie inny wymiar niż wszystkie, z którymi spotkałam się później (na AliExpress, w innych sklepach paznokciowych), więc jestem już uwiązana do jednego i tego samego sprzedawcy (drżę ze strachu, by nie zamknął sklepu ;)), bo szczerze nie chce mi się przenosić trzycyfrowej liczby lakierów i ozdób na nowe wzorniki! Dużej części z nich już zresztą nawet nie mam, więc byłoby to niemożliwe. Odwlekałam ten zakup od dawna, ale zużycie dotychczasowych "patyczków" boleśnie zakomunikowało mi "naprawdę musisz je już kupić!" ;). Jak się okazało, sprzedający miał w swojej ofercie również takie małe, przezroczyste, plastikowe słoiczki, które dorzuciłam do koszyka (ostatnio robiłam trochę odsypek i wszystkie słoiczki mi wywiało ;)). Wzięłam też szerokie szablony do przedłużania paznokci bo te z AliExpress nie sprostały moim oczekiwaniom - są cienkie i zbyt giętkie, wolę ciut sztywniejsze i te właśnie takie się wydają.
Zazwyczaj nie pokazuję w nowościach (i zużyciach) mydła do rąk, bo to dla mnie zakup do domu, a nie typowo kosmetyczny, ale pianki do mycia rąk Cien są teraz tak mocno "na topie", że to co innego :D. Wersję złocista morela i lilia wodna już zużyliśmy z mężem, mi nie przypadła do gustu (zapachem), zaś mąż ekscytował się przyjemną formą pianki, nie zwracając uwagi na zapach ;). Miała dziwny, lekko gryzący zapach, rzekłabym że bardziej denerwujący niż przyjemny :/. Pianka jest przyjemna, kremowa, nie wysusza, ale też nie pielęgnuje. Ogólnie jakoś tak nie skaczę z zachwytu, choć miło się używało (poza wonią). Teraz mam w użyciu soczyste mango i jest o niebo lepiej, pachnie przyjemnie i mogłabym ją kupić ponownie. Ogólnie zapachy nie są szczególnie intensywne, co mnie nieco rozczarowało.
Podczas zimowego spotkania Realac skorzystałam z ich dobrze wyposażonego sklepu (nie tylko artykuły do paznokci, ale też kosmetyki profesjonalne) i postanowiłam kupić maseczkę rozpulchniającą Bielendy. Niestety - zły zakup, pojawi się w rozczarowaniach listopada :/... Maska powędrowała do Justyny, która była jej ciekawa, mam nadzieję, że u niej sprawdzi się lepiej!
Przechodząc obok Natury, chwyciłam w promocji -40% dwie pomadki Wet n wild (wychodziły jakoś za 6 zł z groszami?) i tu również nie mam przekonania, czy to był dobry zakup. Mam już 912 In The Flesh i to naprawdę piękny odcień, po który często sięgam. Tym razem chwyciłam 902 Bare It All, który miał być pięknym nudziakiem, zamiennikiem MAC Velvet Teddy. Owszem, może i jest ładnym nudziakiem... przez jakiś czas ;). Niestety z czasem się utlenia, więc gdy później zerkam w lusterko, to mam już wyraźnie różowe tony na ustach (podczas gdy sztyft jest niemal brązowy!). Pomadka bardzo mi się podoba, ale w początkowym wydaniu. Z kolei 915 Spiked with Rum w drogerii wydawał się idealnym odcieniem, którego kiedyś intensywnie poszukiwałam we wszystkich firmach (aż mi się oczy zaświeciły z radości po wykonaniu swatcha!), zaś już w świetle dziennym to nie do końca to, co miałam na myśli... Ech to światło drogeryjne... Ogólnie pomadki są ok, niemniej jednak nie wcelowałam zbytnio w kolory, których oczekiwałam.
Podczas wspomnianego już spotkania Realac, dokonałyśmy z dziewczynami przeróżnych wymianek i w ten oto sposób wróciłam z najjaśniejszym korektorem MOIA (naprawdę jest mega jasny!), odsypką pudru myjącego Make me Bio (który już zużyłam i mnie denerwował :D), pudru brązującego Vita Liberata (jeszcze nie użyłam...), a także odlewką rozświetlacza Lumene (który skradł moje serce i niebawem pojawi się u mnie w wersji pełnowymiarowej). Dziękuję Justyna :*.
Jakiś czas temu wygrałam w konkursie u Odcienie Nude (pozdrawiam :)), organizowanym wraz z EkoDrogerią. Bardzo się ucieszyłam na wieść o wygranej, ale jakie było moje zaskoczenie, gdy po rozpakowaniu (pięknie zapakowanej!) przesyłki okazało się, że... balsam do ust traci ważność za miesiąc (Fresh&Natural, taki tam paradoks bo fresh to nie było :D)... Nie ukrywam, że zrobiło mi się trochę przykro. Niby darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, ale wiecie, jak jest... Paczka szła bezpośrednio z EkoDrogerii, więc to było ich niedopatrzenie, a nie Ewy ;). No ale trudno, najbardziej zależało mi na paście do mycia twarzy (byłam jej baaaaardzo ciekawa!), a ta była świeżutka, także ok. Mimo wszystko napisałam do Ewy z informacją o tym, a ona skontaktowała się z drogerią. Później nastąpiła cisza w temacie, ja się nie upominałam, machnęłam ręką myśląc "ech, olali sprawę...".
Jakie było moje zdziwienie, gdy pewnego dnia (po tej zupełnej ciszy) dotarła do mnie jeszcze jedna, niespodziewana, pięknie zapakowana przesyłka! A w niej - jeszcze raz balsam do ust (tym razem świeżutki!!!), a dodatkowo jeszcze pełnowymiarowy żel pod prysznic i próbka innego wariantu zapachowego. Wow! W przesyłce znajdował się również odręcznie napisany list przeprosinowy, który totalnie skradł moje serce :). Powiem tak - na mojej twarzy pojawił się gigantyczny uśmiech, który trudno było mi później z niej odkleić :). Myślę, że EkoDrogeria nie tylko zachowała się fair (dosyłając mi pełnowartościowy produkt), ale też jeszcze bardzo poprawiła mi humor dodatkowym gratisem. Pomyłka, niedopatrzenie? Zdarza się! Jesteśmy tylko ludźmi! Ważne, że naprawili całą sytuację w 100%, a może nawet w 200% - bo już sam balsam załatwiłby sprawę, a sami widzicie ;). Bardzo, bardzo mi miło!
Pod koniec listopada miała miejsce kolejna edycja spotkania MAYbe Beauty (relację z poprzedniej opisałam tutaj), jednak z pewnych mało sympatycznych przyczyn zrezygnowałam z udziału tydzień przed. Zostaliśmy odpowiednio wcześniej dobrani w (anonimowe) pary, by na spotkaniu wcielić się w Mikołaja i spełnić czyjeś pragnienia na podstawie uprzednio przesłanych listów :) Świetna inicjatywa! No ale zostałam tydzień przed spotkaniem z prezentem, którego nie wręczę z powodu nieobecności... Po moim mini śledztwie okazało się, że moją parą był... Michał z Twoje Źródło Urody :). Okazało się, że on również miał już dla mnie prezent (mój wymarzony od dawna pędzelek Inglot 4SS), więc wymieniliśmy się podarunkami drogą pocztową i każda ze stron była zadowolona :). Pędzel zrobił na mnie dobre wrażenie, choć jest naprawdę ogromniasty i bardziej zaliczyłabym go do małych pędzli twarzowych, niż tych ocznych :)
Świąteczno-zimową kolekcję Manirouge Merry Christmas pokazywałam już bardzo szczegółowo wraz ze stylizacjami na paznokciach w osobnym wpisie, więc nie będę się powtarzać, serdecznie zapraszam, jeżeli chcecie nacieszyć oczy :) Manirouge, kolekcja zimowo-świąteczna Merry Christmas
Z kolei kolekcję Realac Glamorous również już szczegółowo zaprezentowałam tutaj, więc zapraszam :) Tym razem każda z ambasadorek wyszła z kilkoma dodatkowymi upominkami :)
Listopad był bardzo skromny zakupowo - pianki do mycia rąk to potrzeba do domu (zresztą wspólna z mężem, a nie tylko moja ;)), wzorniki były mi już potrzebne, a ich zakup przekładałam od dawna. Bielenda niestety mnie rozczarowała i już trafiła w nowe ręce, zaś pomadki również nie do końca trafiły do mnie kolorystycznie :P. Mimo to, wpadło kilka fajnych rzeczy w wyniku wymianek, wygranych, czy współprac! :)
Listopad był zadziwiająco przeciętny kosmetycznie ;) Owszem, pojawiły się w październiku różne nowości (Nowości października), ale zwykle okazywały się po prostu zwyczajne - przyjemne, ale nie na tyle, by trafić do ulubieńców lub słabe, ale nie na tyle, by trafić do rozczarowań ;) Towarzyszy mi również spora część ulubieńców z poprzednich miesięcy ;).
Żel-mleczko oczyszczające Alverde podarowała mi hellojza :* Szczerze nie spodziewałabym się, że to będzie aż tak przyjemny produkt, a używam go z ogromną przyjemnością. Ma konsystencję gęstego żelu (lub nawet bardzo gęstego, bo trzeba nie lada siły, by nacisnąć pompkę do końca!), który w kontakcie z wodą emulguje, zamieniając się w mleczko. Bardzo łatwo się spłukuje, nie pozostawiając żadnej tłustej warstwy (a różnie to bywa). Bazuje na glicerynie i oleju słonecznikowym, dalej emulgator i kolejne oleje oraz ekstrakty. Najbardziej zachwyca mnie uzyskiwany efekt po zmyciu - skóra jest cudownie mięciutka, totalnie nieściągnięta, nierozdrażniona, niezaczerwieniona, wręcz... uspokojona i gładka w dotyku. Aż chce się dotykać po zmyciu! Dla mojej cery traktowanej obecnie kwasami i retinolem jest to świetny, łagodny, kojący produkt. Idealnie i skutecznie, ale łagodnie oczyszcza skórę po całym dniu (używam wieczorem). Nieco obawiałam się wysypu z uwagi na jego treściwość (i obawy, czy on się na pewno w pełni spłukuje), ale po prawie 2 miesiącach codziennego stosowania (zwykle raz dziennie) nie wydarzyło się nic niedobrego :). Żeby było sprawiedliwie, nie mogę nie wspomnieć o wadach: opakowanie jest malutkie (to zaledwie 100 ml), przy czym sam żel jest też niewydajny, trzeba wydobyć raczej pełną porcję, co w tym duecie sprawia, że ubytek postępuje dość szybko... Dodatkowo zapach nie zachwyca (to zapach płynu oczarowego Fitomed, olejku arganowego do ciała Evree, kremu z masłem shea Loccitane - nie mam pojęcia, co to za kompozycja zapachowa, że producenci tak chętnie ją ładują, ale jak dla mnie śmierdzi lekarstwami). Niemniej jednak działanie jest na tyle świetne, że przymykam oczy na te niedoskonałości i pomimo, że nie jest to produkt doskonały, zasłużył na miano ulubieńca ;)
Moja cera trudno się otwiera. Plastry na nos NIC nie wyciągają, ewentualnie ze dwa malutkie zaskórniki (szał...) + depilacja w gratisie. Nie pomaga ani aplikacja po wyjściu spod prysznica, ani po typowej parówce z głową pod ręcznikiem, nie wspominając o bardzo ciepłym ręczniku położonym na nosie. To wszystko skutkuje jednym wielkim... niczym ;). Postanowiłam spróbować maski rozpulchniającej Bielendy, liczyłam na to, że może ona pomoże mi się "otworzyć" - niestety bez zmian. Próbowałam pod prysznicem, korzystając z bardzo ciepłej wody, wykonując w międzyczasie peeling ciała itd. (więc w wysokiej temperaturze i totalnie zaparowanej łazience spędziłam sporo czasu). Próbowałam też nałożyć maskę na nos, przykryć ją folią i bardzo ciepłym ręcznikiem, który dodatkowo co chwilę wymieniałam gdy tylko czułam, że stygnie. I co? I nic - plastry nadal nic nie wyciągnęły, a zaskórniki siedziały sobie dalej na swoim miejscu. W moim przypadku - nie pomogło. Oczywiście mam 100% świadomości, że kosmetyczka wspomoże się wapozonem, niemniej jednak informacja o możliwości alternatywnego użycia pod folią i kompresem widniała na opakowaniu, więc moje oczekiwania co do domowego użycia miały swoje uzasadnienie ;). Gdyby było chociaż trochę lepiej niż zwykle, maska wylądowałaby w przeciętniakach, a nie rozczarowaniach. Ale nie nastąpiło totalnie nic. Aktualizacja 20.12.2017: ptaszki ćwierkają, że osoba, do której powędrowała moja maseczka, jest z niej o wiele bardziej zadowolona <3 Cieszę się bardzo :). Szkoda, że moja cera jest taka uparta :P
Balsam pod prysznic Balea był zakupem spontanicznym na zagranicznych wakacjach. Jakiś czas temu ciekawiły mnie balsamy pod prysznic Nivea, ale cena nie zachęcała do spróbowania, więc gdy zobaczyłam Balea na sklepowej półce w akceptowalnej cenie (w przeliczeniu ok. 11 zł), postanowiłam chwycić, choćby z ciekawości. Byłam dobrej myśli (a nawet bardzo dobrej!) - początek składu to: woda, olej słonecznikowy, emolient, olej z awokado, gliceryna, masło shea, pantenol, witamina E, olej ze słodkich migdałów... Będzie ogień! Nooo, przynajmniej tak mi się wydawało. Balsam jest dosyć gęsty, ma słodko-mdły, nijaki, ledwie wyczuwalny zapach. Starałam się zostawić go na ciele pod prysznicem na dłuższą chwilę, zanim spłukałam, żeby zdążył sobie "zadziałać" i byłoby super, gdyby... coś robił ;). Spłukuje się prawie całkowicie, na ciele pozostaje ledwie-ledwie wyczuwalna jakakolwiek warstwa, a po osuszeniu efekt jest tak mizerny, jakbym się w sumie niczym nie posmarowała. W teorii cud, miód i orzeszki, a w praktyce... w sumie to nic ;). Dodatkowo jest bardzo niewydajny i znika w oczach, może to i lepiej? Nie zaszkodził, nie pomógł, szkoda na niego czasu i miejsca w łazience. Lepiej użyć jakiegokolwiek innego balsamu ;)
To by było na tyle - jeden ulubieniec, dwa rozczarowania i masa przeciętniaków w listopadzie :)
Są takie gadżety, które niesamowicie ułatwiają codzienne czynności :) Dziś chciałabym Wam przedstawić kilka kosmetycznych gadżetów, bez których nie mogłabym się już obejść!
Silikonowa płytka do czyszczenia pędzli
Początkowo zaczynałam od silikonowej myjki do ciała z wypustkami z Rossmanna. Później udało mi się chwycić płytkę do pędzli → For Your Beauty (wcale nie było tak łatwo ją znaleźć!) i nie żałuję zakupu. Kosztuje 12,99 zł w cenie regularnej i ma różne rodzaje wypustek, które się lepiej nadają do pędzli większych/mniejszych. Dzięki niej o wiele łatwiej dotrzeć do zabrudzeń wgłąb pędzla. Ułatwia nie tylko mycie, ale też wypłukiwanie pędzli, jestem z niej bardzo zadowolona.
Gąbeczka do makijażu
Gdy pierwszy raz spróbowałam nałożyć podkład gąbeczką, oniemiałam. Efekt był tak zniewalający i nieporównywalnie lepszy od pędzli, że aż mnie zamurowało. A miałam wtedy gąbeczkę koszmarnie słabej jakości! :D Od tamtej pory miałam różne gąbeczki (choć Beauty Blender jeszcze nie) i najlepiej sprawdza się u mnie różowa Blend it!. Czarna jest, niestety, odczuwalnie twardsza. Dzięki gąbeczce efekt na skórze jest naturalniejszy (bo gąbeczka zabiera nadmiar podkładu), gładszy (bez smug) i rozszerzone pory są ładnie, równomiernie pokryte podkładem (a nie nim wypełnione). Pięknie rozprowadza korektor pod oczami. Gąbeczki można też użyć do przypudrowania skóry. Tego trzeba spróbować! Odkąd użyłam gąbeczki, nie wróciłam już do aplikacji podkładów płynnych pędzlami.
Cleanic ma takie specjalne patyczki do korekty makijażu, które z jednej strony mają szpiczastą końcówkę, a z drugiej klasyczną. Szpiczasta przydaje się w szczególności, gdy chcemy dokonać drobnych poprawek podczas makijażu. Precyzyjnie dociera tam, gdzie potrzebujemy korekty - bez porównania lepiej, niż zwykłe patyczki :) Można łatwo poprawić kontur ust, krzywą kreskę czy wyczyścić powiekę ubrudzoną tuszem. Zawsze kupowałam je w Rossmannie, ale od dłuższego czasu już ich nie widziałam, niemniej jednak nadal widnieją na stronie producenta, więc wycofane raczej nie zostały. Warto spojrzeć w większych marketach lub innych drogeriach.
Stojak do suszenia pędzli
Stojak wygrałam kiedyś w rozdaniu u → Odcienie nude, z czego ogromnie się cieszę. Tego typu drzewka do suszenia pędzli są dostępne na chińskich stronach za około 6-7 $, a nawet w Cocolita i eKobieca za ok. 35-40 zł. Niby nie jest to mało, ale... jak to ułatwia życie :D Pędzle schną sobie grzecznie włosiem do dołu, skuwka nie moknie, jest to bardzo wygodne rozwiązanie i jednocześnie forma dbania o pędzle, by się nie rozpadły przedwcześnie. Mój stojak spadł już kilka razy, więc był klejony, ale nadal się trzyma! Elementy są rozkładane, więc po rozmontowaniu (trzeba tylko wyjąć nóżki :P) jest zupełnie płaski i można go gdzieś łatwo wsunąć, zajmuje dosłownie 6 mm (a nóżki 2 mm).
To lusterko jest dla mnie takim hitem, że mam ochotę pisać o nim na okrągło... Pokazywałam → na Instagramie, w → ulubieńcach maja i → ulubieńcach czerwca. Najchętniej pokazywałabym je w ulubieńcach co miesiąc, bo jest genialne. Z przyjemnością umieszczę je w ulubieńcach roku! Ma idealną wielkość do torebki, a jednocześnie można się w nim swobodnie przejrzeć. Na wyjeździe mogłam się w nim również bez problemu pomalować czy zmyć makijaż. Oświetlenie LED jest na tyle konkretne, że bardzo pomaga w trudniejszych warunkach oświetleniowych, służyło mi nawet za latarkę pod namiotem ;) Kosztowało ok. 10 zł na AliExpress i przyszło wraz z baterią ;). Obecnie trochę podrożało (+/- 15 zł). Plastik jest może dość lichy, ale o to nie planuję się czepiać, bo lusterko spełnia swoją rolę w 200%! Kupiłam je również mamie i siostrze pod choinkę i bardzo się ucieszyły ;).
Butelka typu grzebień
Teoretycznie jest to butelka do koloryzacji włosów, ale służy mi do... aplikacji wcierki na skórę głowy. Dzięki 11 wypustkom zakończonym dziurką, aplikacja wcierki jeszcze nigdy nie była tak szybka i łatwa. Kosztowała 5,49 zł na AliExpress i pisałam o niej tutaj → Ulubieńcy maja i tutaj → Bardzo szybka i łatwa aplikacja wcierki na skórę głowy. Jeżeli nie macie systematyczności w stosowaniu wcierki bo jest to zbyt czasochłonne - ta butelka jest rozwiązaniem :)
Klipsy do hybryd
Są różne sposoby ściągania hybryd za pomocą acetonu - silikonowe nakładki na paznokcie, miseczki do moczenia paznokci, cięcie wacików + folia aluminiowa lub gotowe folijki z wacikiem. Ja jednak najbardziej upodobałam sobie klipsy do ściągania hybryd. Zapłaciłam za nie 11,99 zł na eKobieca, ale moooocno przepłaciłam, bo takie same są na Ali za dolara :) Tego typu klipsy widziałam również w Drogeriach Natura (w kolorze czarnym). Wystarczy pociąć waciki na mniejsze części, nasączyć acetonem, przyłożyć do paznokcia i "zamknąć" klipsem. Klips jest na tyle mocny, że dobrze trzyma wacik, ale jednocześnie nie uciska paznokcia za mocno. Hybryda łatwiej się odmacza, bo paznokieć jest szczelnie owinięty, a wacik dobrze dociśnięty. To bardzo dobre rozwiązanie, bo wystarczy kupić raz, a są wielorazowe. A waciki to punkt obowiązkowy w domu ;) Jedyny minus, że nie da się założyć sobie wszystkich 10 na raz, ściągam na raty - raz jedna, raz druga ręka. No chyba, że jest obok ktoś, kto pomoże ;)
Gąbeczki Calypso
Niezastąpione do zmywania maseczek z glinki i nie tylko - dzięki porowatej strukturze świetnie zbierają maseczkę bez rozmazywania jej po twarzy. Są też na tyle łagodne, że nie podrażniają skóry. Dostępne w Rossmannie za 4,99 zł (2 sztuki). Więcej o tej metodzie pisałam we wpisie → 10 sprawdzonych tricków kosmetycznych. Jeżeli zmywanie glinek to dla Was udręka, polecam spróbować, niesamowicie przyspieszają ten proces! Łatwo można je umyć, a gdy wysychają, twardnieją. Po zmoczeniu ponownie miękną, także bez obaw. Takie gąbeczki występują też w innych firmach pod nazwą "gąbki celulozowe", ale używam tych z uwagi na dostępność ;).
Rękawica Kessa
Bardzo rzadko kupuję peelingi do ciała, czasem coś wpadnie w moje ręce, ale raczej nie kupuję. Generalnie rzadko się peelinguję (leniuch!), ale gdy już to robię, sięgam po rękawicę Kessa - kosztuje zaledwie 24,90 zł w Organique, jest wielorazowego użytku (po jakimś czasie warto wymienić z uwagi na higienę) i z pewnością wychodzi korzystniej cenowo od jakiegokolwiek peelingu. Dobrze ściera, przyjemnie masuje, a jednocześnie nie jest tak ostra jak Syrena, której nie dałam rady używać.
Szczoteczka od tuszu
Wiele osób do rozczesywania rzęs poleca grzebyk z Inglota. U mnie niestety nie zdał egzaminu, bo ciężko jest mi wprowadzić rzęsy pomiędzy tak wąsko rozstawione ząbki - mam wrażenie, że je głaszczę, ale nie rozczesuję. O wiele lepiej sprawdza się u mnie umyta szczoteczka po starym tuszu (tu - wodoodporny Oriflame Wonder Lash). Wybrałam taką, która najlepiej rozczesuje moje rzęsy i ząbki najbardziej mi pasują :) Gdy tylko tusz poskleja mi rzęsy, jestem w stanie łatwo i bez problemu je rozdzielić. I bez dodatkowych nakładów finansowych :)
Dziś wpis, który powstaje od... tygodni :). A w mojej głowie od wielu miesięcy :). Czy warto kupić pędzle Zoeva? Lepiej zestaw, czy pojedynczo? Które modele są warte uwagi? Jak się mają do Hakuro i innych marek? Czy są inwestycją na lata? Mam nadzieję, że rozwieję te (i wiele innych) wątpliwości.
W chwili obecnej mam 22 pędzle Zoeva, ale jeden mi się powtarza, więc 21 różnych modeli. Były kupowane w różnym czasie, najstarszy w czerwcu 2015, najmłodszy w marcu 2017, zaś największy zastrzyk w postaci 15 pędzli (zestaw Luxe Complete Set) nastąpił we wrześniu 2016. Zatem duża większość pędzli ma już ponad rok :). Wszystkie moje egzemplarze (co do jednego! :)) pochodzą z MintiShop, więc są oryginalne.
Niestety muszę przeprosić za to, że nie wszystkie zdjęcia są tak ostre, jak bym sobie tego życzyła, ale nie zawsze aparat złapał ostrość, gdzie chciałam, co wyszło dopiero podczas obróbki :(. A szczerze zajęło mi to tyle godzin, że nie mam jak dokonać powtórki...
Podane wymiary pędzli mogą się różnić +/- 1 mm bo mierzyłam je sama linijką ;)
101 Luxe Face Definer: do konturowania i aplikacji pudru
102 Silk Finish: do aplikacji podkładu
105 Luxe Highlight: do aplikacji rozświetlacza
126 Luxe Cheek Finish: do aplikacji różu, bronzera i rozświetlacza
142 Concealer Buffer: do aplikacji korektora
221 Luxe Soft Crease: do aplikacji cieni
224 Luxe Defined Crease: do aplikacji cienia w załamaniu powieki
227 Luxe Soft Definer: do aplikacji i rozcierania cienia na całej powiece
228 Luxe Crease: do aplikacji cienia w załamaniu powieki
230 Luxe Pencil: do rozcierania i łączenia cienia do powiek w załamaniu powieki i na linii rzęs
231 Luxe Petit Crease: do aplikacji cienia w załamaniu powieki
234 Luxe Smoky Shader: do aplikacji i rozcierania cienia. Efekt "smoky eye"
315 Fine Liner: do precyzyjnej aplikacji eyelinera
317 Wing Liner: do rozcierania kredki i cienia wzdłuż linii rzęs
322 Brow Line: do brwi
Ciekawostka: na stronie Minti przez co najmniej rok (a może i dużo dłużej?) widniał błąd w opisie zestawu, na liście było 16 pędzli (jeden model niepotrzebnie się tam znajdował), podczas gdy zestaw liczy 15 pędzli. Niedawno ich o tym poinformowałam i zbędny pędzel natychmiast zniknął z listy :). Naprawdę nikt tego nie zauważył przez tyle czasu?! :D
Zestaw Luxe Complete Set od nowości jest zapakowany w czarny kartonik + wszystkie pędzle razem w folii + każdy był w dodatkowej osłonce. Oczywiście w zestawie znajduje się również kosmetyczka.
Zdjęcia archiwalne z września 2016:
Zdjęcia pędzli od nowości:
(w szczególności zwróćcie uwagę jak się zmienił kształt 101 - drugi od lewej! w porównaniu do zdjęć aktualnych, na szarym tle)
Kosmetyczka Zoevy jest... szokująco porządna i świetnie wykonana! Nie, żebym spodziewała się tandety, ale jej jakość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Materiał jest gruby (eko skóra), suwak porządny, nie zacina się. Wszystkie obszycia są precyzyjne, nic nie odstaje. Kosmetyczka dobrze dopasowuje się do zawartości, choć jest generalnie płaska. Ale nie przesadnie sztywna ;). Wyściółka z intensywnie różowego materiału również jest porządna, gruba, ładnie obszyta. W środku znajduje się duża komora główna + kieszonka na ściance, zamykana na suwak. Być może zdjęcia tego nie oddają, ale w rzeczywistości kosmetyczka jest bardzo elegancka i prezentuje się znakomicie. Nawet teraz trzymam ją w dłoni i zachwycam się tym, jaka jest porządna ;). Na początku chciałam nosić ją w torebce na kosmetyczny arsenał w ciągu dnia (bibułki matujące, puder, pędzel itd.), ale wiecie co? Szkoda mi jej! :D Głupota! ;)
Wymiary (pustej): około 23 cm (szerokość) x 18 cm (wysokość) x 1,5 cm (głębokość)
Cena: 65,90 zł Minti | brak na stronie Sephory Jest jeszcze mniejszy rozmiar za 59,60 zł (klik)
Bardzo mocno na marginesie dodam, że mam też zestaw "Zoevy" z AliExpress, również z kosmetyczką i... to jest nie do porównania, przepaść w każdym centymetrze i elemencie wykonania!
Zastosowanie wg opisu: do konturowania i aplikacji pudru Długość rączki (ze skuwką): 13 cm Długość włosia: ok. 4,8 cm Średnica włosia: od nowości ok. 3 cm, później ok. 4 cm Skuwka: okrągła Włosie: mieszane (włosie kozy + syntetyczne) Cena: 89,90 zł Minti | brak na stronie Sephory
101 Luxe Face Definer to jeden z moich ulubionych pędzli Zoevy, a jednocześnie... nieźle grający mi na nerwach. Niestety chyba trafił mi się felerny egzemplarz i od nowości ciągle lecą z niego włoski. Myślałam, że po pierwszym myciu ustąpi, ale nie ustąpiło do dziś, po ponad roku... Za każdym razem musi ich kilka wypaść. Na zdjęciu widać "dziurę" na środku, ale teraz włosie ułożyło mi się ładniej i tego nie widać. Włosie jest w miarę miękkie przy omiataniu i rozcieraniu, ale przy stemplowaniu lekko kłuje. Nada się zarówno do pudru, jak i konturowania, ale ja najbardziej lubię ten pędzel właśnie do lekkiego, codziennego konturowania. Jest ogromny, więc nie ma tu mowy o ostrych rysach twarzy, ale do szybkiego omiatania wybranych partii bronzerem jest idealny. Dzięki swojemu kształtowi jest w miarę precyzyjny (po nabraniu produktu na sam czubeczek), a jednocześnie jego boki ładnie rozcierają granice. Jestem zaskoczona, że ma włosie mieszane - myślałam, że tylko naturalne :). Bardzo dobrze rozciera i super łatwo oraz super szybko można nadać kształt twarzy. Świetne jajeczko na co dzień, kilka machnięć i od razu buzia wygląda inaczej :) Zwróćcie uwagę na to, jak bardzo różni się kształt od nowości od obecnego - z czasem staje się bardziej rozłożysty (nawet pomimo stosowania osłonek) i... całe szczęście, bo to właśnie na takim jajeczku mi zależało ;)
od lewej do prawej:
Hakuro H56, Zoeva 101
od góry do dołu:
Zoeva 101, Hakuro H56
Zastosowanie wg opisu: do aplikacji podkładu Długość rączki (ze skuwką): 13,3 cm Długość włosia: 3 cm Średnica włosia: od nowości ok. 3 cm, później ok. 3,5 cm Skuwka: okrągła Włosie: syntetyczne Cena: 62,90 zł Minti | 69 zł Sephora
102 Silk Finish to bardzo dobry pędzel do podkładu - nie jest ani zbyt zbity, ani zbyt luźny, ładnie pracuje na twarzy. Nie za duży, więc dość precyzyjny, ładnie ścięty w kształt kulki (a nie tylko lekko zaokrąglony, jak to bywa w mineralnych kabuki ;)). Co prawda nie lubię (już) nakładać podkładów płynnych pędzlami, ale chętnie wykorzystuję go do podkładów mineralnych lub mocno kryjących pudrów, by zyskać na kryciu. Mięciutki :).
Nie domyłam go dokładnie przed zdjęciami :( Moja wina!
od lewej do prawej:
Zoeva 102, Hakuro H54, Nanshy Buffed Base R02
od góry do dołu:
Zoeva 102, Hakuro H54, Nanshy Buffed Base R02
Zastosowanie wg opisu: do aplikacji rozświetlacza Długość rączki (ze skuwką): 13,5 cm Długość włosia: 3,2 cm Średnica włosia:ok. 2,3 cm Skuwka: okrągła Włosie: mieszane (naturalne + syntetyczne) Cena: 62,90 zł Minti | 69 zł Sephora 105 Luxe Highlight to fantastyczny pędzel do aplikacji rozświetlacza, może się też sprawdzić do pudrowania okolicy pod oczami lub bardzo precyzyjnego konturowania. Ja go używam raczej tylko do rozświetlacza - nabiera odpowiednią ilość produktu, ładnie rozciera. Bardzo wygodny kształt jajeczka pozwala na precyzyjne malowanie :) Jestem z niego bardzo zadowolona.
od lewej do prawej:
Zoeva 105, Hakuro H22, Hakuro H14
od lewej do prawej:
Real Techniques Setting Brush, Zoeva 105
od góry do dołu:
Zoeva 105, Hakuro H22, Hakuro H14
od góry do dołu:
Hakuro H14, Hakuro H22, Zoeva 105, Real Techniques Setting Brush
Zastosowanie wg opisu: do aplikacji różu, bronzera i rozświetlacza Długość rączki (ze skuwką): 12,5 cm Długość włosia: 3,4 cm Skuwka: spłaszczona Włosie: mieszane (naturalne + syntetyczne) Cena: 69,90 zł Minti | 71 zł Sephora
126 Luxe Cheek Finish to typowy, wielofunkcyjny, spłaszczony pędzel do twarzy. Najczęściej używam go do precyzyjniejszego konturowania (niż w przypadku wielkiego jajeczka nr 101), ale dobrze sprawdzi się też do różu. Czy do rozświetlacza? Sam w sobie średnio bo jest za duży, należałoby lekko ścisnąć włosie palcami i wówczas jak najbardziej :).
Nie mam innych spłaszczonych pędzli do twarzy, stąd brak porównania ;) Miałam kiedyś taki z Kavai, ale te pędzle były tak tragiczne, że pozbyłam się szybko.
Zastosowanie wg opisu: do aplikacji korektora Długość rączki (ze skuwką): 14,5 cm Długość włosia: 1,5 cm Średnica włosia: 1,4 cm Skuwka: okrągła Włosie: syntetyczne Cena: 41,90 zł Minti | 45 zł Sephora
142 Concealer Buffer to naprawdę świetna syntetyczna kuleczka do korektora, używam tego pędzla dużo częściej, niż się spodziewałam. Można pomyśleć "a po co mi on, przecież palce też ładnie nakładają korektor, a jeszcze dodatkowo ich ciepło ładnie stapia go ze skórą", ale, o dziwo, to włosie naprawdę ładnie rozciera korektor pod oczami. Dodatkowo jest mięciutkie, więc nie ma mowy o żadnych nieprzyjemnych doznaniach ;). Palcem też nie zawsze jest mi łatwo wklepywać z powodu paznokci, a pędzel rozwiązuje ten problem. Co prawda jeżeli używam podkładów płynnych, to wolę wklepać przy okazji korektor wilgotną gąbeczką, której użyłam do podkładu (bez dwóch zdań), ale jeżeli sięgam po minerałki lub podkład w pudrze prasowanym, to nie opłaca mi się brudzić całej gąbki tylko do korektora (pędzel łatwiej umyć hurtem), palcem też nie bardzo i właśnie wtedy sięgam po ten pędzel. Jest bardzo dobry, nie jest zbity do przesady, ale luźny też nie, mięciutki i ładnie przycięty.
od lewej do prawej:
Zoeva 142, Hakuro H63
od góry do dołu:
Zoeva 142, Hakuro H63
221 Luxe Soft Crease
Zastosowanie wg opisu: do aplikacji cieni Długość rączki (ze skuwką): 14,5 cm Długość włosia: 1,9 cm Średnica włosia: 1,1 cm Skuwka: okrągła Włosie: mieszane (naturalne + syntetyczne) Cena: 41,90 zł Minti | brak na stronie Sephory
228 Luxe Crease
Zastosowanie wg opisu: do aplikacji cienia w załamaniu powieki Długość rączki (ze skuwką): 14,5 cm Długość włosia: 1,9 cm Średnica włosia: 1,1 cm Skuwka: okrągła Włosie: mieszane (naturalne + syntetyczne) Cena: 41,90 zł Minti | 45 zł Sephora To może się wydać dziwne, ale dla mnie te pędzle są do siebie tak bardzo podobne, że dopóki nie spojrzę na numerek na trzonku, to nie wiem, który trzymam. Nie są co prawda takie same, ale różnice są na tyle drobne, że muszę się ich zwyczajnie doszukiwać ;). Patrzę na stronę Minti i tam włosie w opisie różni się długością (221 - 1,8 cm, 228 - 1,5 cm), ale przysięgam, że trzymam teraz oba te pędzle w dłoni, skuwka przy skuwce i nie ma różnicy w długości, jeżeli już, to jest to kwestia mniej niż milimetra. Z innych zdjęć w internecie wynika, że 228 jest ciut większy i nanosi delikatniejszą chmurkę koloru, ale gdy patrzę na nie teraz, to widzę niemal identyczne dwa białe puchacze ;). Może kwestia uformowania po myciu, moje się nieco rozlazły ;).
Tak czy inaczej, są to świetne pędzelki do blendowania cieni w załamaniu, ale też aplikacji ich w postaci mgiełki koloru. Nie przeniosą od razu super pigmentu na powiekę z uwagi na swoją puchatość, trzeba budować. Mój ulubiony rodzaj pędzla do blendowania i łączenia cieni w załamaniu <3.
Zastosowanie wg opisu: do aplikacji cienia w załamaniu powieki Długość rączki (ze skuwką): 14,6 cm Długość włosia: 1,7 cm Średnica włosia: 1 cm Skuwka: okrągła Włosie: mieszane (naturalne + syntetyczne) Cena: 41,90 zł Minti | brak na stronie Sephory
224 Luxe Defined Crease to jeden z bardzo niewielu pędzli, po które faktycznie sięgam sporadycznie. To bardzo luźna miotełka, płasko ścięta na górze. Sprawdzi się do nakładania bardzo lekkiej mgiełki koloru lub delikatnego blendowania. Niemniej jednak w tym celu wolę poprzedników (221, 228), więc po ten sięgam bardzo rzadko. Jest od nich o wiele luźniejszy i nałoży kolor jeszcze subtelniej.
od lewej do prawej:
Zoeva 224, Zoeva 228, Zoeva 231
Zastosowanie wg opisu: do aplikacji i rozcierania cienia na całej powiece Długość rączki (ze skuwką): 14,6 cm Długość włosia: 1,6 cm Skuwka: spłaszczona Włosie: mieszane (naturalne + syntetyczne) Cena: 41,90 zł Minti | brak na stronie Sephory
227 Luxe Soft Definer to chyba najbardziej podstawowy pędzel do oczu, tego typu kształt to must have. Nada się zarówno do aplikacji cienia na całą powiekę (choć tu należy się liczyć z tym, że jest dosyć miotełkowaty, więc zabierze odrobinę pigmentacji), aplikacji ciemniejszego cienia w załamaniu, jak i roztarcia wszelkich granic. I podpisuję się pod tym wszystkimi kończynami, zdecydowanie warto go mieć ;). Od Hakuro H79 jest wyraźnie dłuższy. Odstające włoski to moja wina, pewnie go nie zawinęłam po umyciu ;)
od lewej do prawej:
Zoeva 227, Hakuro H79
Zastosowanie wg opisu: do rozcierania i łączenia cienia do powiek w załamaniu powieki i na linii rzęs Długość rączki (ze skuwką): 15,5 cm Długość włosia: 1 cm Średnica włosia: 0,6 cm Skuwka: okrągła Włosie: mieszane (naturalne + syntetyczne) Cena: 41,90 zł Minti | 45 zł Sephora
230 Luxe Pencil to jeden z najczęściej używanych przeze mnie modeli, na okrągło do mycia ;). Jest świetnym pędzelkiem kuleczkowym (pencil), a dzięki temu... aż trudno mi będzie zliczyć jego zastosowania! Czasem używam go do aplikacji (i roztarcia) cienia na dolnej powiece, choć w tym przypadku jest akurat ciut za duży (przydałby mi się 240). Czasem używam go do aplikacji rozświetlającego cienia w wewnętrznym kąciku. Niezastąpiony do precyzyjnej aplikacji cienia w zewnętrznym kąciku, np. do takiej mocniejszej V-ki. Można nim rozetrzeć miękką kredkę, by uzyskać lekko przydymiony efekt. No i gwóźdź programu, czyli najczęściej wykorzystywana przeze mnie metoda to... punktowa aplikacja korektora mineralnego! Tak, serio! Idealny kształt, idealna wielkość i idealny balans pomiędzy tym, jak świetnie oddaje korektor na skórę (gwarantując świetne krycie), a tym, jak świetnie rozciera granice bez "plamy". Żaden wulkan mu niestraszny ;)
od lewej do prawej:
Zoeva 230, Hakuro H78, Hakuro H76
od góry do dołu:
Zoeva 230, Hakuro H78, Hakuro H76
Zastosowanie wg opisu: do aplikacji cienia w załamaniu powieki Długość rączki (ze skuwką): 14,5 cm Długość włosia: 1,4 cm Średnica włosia: 0,7 cm Skuwka: okrągła Włosie: mieszane (naturalne + syntetyczne) Cena: 41,90 zł Minti | 45 zł Sephora
231 Luxe Petit Crease to również bardzo przydatny pędzel, po który często sięgam. To coś pomiędzy dużą kulką, pencilem, a puchaczem do blendowania. W porównaniu do 221 i 228 jest zdecydowanie bardziej zbity (nie tak puchaty), ale jednocześnie nie jest zupełnie sztywny. Ma fajną, szpiczastą końcówkę, dzięki której jest dość precyzyjny. Świetnie można nim nałożyć cień w zewnętrznym kąciku i przeciągnąć na załamanie. Dzięki temu, że nie jest zbyt luźny, przenosi dużo pigmentu na skórę i można nim uzyskać mocniejszy kolor. Dosyć dobrze też rozciera, choć przy mocniejszych kolorach warto wspomóc się puchaczem. Przy jasnych, dziennych kolorach daje radę samodzielnie :). Bardzo przydatny pędzel, używam go bardzo często.
Zastosowanie wg opisu: do aplikacji i rozcierania cienia. Efekt "smoky eye" Długość rączki (ze skuwką): 14,5 cm Długość włosia: 1,1 cm Skuwka: spłaszczona Włosie: mieszane (naturalne + syntetyczne) Cena: 41,90 zł Minti | 45 zł Sephora 234 Luxe Smoky Shader to idealny pędzelek języczkowy do nakładania cienia na całą powiekę - nie jest za mały (więc nie trzeba się zbyt szczególnie namachać), ani zbyt duży (więc nie brakuje mu precyzji). Ani zbyt zwarty, ani zbyt luźny (to nie jest puchacz jak 227) - gwarantuje dobrą pigmentację, ale jednocześnie da się nim tu i ówdzie cień rozetrzeć. Kiedyś najbardziej lubiłam Ecotools do cieni, ale Zoeva go wyparła. Z kolei mojego serca nigdy nie skradł Hakuro H70 - sama nie wiem, dlaczego. Może za krótki i za sztywny? Zoeva pracuje jakoś tak lepiej na powiece, co od razu skradło moje serce.
Zastosowanie wg opisu: do precyzyjnej aplikacji eyelinera Długość rączki (ze skuwką): ok. 14,7 cm - ciężko zmierzyć z powodu zagięcia Długość włosia: 0,7 cm Skuwka: okrągła Włosie: syntetyczne Cena: 36,90 zł Minti | brak na stronie Sephory
315 Fine Liner to pędzel, na widok którego skakałabym z radości jeszcze kilka lat temu. Miałam wtedy fazę na takie właśnie zagięte pędzelki do eyelinera o podłużnym włosiu i objechałam prawie wszystkie Rossmanny w okolicy w poszukiwaniu pędzelka Manhattan, który wówczas był chyba wycofywany (o takim właśnie kształcie) ;). Nie da się ukryć, że Zoeva 315 to pędzelek fantastyczny - dobrze wykonany, włosie nie odstaje, pięknie się trzyma kształtu, jest dosyć cienkie. Co ważne - nie za długie i wiotkie, więc nie ciągnie się po powiece jak sznurek, tylko ten chwyt jest w 100% pewny, a włosie sunie po powiece dokładnie tak, jak chcemy. Dokładnie ta "sztywność" włosia byłaby dla mnie wtedy ideałem precyzji i panowania nad sytuacją :D. Takie ciut wiotkie włosie ma Kozłowski pokazany poniżej - jest dłuższe i się tak "ciągnie" po powiece, nie trzeba używać żadnej siły, by je zagiąć, takie jest luźne, w przeciwieństwie do sztywnej i sprężystej Zoevy. W chwili obecnej używam tego pędzla rzadko lub nawet bardzo rzadko z... najprostszej możliwej przyczyny. Bardzo rzadko maluję już kreski eyelinerem, a żelowego nie mam od dawna. Gdybym malowała kreski, pędzel byłby ekstra, bo jakościowo nie mam mu nic do zarzucenia.
od lewej do prawej:
Zoeva 315, Zoeva 316, Kozłowski EB 975-1
od góry do dołu:
Zoeva 315, Zoeva 316, Kozłowski EB 975-1
Zastosowanie wg opisu: do rozcierania kredki i cienia wzdłuż linii rzęs Długość rączki (ze skuwką): 15,2 cm Długość włosia: 0,4 - 0,8 cm Skuwka: spłaszczona Włosie: syntetyczne Cena: 36,90 zł Minti | 45 zł Sephora Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam. Tak mogę podsumować skośny pędzelek 317 Wing Liner. Na okrągło brudny do mycia, wielofunkcyjny. Absolutnie uwielbiam go do brwi (w przeciwieństwie do dedykowanego pędzla 322 do brwi), niemal całkowicie wyparł Hakuro H85, którego mam dwie sztuki, tak go kiedyś uwielbiałam. Trudno mi było się przyzwyczaić do kształtu Zoevy (Hakuro ma mniejszy skos) i niechętnie sięgałam po niego na początku, ale gdy już przez to przebrnęłam, to... Hakuro jest już dla mnie niewygodny ;). Kwestia przyzwyczajenia i szczerze myślę obecnie, że Zoeva daje większe możliwości bo takim mocno skośnym czubeczkiem łatwiej precyzyjnie dojechać do kącików. Nie trzeba trzymać ręki nie wiadomo jak wygiętej, bo to się robi samo. Dla mnie to idealny pędzelek skośny - cienki, precyzyjny, nie rozczapierza się na boki, ma świetną wielkość (nie za duży, nie za mały) i jeszcze jedną bardzo ważną cechę - sprężystość. Bardzo ładnie pracuje na skórze, szybko powracając do swojego kształtu. Nie jest sztywny jak łopata, ale też nie jest zupełnie luźny, by się uginać pod drobnym naciskiem (tego nie lubię w Maestro 660). Prawie zapomniałabym o jednej rzeczy - bardzo przyjemnie nabiera produkty na włosie. Z niektórymi pędzlami mam tak, że maczam w cieniu (czy czymkolwiek innym), nakładam na skórę i znowu muszę maczać. Więc cień-jedno machnięcie-cień-jedno machnięcie, cały czas muszę wachlować i dokładać. W przypadku Zoevy jakoś tak fajnie produkt się rozkłada po włosiu i chętnie do niego przyczepia, że po jednym nabraniu mogę sobie chwilę machać po skórze czy brwiach i dopiero po chwili konieczna jest reaplikacja. Niby nic, ale naprawdę sporo znaczy! Używam go do brwi (za prawie każdym razem!), do kresek cieniem na powiece (brązową rozmytą kreskę robię przy prawie każdym makijażu, zamiast eyelinera!), do precyzyjnej aplikacji cienia na dolnej powiece (ok, tu rzadziej ;)). Must have :)
Rozczapierzone włosie w bok jest niestety moją winą wynikającą z tego, że inny pędzel na niego wtargnął w kubeczku ;). Może uda mi się uformować z powrotem po myciu ;)
od lewej do prawej:
Zoeva 317, Essence skośny, Maestro 660 r. 4, Maestro 660 r. 2, Beauty Crew BCE-75, Hakuro H85
Zastosowanie wg opisu: do brwi Długość rączki (ze skuwką): 15,9 cm Długość włosia: 0,4 - 0,5 cm Skuwka: spłaszczona Włosie: syntetyczne Cena: 36,90 zł Minti | 39 zł Sephora Nareszcie coś skrytykuję :D. Nie lubię tego pędzla, 322 Brow Line jest dedykowany do brwi, ale w moim przypadku się w tym celu nie sprawdza. Moje brwi są cienkie, drobne, nie bardzo chcą rosnąć i zdecydowanie przydaje mi się pędzel precyzyjny, którym mogę sobie skorygować kształt tu i ówdzie. Z kolei 322 to taka długa, gruba, krótka, sztywna szpachla, która prawie wcale nie pracuje na skórze. Jazda tym pędzlem po brwiach w moim przypadku to jak parkowanie czołgiem - niby się da, ale pewnie wyjadę za daleko ;). Nie twierdzę, że jest to pędzel zły jakościowo, absolutnie. Ale bardziej sprawdzi się u posiadaczek grubych, bujnych brwi ze zdefiniowanym kształtem (i u posiadaczek takich właśnie brwi zwykle jest ulubieńcem!) - wówczas może być nawet zachwycająco dobry, bo kilka machnięć i już całe brwi będą ładnie wypełnione. W moim przypadku każdy ruch ręką generuje stres, czy właśnie nie domalowałam sobie dużo za dużo. Więcej poprawiania niż malowania. Dla mnie on jest po prostu zdecydowanie za duży i brakuje mi precyzji :). Czasem maluję nim niezobowiązujące przydymione kreski przy linii rzęs, ale w tym celu i tak wolę poprzednika (317), więc to tak wiecie, z braku laku. Jest to pędzel bardzo dobry, ale rozmiar nie dla mnie.
od lewej do prawej:
Zoeva 322, Zoeva 317, Zoeva 312
od lewej do prawej:
Zoeva 322, Essence skośny, Maestro 660 r. 4, Maestro 660 r. 2, Beauty Crew BCE-75, Hakuro H85
Pędzle, które dokupiłam osobno (spoza zestawu):
Mam 7 pędzli, które dokupiłam pojedynczo, prawie wszystkie (prócz 135) były kupione jeszcze przed zestawem. Pędzle kupowane pojedynczo przychodzą w takiej "kosmetyczce" ze strunowym zamknięciem. Jest ona bardzo trwała i praktyczna, wielokrotnie zabierałam w niej pędzle na wyjazd i przechowuję też jakieś pędzelki i akcesoria paznokciowe. Świetna sprawa, przydaje się :). W innych firmach pędzle przychodzą zwykle w zwyczajnych foliowych osłonkach, które albo wyrzucam od razu, albo odkładam do kartonika "z wszystkim i niczym" z myślą, że szkoda wyrzucać, bo może się przydadzą. A po kilku latach wyrzucam, bo się nie przydały - skutek jest ten sam, foliowe osłonki lądują w koszu, różni się jedynie czas nabrania mocy urzędowej ;). W przypadku tych osłonek z Zoevy faktycznie czuję sens zachowania ich, bo po prostu wielokrotnie je wykorzystałam, potwierdziła to praktyka :).
zdjęcie archiwalne
Dodatkowe modele spoza zestawu
od lewej do prawej: 90, 135, 127, 226, 312, 322
Zastosowanie wg opisu: do korektora Długość rączki (ze skuwką): 12,4 cm Długość włosia: 3,5 cm Średnica włosia: 2,6 cm Skuwka: okrągła Włosie: syntetyczne Cena: 62,90 zł Minti | brak na stronie Sephory
O mały włos nie spadłam z fotela, czytając opis na stronie Minti, że to pędzel do korektora ;). Szczerze zupełnie sobie tego nie wyobrażam, ale ok. Dla mnie jest to dobry pędzel typu jajeczko do precyzyjnego konturowania (dużo mniejszy od 101), sprawdzi się też do różu, a samym czubkiem bez problemu da się nałożyć rozświetlacz. Dzięki szpiczastej końcówce można by było nim również nałożyć puder pod oczy, ale jest dość spory, więc nie jest to najwygodniejsze rozwiązanie (choć możliwe). W przeciwieństwie do 101 jest zbity i trzyma swój kształt. Tamtym to 3 machnięcia i już mam niezobowiązującą mgiełkę bronzera tu i ówdzie, tutaj ewentualna wtopa nie zostanie tak łatwo wybaczona :). Nabiera więcej produktu i nakłada go precyzyjniej. Pędzel przydatny, ale nie niezbędny. Gdy tylko pojawił się w sprzedaży, bardzo mocno go pragnęłam (szczególnie wiedząc, jak często używałam wtedy "jajek" z Hakuro), ale w praktyce jakoś tak wyszło, że nie używam go za każdym razem. A jeszcze w odniesieniu do Hakuro - jest zdecydowanie bardziej zbity, sztywniejszy, ma mocno zdefiniowany kształt i pięknie, równiuteńko, perfekcyjnie przycięte włosie. Hakuro są zdecydowanie bardziej wiotkie, a włosie jest nieokrzesane i nierówno przycięte - te pędzle są o wiele luźniejsze i również nakładają produkty delikatniej.
od lewej do prawej:
Zoeva 135, Hakuro H14
od góry do dołu:
Zoeva 135, Hakuro H14, Hakuro H22, Hakuro H56
Zastosowanie wg opisu: do różu Długość rączki (ze skuwką): 12,5 cm Długość włosia: 3,5 cm (w najdłuższym miejscu) Skuwka: spłaszczona Włosie: mieszane (naturalne + syntetyczne) Cena: 62,90 zł Minti | 69 zł Sephora
127 Luxe Sheer Cheek to bardzo dobry pędzel do różu, który posłał mojego dotychczasowego Hakuro H21 na ławkę rezerwowych. Zoeva jest ciut mniejsza, o wiele dokładniej przycięta, a włosie jest dużo bardziej miękkie. Nawet po ponad roku ciągłego używania wygląda bardzo dobrze. Bardzo ładnie rozciera róż na policzkach, ale uzyskiwany efekt zależy też od napigmentowania samego produktu ;). Dzięki temu, że jest to pędzel skośny, intuicyjnie się go używa i ładnie dopasowuje się do kształtu twarzy. Oczywiście bez problemu można się nim także wykonturować, a po delikatnym ściśnięciu włosia palcami, nałożyć rozświetlacz (bo bez tego to za duży) :). Niemniej jednak, mi służy głównie do różu.
Niestety w tym przypadku nie jest dobrze. 90 Luxe Grand Powder to duży pędzel do pudru o spłaszczonej skuwce. Wolałabym bardziej okrągłą, ale ok, widziały gały co brały. Wydawało mi się, że to będzie idealny pędzel do pudru - bo szybki w użyciu, kilka machnięć i cała twarz przypudrowana. Niestety schody zaczynają się w metodzie aplikacji - ja niemal zawsze pudrem stempluję twarz, by uzyskać możliwie najdłuższy efekt matu. Omiatam tylko, gdy coś mi się osypie, strzepuję nadmiar itd. Gdy używam pędzla na dłoni (np. miziam się teraz, gdy o nim piszę), wydaje się miękki. Gdy omiatam nim twarz, wydaje się w miarę miękki. Ale użyty w formie stemplowania... Rany, jak on kłuje!!! Akupunktura na całej twarzy, aż mnie skóra piecze po użyciu! Coś okropnego! Finalnie mam ten pędzel rok i trzy miesiące, użyłam może ze cztery razy, może mniej? Włożyłam go do kubka z pędzlami z nadzieją, że może "samo się naprawi". Najgorzej wydane 100 zł - boli do dziś.
od lewej do prawej:
Zoeva 90, Real Techniques Powder Brush
od lewej do prawej:
Zoeva 90, Hakuro H55
od góry do dołu:
Real Techniques Powder Brush, Zoeva 90, Hakuro H55
226 Smudger to pędzel do smużenia - czy tylko mnie ta nazwa bawi? :). Ma krótkie i sztywne włosie, fantastyczne do rozcierania kredki na powiece (dzięki tej sztywności naprawdę super rozciera), do aplikacji cienia przy linii rzęs z przydymionym efektem. Dobrze nakłada też cień na dolną powiekę - jest co prawda spory (około 1 cm szerokości włosia), ale za to cienki, więc daje radę :). Co prawda niezbyt często go używam, ale gdy tylko jest mi potrzebny, wywiązuje się ze swojego zadania na 100%.
312 Detail Liner to był mój najulubieńszy pędzelek skośny, dopóki w moje ręce nie trafił 317 :). Zdecydowanie jest wyjątkowy bo bardzo malutki, cieniutki i mega precyzyjny. Kavai próbował go "podrobić", ale wybitnie mu się nie udało (klik). Z pewnością warto go mieć bo każda precyzyjna robota to z nim przyjemność :). Sprawdzi się do brwi, do kresek, do dolnej powieki... z tym, że trzeba się więcej namachać, niż przy 317, to logiczne z racji wielkości ;). Niemniej jednak regularnie po niego sięgam, jest świetny.
od lewej do prawej:
Zoeva 312, Essence skośny, Maestro 660 r. 4, Maestro 660 r. 2, Beauty Crew BCE-75, Hakuro H85
316 Classic Liner miał być moim idealnym pędzlem do eyelinera w czasach, gdy jeszcze takowe kreski malowałam :). Kupiony jeszcze w 2015 roku, gdy nie miałam zestawu z tym cienkim zagiętym pędzlem, który byłby idealny. Ogólnie jest super - dosyć sztywny, ale sprężysty, bardzo precyzyjnie przycięty, nic nie odstaje. Ale mimo wszystko - dosyć gruby. Co prawda sama końcóweczka jest cieniutka, ale to naprawdę sam czubeczek :). Da się nim malować kreski cieniem, ale nabiera mało produktu, więc trzeba co chwilę go maczać, w związku z czym wolę skośny 317.
od lewej do prawej:
Zoeva 316, Kozłowski EB 975-1
Tak się pechowo złożyło, że jeden z najrzadziej używanych przeze mnie pędzli... mi się dubluje i już go opisałam ;). Kupiłam go już w czerwcu 2015, wierząc, że to będzie mój ulubiony pędzel do brwi. Niestety nim się nie stał, a później trafił do mnie ponownie wraz z całym zestawem (wrzesień 2016). ECH! :D
Dodatkowe porównania:
Pędzle do twarzy - wszystkie, jakie mam:
Pędzle do twarzy - syntetyczne:
Pędzle do oczu - płaskie skuwki
od lewej do prawej: 234, 227, 226
Pędzle do oczu - okrągłe skuwki
od lewej do prawej: 230, 231, 221, 228, 224
Pędzle do oczu - eyeliner, brwi
315, 316, 312, 317, 322
Kilka słów o pędzlach Zoeva
Gigantycznym atutem Zoevy są przemyślane kształty pędzli, przemyślane do granic możliwości. Biorę pędzel skośny - nie jest ani za duży, ani za mały, a skos idealny. Biorę pędzel języczkowy - nie jest ani za duży, ani za mały, nie za sztywny, nie za puchaty. Kulka naprawdę jest kulką, a nie jedynie zaokrąglona, a jajeczko to faktycznie jajeczko, a nie wiotkie ścięte "coś". I tak jest z prawie każdym modelem! W baaaaardzo nielicznych przypadkach się o coś czepiałam, zwykle jest po prostu świetnie. Wciąż pojawiają się coraz to nowsze modele, więc jeżeli czegoś brakuje - pewnie się jeszcze pojawi ;). Mnogość kształtów i rozmiarów sprawia, że można sobie skomponować zestaw idealny!
Włosie jest zawsze starannie przycięte, w idealnie taki kształt, jaki miał zostać stworzony pędzel. W przypadku Hakuro (czy innych tańszych firm) czasami ten kształt jest trochę "mniej więcej", nie zawsze tak doskonały. Pędzle syntetyczne są mięciutkie, zaś w przypadku pędzli białych (mieszanych, tak wynika z opisu na stronie Minti) włosie jest miękkie, ale nie bardzo miękkie. Na mojej skórze sprawdzają się świetnie ale wiem, że osoby bardziej wrażliwe narzekają na to, że pędzle drapią. Przy stemplowaniu faktycznie czuć lekkie kłucie, jedynie w przypadku pędzla do pudru (90) to kłucie jest dla mnie nie do wytrzymania (aż mnie skóra piecze), ale to jedyny taki przypadek. Jakość włosia jest bardzo dobra - łatwo się formuje po myciu, zachowując swój kształt (gorzej, gdy się o tym zapomni :)), nie odbarwia się brzydko z czasem (jak zżółknięte Hakuro...), pozostaje bielutkie. Nie robi się też szorstkie z czasem. Generalnie z pędzli Zoeva włosie nie wypada, choć jeden egzemplarz trafił mi się felerny i cały czas gubi włoski (101)... Cała reszta sprawuje się bez zarzutu.
Trzonki są wykonane baaaardzo porządnie. Skuwka jest zamocowana idealnie, nic nie lata i się nie kołysze przy mocowaniu. Wszystkie napisy są wytłoczone na trzonkach (to nie nadruk), dzięki czemu nawet najstarszy pędzelek z 2015 roku wygląda bez zarzutu, nic się nie starło. Same trzonki mają brokatowy, galaktyczny połysk :). Ciężar pędzli jest odpowiedni, dzięki czemu praca z nimi to przyjemność!
Z jakości pędzli Zoeva jestem bardzo zadowolona - wszystkie modele (poza 135) mają ponad rok i nadal świetnie się trzymają! Myślę, że to naprawdę inwestycja na lata, co potwierdza wiele osób, które mają je dłużej ode mnie. Ja będę mogła potwierdzić za kilka lat ;). Z całą pewnością nie bez znaczenia jest to, w jaki sposób dbamy o pędzle - mycie w łagodnych dla włosia produktach, niezalewanie skuwki, suszenie włosiem do dołu i formowanie włosia po myciu. Włosie naturalne bez uformowania łatwo się rozczapierza, więc osłonki na pędzle zdecydowanie się przydadzą. Ja mam niestety same duże, które za słabo trzymają włosie, więc muszę się ratować owijaniem najmniejszych pędzelków w ręcznik papierowy. Czasem zdarza mi się to pominąć, co widać gdzieniegdzie po odstających włoskach ;).
Moje wszystkie pędzle pochodzą z linii klasycznej, Luxe, z czarnymi trzonkami. aGwer pisała u siebie, że te same modele z różnych kolekcji różnią się. Ja tego nie potwierdzę własnym doświadczeniem (nie mam porównania), jednak różnice faktycznie są na zdjęciach widoczne gołym okiem...
Pędzle Zoeva były dla mnie następcami dla Hakuro i zdecydowanie czuć różnicę w ich jakości (na plus dla Zoevy). Wypadają świetnie również na tle innych pędzli, z którymi miałam styczność (Sunshade Minerals, Kavai, Real Techniques, Maestro, Ecotools, Nanshy, Beauty Crew, Kozłowski, Annabelle Minerals, Pixie Cosmetics, Essence i inne...)
połyskujący trzonek :)
Czy warto kupić pędzle Zoeva?
Tak! Ale nie jest to bezwarunkowe "tak", to ten rodzaj "tak", po którym następuje głośne "ALE..." :)
Z perspektywy osoby średniozaawansowanej makijażowo (nie jestem już zupełnie początkująca, ale do pożądanych umiejętności mi bardzo daleko), zdecydowanie nie żałuję zakupu. Pędzle Zoeva spełniają moje oczekiwania: mają świetne, przemyślane kształty, miękkie włosie, są dobrze wykonane i robią dokładnie to, co mają robić. Czuć, że jest to dobra jakość, a makijaż wszedł na wyższy poziom, lepiej wykorzystuję potencjał poszczególnych produktów (co jest zasługą odpowiednich kształtów i rozmiarów). Ale, co ciekawe, to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Zbierałam na nie bardzo, bardzo długo, zdecydowanie powyżej pół roku. Wydatek 500 zł na zestaw to naprawdę dużo. To spowodowało, że przez długi czas odmawiałam sobie bardzo wielu rzeczy "chciałabym kupić ale nie, bo zbieram na pędzle...". Po wielu miesiącach odkładania na zestaw w końcu nastał ten dzień, rozpakowałam, pomacałam, zrobiły na mnie dobre pierwsze wrażenie. Ale gdy nadeszła chwila makijażu, moje emocje opadły. Bo efekt makijażu zależy w większości od naszych umiejętności!!! (ale odkrywcze... ;)) To nie jest tak, że kupiłam świetny zestaw pędzli i mój makijaż nagle stał się doskonały. Nie, był taki sam, jak jeszcze tydzień, czy miesiąc wcześniej, korzystając z innych pędzli. Pędzle nie rozblendowały mi cieni same, nie nauczyły mnie, gdzie te cienie nakładać, jak poprawnie aplikować róż, czy konturować twarz. One jedynie umilają te czynności i nieco ułatwiają (odpowiednim kształtem i dobrą jakością włosia). Wtedy pojawiły się we mnie wątpliwości - czy naprawdę było warto rezygnować z tak wielu rzeczy przez wiele miesięcy, skoro równie dobrze mogłam sobie nadal korzystać z dobrych Hakuro? Wtedy się trochę denerwowałam, ale dziś wiem, że było warto. Już prawie tego nie pamiętam i już nie boli to mojego portfela ;). A gdy spojrzę na to "na chłodno", z perspektywy czasu, to był bardzo udany zakup. Po pędzle Zoeva sięgam przy każdym makijażu, po inne pędzle sięgam tylko, gdy te są brudne lub nie mam takiego kształtu z Zoevy. Moje, wcześniej ulubione pędzle, odeszły do rezerwy - stworzył się pewien naturalny priorytet: najpierw Zoeva, później reszta. To dobra inwestycja, a pędzle będą służyć latami pod warunkiem odpowiedniego dbania o nie.
Nie wiem, czy polecałabym od razu taką inwestycję osobom początkującym - z jednej strony tak, bo dobry pędzel trochę ułatwia, ale z drugiej niekoniecznie, bo to umiejętności są ważniejsze. Na początku warto się skupić bardziej na szkoleniu umiejętności (np. oglądanie tutoriali + praktyka na sobie) i zainwestować w pędzle ze średniej półki. Na pewno nie w takie "no name" z allegro, bo te zestawy się do niczego nie nadają i mogą co najwyżej frustrować swoją beznadziejnością (serio, miałam), ale nie musi być to od razu Zoeva. Będę nudna, ale pędzle Hakuro służyły mi przez wiele lat i naprawdę byłam z nich zadowolona, w sumie to nadal jestem gdy po nie sięgam. Owszem, nie są tak miękkie, jak Zoeva, nie mają aż tylu ciekawych kształtów, ale robią, co mają robić. Ale patrząc na to z innej perspektywy - zbieranie kolekcji pędzli ze średniej półki (np. Hakuro) po to, by po kilku latach zbierać znowu na kolejne pędzle i przesiąść się "wyżej" (np. Zoeva) też nie wydaje się rozsądne. Chociaż mi takie zdublowanie pędzli się przydaje, bo jak jeden jest brudny, to mogę użyć drugiego. Za i przeciw przedstawiłam, a decyzja należy do Was ;).
Wiem, że pędzle Zoeva są często wykorzystywane przez profesjonalistów. Tutaj z pewnością zdania będą podzielone bo jednym jakość Zoevy wystarczy, a inni będą dążyli wyżej, do marek jeszcze lepszych, co jak najbardziej rozumiem. Niemniej jednak dużo blogerek i youtuberek zajmujących się profesjonalnie wizażem, korzysta z pędzli Zoeva i je sobie chwali.
Z całą pewnością radziłabym się dwa razy zastanowić osobom z bardzo wrażliwymi oczami. Niektórzy skarżą się, że pędzle Zoeva są dla nich drapiące. Może to wynikać z wielu powodów: rzekome różnice w jakości zależne od miejsca zakupu (o tym będzie za chwilę), rzekome różnice w jakości w zależności od konkretnej kolekcji (o tym już wspomniałam), niewłaściwe dbanie o pędzle - mycie wysuszającymi specyfikami, ale tez z najbardziej oczywistego - wrażliwej skóry. Pędzle Zoeva (z białym włosiem) są dla mnie miękkie, ale nie nazwałabym ich bardzo miękkimi. Nie jest to kocia łapka, tylko kozia pupa ;). Podczas ruchów omiatających, rozcierających jest ok, ale stemplowanie może powodować kłucie. Jeżeli ktoś ma bardzo wrażliwą skórę, to również rozcieranie może być nieprzyjemne. W takim przypadku nie pozostanie nic innego, jak inwestycja w jeszcze wyższą półkę, wiele dobrego na temat miękkości włosia słyszałam o M Brush, ale jeszcze nie miałam, więc się nie wypowiem.
Myślę, że pędzle Zoeva są udanym kompromisem pomiędzy pędzlami tańszymi (Hakuro, Kavai, Beauty Crew, Sunshade Minerals), do których można mieć całkiem sporo zastrzeżeń jakościowych, a tymi zabójczo drogimi (M Brush, Hakuhodo) i podobno obłędnie dobrymi, których możliwość posiadania dla wielu osób będzie nierealna. Ja używam ich z przyjemnością i na razie nie czuję potrzeby przesiadki "wyżej" - nie mam również takiej możliwości finansowej, ale mając Zoevę... nie przeszkadza mi to bo na razie w zupełności wystarczają na moje potrzeby ;). Niemniej jednak warto mieć świadomość, że to nie jest najwyższa możliwa jakość i może właśnie stąd wynikają mieszane opinie o pędzlach Zoeva - zarówno dobre, jak i złe. Te złe zazwyczaj wynikają z niezadowolenia z miękkości włosia, więc myślę, że warto kupić jeden pędzel na próbę i ocenić, czy ta jakość jest zadowalająca i czy warto kupić więcej.
Lepiej kupić zestaw, czy pędzle pojedynczo?
To zależy, czego potrzebujecie. Ja potrzebowałam większego zastrzyku pędzli, stąd moja decyzja o zakupie Luxe Complete Set, czego nie żałuję. Zestaw jest bardzo przemyślany i tak naprawdę prawie wszystkie modele mi się przydają.
Gdybym JA miała podsumować (bardzo subiektywnie) czy warto było kupić zestaw, podzieliłabym sobie listę pędzli z zestawu na kategorie:
Pędzle, których używam bardzo często: 101 (konturowanie), 105 (rozświetlacz), 221, 228 (blendowanie), 227 (aplikacja + blendowanie), 230 (pencil + korektor punktowy), 231 (zewnętrzny kącik, blendowanie), 234 (cień na całą powiekę), 317 (brwi + kreska)
Więc finansowo, gdybym miała kupić osobno modele, których faktycznie używam (z kategorii "bardzo często" oraz "umiarkowanie często"), zapłaciłabym za nie 615,80 zł. Cena zestawu to 499,90 zł, więc jak widać - opłacało się. A dodajmy jeszcze fakt, że w zestawie znajduje się świetna kosmetyczka (!), więc nawet to, że nie wykorzystałam 100% potencjału (bez trzech pędzli spokojnie mogłabym się obejść), nie ma znaczenia.
Gdyby moje zapiski były niezrozumiałe, podsumuję:
Wartość pędzli używanych umiarkowanie często i bardzo często - 615,80 Wartość pędzli, bez których mogłabym się obejść - 115,70 Wartość wszystkich pędzli z zestawu (suma) - 731,50 Kosmetyczka - 65,90 Razem wartość zestawu (pędzle+kosmetyczka) - 797,40 Cena zestawu - 499,90 zł
Wydawałoby się, że jeżeli kupimy pędzle samodzielnie, osobno, to na pewno wszystkie się przydadzą. Rzeczywistość to zweryfikowała i również wśród modeli kupionych osobno są te, których używam częściej i rzadziej! ;)
Pędzle, których używam rzadziej: 90 (puder), 316 (kreski)
Wracając do odpowiedzi na pytanie (a nie rozważań matematyczno-ekonomicznych...) - nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy lepiej kupić zestaw, czy pędzle pojedynczo.
Jeżeli faktycznie wykorzystacie większość pędzli z zestawu to tak, będzie się opłacało zainwestować właśnie w zestaw. Jest wiele różnych rodzajów, więc każdy znajdzie coś dla siebie - są zarówno mniejsze, jak i większe, w zakresie cenowym od 150 za 4 szt. do 830 zł za 25 szt. (klik). Ja zakupu zestawu nie żałuję, ale potrzebowałam właśnie takiego większego zastrzyku. Po prostu czułam, że muszę wymienić dotychczasowe na nowe i przesiąść się wyżej, więc zestaw był najbardziej racjonalną opcją ;).
Jeżeli malujecie się mało lub potrzebujecie tylko wybranych egzemplarzy, zdecydowanie lepiej będzie kupować poszczególne modele pojedynczo i w razie potrzeb - systematycznie uzupełniać zbiory o kolejne.
Na allegro są dużo taniej!
Przestrzegam przed kupowaniem Zoevy na allegro! Pojawiające się tam pędzle to zazwyczaj podróbki (a jeżeli są dużo tańsze, to na 100% są to podróbki). Również w obiegu pędzli używanych (OLX czy inne serwisy z ogłoszeniami) znajduje się masa podróbek, więc jeżeli ktoś nie jest w stanie przedstawić dowodu zakupu ze sprawdzonego źródła, zdecydowanie radzę odpuścić. Zastanówcie się, czy naprawdę warto wydać 150 zł za szajs, na którym ktoś bardzo konkretnie zarobi (bo zestawy podróbek na Ali chodzą nawet po 30-40 zł).
Słyszałam, że egzemplarze kupowane w Minti i Sephorze mogą się różnić jakością (na korzyść tych z Sephory), ale ja nie jestem w stanie tego potwierdzić. Kupuję w Minti bez obaw.
Wcześniej z promocjami na Zoevę było bardzo krucho, jednak czasem coś się pojawia. Czasami bywa np. -20% w Sephorze i wtedy można upolować coś taniej. W Minti często promocje mają gwiazdkę i na dole małym druczkiem "nie dotyczy Zoeva", a mimo to udało mi się kupić ich palety cieni z -20% rabatem podczas Cyber Monday. Czasem się zdarza, ale trzeba obserwować ;)
Czy podróbki pędzli Zoeva z AliExpress się sprawdzą?
Nie chcę się dziś rozpisywać na temat podróbek z AliExpress (planuję stworzyć osobny wpis w przyszłości), ale przepaść jakościowa pomiędzy oryginałami a podróbkami jest ogromna. Wiem, bo mam. Różni się wszystko - od tandetnego materiału kosmetyczki, przez rodzaj włosia (tu białe pędzle mają włosie naturalne, zaś podróbki są wszystkie syntetyczne, również białe), aż po jakość (Zoeva zawsze pięknie przycięta, podróbki, delikatnie mówiąc, niekoniecznie) i... kształt (niektóre pędzle ledwie przypominają pierwowzór, tak się różnią!). Aż ciężko mi je ze sobą porównywać, bo po prostu śmiać mi się chce. Jeżeli chcecie byle jakie pędzle na początek nauki makijażu dla nastolatki to może i dadzą radę. Ale jeżeli chcecie dokonać udanego zakupu to nie ma zmiłuj, tylko oryginały - a jeżeli kwota jest nie do zaakceptowania, to już lepiej kupić np. Hakuro, które też są dobre (i tak, nadal lepsze od podróbek Zoevy z Ali ;)). Wybrane pędzle "Zoevy" z Ali czasem mi się przydają, ale jako "zapasowe", których mi nie szkoda np. na wyjazd. Nie używam ich na co dzień, bo nie spełniają moich oczekiwań.
Jakich pędzli mi brakuje?
Najbardziej brakuje mi małego pencil brush (230 bywa czasem za duży), więc planuję zakup 240 Luxe Petit Pencil. Bardzo przydałby mi się również 238 Luxe Precise Shader do wszelkich precyzyjnych zadań :). Na razie nie planuję więcej zakupów, czuję się (prawie) spełniona pędzlowo ;).
Podsumowanie
Ja jestem z tych pędzli zadowolona, ale zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy będzie. Wszystko zależy od wymagań i dotychczasowego doświadczenia. Jakościowo są bardzo dobre, mają bardzo przemyślane kształty i rozmiary, są dobrze wykonane. Włosie naturalne jest miękkie, ale nie bardzo miękkie, w związku z czym osoby o wrażliwej skórze mogą nie być usatysfakcjonowane. Pędzle syntetyczne są zdecydowanie mięciutkie. Tylko do dwóch pędzli (z 22!) mogłabym się przyczepić pod kątem jakości - w 101 wypada włosie, a 90 bardzo mnie kłuje. Miło, że jest możliwość wyboru pomiędzy gotowymi zestawami (które wychodzą dużo taniej) z praktyczną kosmetyczką dobrej jakości, a zakupem poszczególnych modeli pojedynczo, w zależności od potrzeb. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to, czy lepiej kupić zestaw, czy pędzle pojedynczo, bo to wszystko zależy od tego, czego potrzebujecie.
Mały niesmak mogą budzić pewne nieścisłości - rzekome różnice w jakości w zależności od miejsca zakupu (Minti/Sephora), budzące czasem wątpliwości, czy Zoeva w Minti jest na pewno oryginalna. Sklep zapewnia, że tak, a ja nie chcę rozsiewać niepotwierdzonych informacji... Również te same modele w obrębie różnych kolekcji mogą się różnić i to właśnie kolekcja podstawowa, z czarnymi trzonkami, jest wskazywana jako najbardziej godna uwagi. Ja nie mam porównania, więc się nie ustosunkuję.
Zakup takich pędzli to inwestycja na lata (oczywiście pod warunkiem odpowiedniego dbania o pędzle) - co prawda ja jeszcze nie mogę tego potwierdzić, ponieważ najstarszy egzemplarz ma 2,5 roku, a większość rok i 3 miesiące, ale biorąc pod uwagę, jak wyglądają po codziennym używaniu - wierzę w to. Wiele innych blogerek, mających je dłużej ode mnie, potwierdza ten fakt. Zdecydowanie należy zwrócić uwagę na miejsce zakupu, ponieważ na allegro aż roi się od podróbek, które niestety są nieporównywalnie gorszej jakości (gwarantuję!). Zoeva rzadko jest w promocji, ale czasem da się trafić :).
Jestem z tych pędzli na tyle zadowolona, że nie czuję obecnie potrzeby przesiadki na jeszcze lepszą jakość - ta jest dla mnie w zupełności wystarczająca. Mam wszystko, czego potrzebuję do wykonania starannego makijażu i wykorzystania potencjału używanych kosmetyków :). Warto również podkreślić, że to głównie od umiejętności zależy efekt końcowy, więc nawet najlepsze pędzle świata nie zagwarantują udanego makijażu bez wiedzy i doświadczenia. No i produktów dobrej jakości, oczywiście ;).
Jeżeli macie jakiekolwiek pytania, nie krępujcie się! Być może coś pominęłam ;)
Chętnie odpowiem zarówno teraz, jak i w przyszłości! PS. Teraz jest -25% w Sephorze do 31 grudnia - może pędzle też wejdą? :)
Grudzień był dla mnie kosmetycznym szaleństwem ;) To w grudniu spływają paczki z Black Friday/Cyber Monday, jest Dzień Darmowej Dostawy (zawsze korzystam), ale też moje urodziny i Święta.
Przesyłka z MintiShop była moim prezentem urodzinowym (od siebie dla siebie, a przynajmniej tak to sobie tłumaczę :D). Zakupu dokonałam jeszcze w listopadzie - podczas Cyber Monday było -20% m.in. na Zoevę i Golden Rose + załapałam się na darmową wysyłkę. Na początku miałam małego kaca pozakupowego - co prawda paletkę Cocoa Blend chciałam już od bardzo dawna (z Basic Moment jakoś tak wyszło ;)), ale był to raczej dalszy priorytet, nic takiego, co byłoby mi potrzebne już. Ale tak atrakcyjna zniżka i perspektywa zbliżających się urodzin pozwoliła mi odrobinę popłynąć, a z perspektywy czasu stwierdzam, że to była genialna decyzja. Co ciekawe, to paleta Basic Moment zawładnęła moim sercem w 100% i zrobiła na mnie tak cudowne wrażenie, że pojawi się w ulubieńcach miesiąca. Przepiękna, szalenie praktyczna, idealna do dziennych makijaży, podoba mi się w niej każdy cień bez wyjątku. Przy każdym makijażu czułam, że "to jest to", totalnie moja kolorystyka! Nie żałuję zakupu i szczerze czuję, że to będzie najczęściej używana przeze mnie paleta - nie dlatego, że jest nowa i wzbudza ekscytację, tylko dlatego, że ma absolutnie cudowne kolory :) Kredka Golden Rose również sprawdza się całkiem przyjemnie, a paleta Cocoa Blend jest przepiękna - choć nie ukrywam, że po takie kolory sięgnę rzadziej w porównaniu do Basic Moment :)
Zakupy z Kontigo również są listopadowe, ale dotarły w grudniu. Do 30 listopada można było skorzystać z kodu zniżkowego -50%, więc każdy element ze zdjęcia kosztował połowę :) Pianka do mycia twarzy Holika Holika sprawdza się u mnie świetnie (używam jej codziennie rano) i jestem jak najbardziej zadowolona. Szampon Insight do włosów przetłuszczających się jeszcze czeka na użycie - na temat tych szamponów czytałam sporo dobrego, jakiś czas temu w moje ręce trafiła inna wersja, ale niedopasowana do potrzeb włosów. Gąbkę MOIA chciałam wypróbować bo podobno miękka, a ja uwielbiam gąbeczki do makijażu (jeszcze jej nie otworzyłam, ciągle się męczę z fatalną gąbeczką Lorigine bo szkoda mi wyrzucić, skoro jeszcze jest świeża i niezniszczona). Pomadka w płynie Moov ma obłędnie piękny kolor (Coquette - dla mnie ideał) i całkiem przyjemne właściwości, choć do trwałych nie należy... Ale już za sam kolor ją uwielbiam. Zaś pomadka w kredce Moov jest dla mnie bublem! Pilnik był gratis ;) Zakupy uważam za udane!
Jak już jestem w temacie Kontigo, to się trochę pożalę. W październiku wygrałam u nich w konkursie na FanPage (kartę podarunkową o wartości 100 zł na zakupy w sklepie). Mamy już styczeń, a nagrody jak nie było, tak nie ma. Wielokrotnie przypominałam się w wiadomości prywatnej, ale ciągle słyszałam ściemy w stylu "wyślemy w poniedziałek", "wyślemy w przyszłym tygodniu", po czym ten termin nigdy nie nastąpił. Później zaczęłam się przypominać publicznie, pod ich zdjęciami na tablicy - najpierw klasyczna ściema "ostatnie nagrody będą wysyłane jutro" (co oczywiście nie nastąpiło), a później już zaczęli mnie ignorować i nie odpisywać wcale. I choć Kontigo ma fantastyczne promocje (1+1 gratis, -50%, nawet było -70%, czasem promocje się łączą) i można u nich zrobić bardzo tanie zakupy to nie ukrywam, że mój szacunek do tej drogerii spadł do zera albo i gorzej. Już mi nawet nie chodzi o te 100 zł, obejdzie się, serio! Ale chodzi o sam fakt i wizerunek sklepu.
Kilka kolejnych zdjęć to będą zakupy podczas Dnia Darmowej Dostawy :)
Zdecydowanie największym zakupem podczas DDD były dwa sera Liqpharm - LIQ CC oraz LIQ CR. Na LIQ CC (serum z witaminą C) miałam chęć od wielu miesięcy, ale powstrzymywała mnie cena (ok. 60 zł). Miałam już różne sera z wit. C, ale do żadnego nie miałam chęci wrócić - albo nie robiły nic, albo były przeciętne, albo dobre, ale bardzo drogie. Gdy lista "zaliczonych" produktów, do których nie chcę wrócić, się rozrastała, postanowiłam dać szansę LIQ CC :). W szczególności przekonała mnie opinia Kingi, która wielokrotnie to serum chwaliła - czy to u siebie na blogu, czy to u mnie w komentarzach (za każdym razem, gdy kolejne serum mnie rozczarowało :D). Wstępne wrażenia są bardzo pozytywne!!! Skusiłam się na wersję Light, akurat była w atrakcyjnej cenie w zestawie z dwiema próbkami (wersja Rich i serum z retinolem). Z darmową wysyłką, oczywiście :).
Z kolei do LIQ CR najbardziej przekonała mnie Hexxana :). Z retinoidami miałam styczność już 7 czy 8 lat temu, w czasach moich największych zmagań z cerą, ale była to tretynoina (Locacid). Efekty były zniewalające, ale okraszone masą nieprzyjemności (podrażnienie, uwrażliwienie, wylinka...). LIQ CR to serum z retinolem, łagodniejszy kaliber (choć też trzeba zachować ostrożność!), ale w chwili obecnej dla mnie wystarczający. Wstępne wrażenia również bardzo pozytywne, jestem ciekawa efektów w dłuższej perspektywie :).
Biorąc pod uwagę to, że łączę kwasy i retinol (można, z zachowaniem ostrożności), potrzebowałam czegoś kojąco-regenerującego. Zastanawiałam się nad LRP Cicaplast, Avene Post Acte i Avene Cicalfate. Czytałam tak dużo sprzecznych opinii, że postawiłam na sprawdzony już Cicalfate, którego używałam w poprzednich latach i byłam zadowolona ;). To gęsty tłuścioch, ale przyjemnie koi i nawilża skórę. Wzięłam też Alantandermoline (z alantoiną i d-pantenolem), który jest śmiesznie tani (ok. 6 zł), a przy tym bardzo dobry - również znam go nie od dziś. Jest na tyle lekki, że sprawdzi się też na dzień (z Cicalfate nie ma szans), a przy tym bardzo łagodny. Ogólnie warto mieć go w domu, sprawdzi się przy bardzo różnych podrażnieniach :). To też zamówienie z DDD.
W Mintishop podczas DDD chwyciłam drobiazgi - pędzelek skośny Maestro 660, r. 6 (mam już r. 2 i r. 4, chciałam też ten największy) i dwie saszetki maski Anwen na próbę :)
Z darmową wysyłką chwyciłam też kilka perfumetek w Neness :). Lubię je na co dzień i do torebki - na większe okazje wolę oryginalne perfumy, które zwykle mają bardziej wielowymiarowe zapachy i są trwalsze. Ale tak na co dzień tanie perfumetki mi wystarczają ;)
W eZebrze (też z darmową wysyłką) chwyciłam tonik łagodzący Vianek - co prawda zwykle sięgałam po różne oczyszczające, ale w chwili obecnej oczyszczenia mam aż nadto ;). Więc postawiłam na łagodzenie. Jest przyjemny, ale bardzo męczy mnie jego różany zapach w kwaskowatym wydaniu. Na maseczkę wybielającą DermoFuture miałam chęć od wielu miesięcy, zobaczymy jak się sprawdzi.
Pewne ptaszkićwierkały, że w DDD bierze udział również sklep Idea25 - baaaaardzo mnie to ucieszyło. Gdy robiłam moje zestawienie, nie było ich na liście sklepów, musieli dołączyć później. Pianka Tess jest jednym z moich największych odkryć 2017, pojawiła się w ulubieńcach kwietnia i wiedziałam, że na pewno do niej wrócę. Niestety jest słabo dostępna - w popularnych drogeriach online jej nie ma, co prawda producent wskazuje na swojej stronie sklepy stacjonarne (hmmm, kiedyś była mapka), ale do najbliższego mam 110 km :D W Słupsku, w którym nawet nigdy nie byłam, więc odpada. Więc gdy tylko pojawiła się możliwość zakupu z darmową wysyłką w sklepie producenta, nie zastanawiałam się ani chwili. Co prawda na razie zasiliła zapasy (obecnie używam tej z Holika Holika z drugiego zdjęcia), ale na pewno się nie zmarnuje <3.
Masełko do ust Astor znam już od dawna, ale miałam w innym odcieniu (Hug me), znalazło się nawet w ulubieńcach 2016 roku. Tamtego już nie mam (ale może kupię ponownie), tym razem skusiłam się na odcień Elegant nude. Przepiękny, bardzo elegancki odcień, przyjemny zapach i mega komfort noszenia, świetna pomadka na co dzień. Bardzo udany zakup, czuję się w tym odcieniu świetnie. Trwałość nie zachwyca, ale to pomadka niezastygająca, więc nie oczekujmy cudów ;). Kolor wydaje się ciemny, ale jest średnio napigmentowany (nie daje pełnego krycia w takim kolorze, jak sztyft), więc mimo wszystko bezpieczny.
Z kolei pomadkę Pierre Rene Royal Mat kupiłam w promocji w Naturze pod wpływem pochwał Pauliny :). To akurat zakup średnio udany :(. Pierwsza i najważniejsza kwestia jest taka, że nie trafiłam z kolorem i nie jest mi w niej zbyt dobrze. Mam 04 Toffee Cream, który wydawał się być ładnym, eleganckim, dosyć ciepłym i twarzowym nudziakiem - na swatchach i w świetle drogeryjnym (macałam tester, więc teoretycznie nie kupowałam w ciemno). W rzeczywistości okazała się zgaszonym różem z fioletowym podtonem, w którym jest mi raczej kiepsko. Nie pasuje mi również to, że strasznie śmierdzi olejem rycynowym, a bardzo nie lubię tego zapachu. Szkoda, że producent nie dodał jakiegoś aromatu dla uprzyjemnienia stosowania. Niech Was nie zwiedzie nazwa Royal Mat - jest to pomadka kremowa, z raczej błyszczącym wykończeniem :D Ale to akurat mi zupełnie nie przeszkadza - mam już sporo matowych, zastygających i wysuszających pomadek. Byłam świadoma jej wykończenia przy zakupie, ale jeżeli ktoś oczekuje matu, to będzie zawiedziony :). Na ogromną pochwałę zasługuje opakowanie - piękne, eleganckie, złote i... ma magnetyczne zamknięcie! Nie powinna się otworzyć w torebce, taki bajer :).
Od lat farbuję włosy tą samą farbą - Joanna Multi Cream, tyle że w różnych odcieniach. Czasem Orzechowy brąz, czasem Cynamonowy brąz, czasem Kasztanowy brąz. Każda wychodzi bardzo ładnie, choć jednak ciut inaczej, niż na opakowaniu. Znam je na wylot, a moje włosy mają się po nich całkiem nieźle :). Chyba tylko z Herbacianego brązu nie byłam zadowolona. W Rossmannie była promocja (5,99 zł za opakowanie :)), więc chwyciłam od razu 4 sztuki - nie zmarnują się na 100%, tym bardziej, że termin jest do 2020 roku. Co ciekawe, wcale nie jest tak łatwo dostępna!!! Szukałam jej w kilku Rossmannach i... w tych większych w ogóle nie było farb Multi Cream, a znalazłam w bardzo małym lokalu ;). Kiedyś chciałam kupić w promocji w Naturze, ale nie było Orzechowego. Więc jak już się trafiło, to niech będzie na zapas ;).
W związku z tym, że od jakiegoś czasu używam peelingu kawitacyjnego, w aptece sieci doz kupiłam sobie serum ultranawilżające Bielendy do wprowadzania sonoforezą (jest do tego przeznaczone), dodatkowo wzięłam żel do USG (6 zł :P), które można wzbogacić półproduktami i również użyć w tym celu. Glicerynę kupuję dość często i wzbogacam nieudane kosmetyki - czy to krem do rąk, czy maskę do włosów (obecnie krem pod oczy), a olejek grejpfrutowy do peelingu DIY, który mam w planie zrobić, a ostatnio tak mnie zachwycił zapach grejpfruta w szamponie, że to właśnie na ten zapach mam teraz ochotę :).
W grudniu miałam przyjemność spotkać się z kilkoma świetnymi blogerkami urodowymi (nieoficjalnie, po prostu na kawę i pizzę), o czym wspomniałam już we wpisie urodzinowym (TAG 20 faktów o mnie). Poskutkowało to przeróżnymi wymiankami, w wyniku których wpadło trochę dobroci <3. Dziękuję Wam :*.
Od Izy dostałam saszetkę peelingu kawowego Body Boom, gąbeczkę Blend it! i małą pod oczy, chyba For Your Beauty - Iza nie polubiła gąbeczek do makijażu (a ja uwielbiam!), więc przygarnęłam z przyjemnością. Dostałam też śliczne czekoladki z okazji urodzin :).
Od Karoliny przygarnęłam krem do depilacji Bielendy, pomadkę Deborah i róż Deborah :)
Zaś od Justyny dostałam bardzo ładny cień Annabelle Minerals Ice Cream (mam 3 cienie AM, ale tego właśnie nie miałam, a chciałam :)), dwie saszetki maski algowej Bielendy (żurawinową już zużyłam, wersja z mocznikiem jeszcze czeka na użycie, ale podejrzewam, że to kwestia dni :D lubię maski algowe, a tak rzadko używam!) oraz peeling The Body Shop typu gommage. Powiem szczerze, że sama nie wiem, co o tym peelingu myśleć, na razie mam mieszane odczucia, ale cieszę się, że mogę spróbować czegoś nowego :).
Z kolei Ewa zaproponowała, że podeśle mi próbki podkładu Earthnicity Minerals, które chciałam zamówić podczas DDD. Na pewno wrzucę zestawienie kolorów na bloga za jakiś czas i bardzo dziękuję Ewie za te próbki bo przekonałam się, że... w Earthnicity nie ma odcienia dla mnie :/. Jasność może i tak, ale nie tonacja. Fatalna kolorystyka ;( Szkoda, bo podkład podobno bardzo fajny.
W grudniu wygrałam w dwóch konkursach <3. Jestem w szoku, bo bardzo rzadko biorę udział, a czasem uda się coś wygrać :).
Na kanale Mileny wygrałam najnowszy organizer Anela - mam już ich całkiem sporo, co pokazywałam we wpisie Pokaż swoją toaletkę, a ten nowy jest bardzo funkcjonalny :) Posiada pojemną szufladkę na dole i otwieraną klapę u góry dzięki czemu jest łatwy dostęp nawet do tego, co z tyłu. Można w nim postawić np. podkłady w pozycji pionowej :).
Z kolei na FanPage Pauliny wygrałam paczkę-niespodziankę (był uchylony rąbek tajemnicy na temat marek, ale nie było wiadomo, co konkretnie) :). Paulina błyskawicznie wysłała przesyłkę (tak, by doszła jeszcze przed świętami), za co bardzo dziękuję :*. Była w dodatku przepięknie zapakowana.
Nie wiem, czy to powinno trafić do nowości miesiąca ;), ale co roku LadyMakeUp wysyła świąteczne pocztówki z życzeniami do swoich klientów. To przeogromnie miłe i zawsze wzbudza uśmiech na mojej twarzy. Jest też kod zniżkowy, ale był ważny do końca roku, a akurat nie miałam planów zakupowych.
Matowa pomadka w płynie Zoeva Pure Velour Lips w odcieniu Pale Plethora to prezent świąteczny od męża, który wskazałam w liście do Mikołaja po licznych pozytywnych opiniach i zdjęciach Bogusi. Zawsze, gdy Bogusia ma ją na ustach, dostaje wiele komplementów i pytań co to za pomadka :). Nie dziwię się, bo wygląda w niej zjawiskowo (ale Bogusia generalnie wygląda zjawiskowo :D)! Szukałam następcy dla mojej ulubionej Bourjois Rouge Edition Velvet Don't pink of it, która jest już trochę stara i chciałabym ją wyrzucić. Kiedyś Bogusia przyniosła mi ją na spotkanie, żebym sobie zeswatchowała i porównała kolorystycznie. Dałabym sobie rękę uciąć, że te dwie pomadki wyglądały niemal identycznie (co potwierdzą świadkowie :D). W praktyce okazało się, że różnią się dość znacznie, ale nie szkodzi, bo ta też jest bardzo ładna. To bardzo jasny, ale ciepły, nudziakowy róż, wpada jakby w brzoskwinię. Sprawdzi się raczej u bladych osób (czyli u mnie :D), bo u ciemniejszych karnacji będzie wyglądać stanowczo za jasno. Jeżeli chodzi o formułę - jeszcze nie wiem, czy jestem zadowolona, potrzebuję więcej czasu (w końcu święta były raptem tydzień temu ;)). Z pewnością wygląda bardziej sucho i pudrowo od Bourjois - ale nie mam tu na myśli, że podkreśla suche skórki (bo jest bardzo lekka i komfortowa), tylko to, że widać jakby strukturę pomadki, taką suchą, jakby lekko zwarzoną. Kolor nie jest zupełnie jednolity. W przypadku Bourjois kolor jest bardziej kremowy, jednolity, wygląda ładniej i bardziej świeżo na ustach. Zoeva z bardzo bliska wygląda średnio, ale w sumie nikt z lupą na usta nie patrzy... Zobaczymy, na razie za prędko na werdykt ;).
Na początku grudnia dotarła do mnie przesyłka z peelingiem kawitacyjnym (Beauty Limited 3w1 SN-305), który jest w intensywnej fazie testów ;). Jestem tym bardzo podekscytowana i wstępne wrażenia są pozytywne.
Dotarła do mnie również paczka niespodzianka z kremem pod oczy Resibo (którego chciałam spróbować) oraz nowością marki - kremem rozświetlającym. Ten krem rozświetlający okazał się być przyjemniaczkiem i zdecydowanie powinny zwrócić na niego uwagę osoby, które szukają lekkiego, dobrze wchłaniającego się kremu na dzień, a jednocześnie lubią efekt baz rozświetlających - posiada w sobie taki jakby perłowy mikropyłek (bardzo drobno zmielone drobinki), który ładnie rozświetla buzię. Sam krem również daje ładne odbicie światła (mika), ale przy tym bardzo dobrze się wchłania. Świetna opcja, by wyglądać świeżo i promiennie, a jednocześnie nietłusto (tego to nie lubimy :D). Myślę, że to bardzo ciekawy produkt - nie trzeba nakładać kremu pielęgnującego + bazy rozświetlającej, bo to 2w1.
W grudniu dotarła do mnie również paczka świąteczna od AVON - przecudownie zapakowana, wypełniona typowo zimowymi i świątecznymi produktami. Była również bardzo miła kartka z życzeniami, a ten biały kartonik z choinką kryje w sobie bombkę z flamastrem :). Co prawda sobie z tego wszystkiego zostawiłam tylko żel pod prysznic (jabłkowo-cynamonowego pingwinka) i pachnące patyczki do domu (pięknie pachną, jakoś tak piernikowo-pomarańczowo, typowo zimowo i świątecznie), ale resztą obdarowałam bliskie mi osoby. Książka Bullet Book jest pięknie wydana :).
W grudniu dotarły aż trzy (!) przesyłki z Klubu Przyjaciółek Nivea! :)
Na początku miesiąca dotarł suchy olejek do ciała - pachnie bardzo łagodnie, klasycznym kremem Nivea, ale jest to zapach ledwie wyczuwalny, raczej trzeba się wwąchać. Ma konsystencję olejku, ale czy suchego? To normalny olejek do ciała, nałożony cieniutką warstwą wchłonie się w dużej mierze (ale nie w 100%), ale w przypadku nadmiaru pozostanie tłusty na skórze, nie ma cudów. Można go użyć na suchą skórę lub na jeszcze wilgotną, po czym osuszyć ręcznikiem (najlepiej osobnym ;)). Ogólnie używam go z przyjemnością, ale raczej nie jest to produkt, do którego wrócę. Bo choć przyzwoity, to niczym nie zachwyca - ani zapachem (przyjemny, łagodny, kojący, ale zapach kremu Nivea nie jest dla mnie czymś zachwycającym, tak jak było w przypadku olejku w balsamie Kwiat Wiśni), ani formułą (bo olejek to olejek, nie wchłania się w 100%, nawet jeżeli producent określi go mianem suchego). Jeżeli lubicie olejki do ciała i zapach kremu Nivea, to jest to punkt obowiązkowy do wypróbowania ;).
Z kolei oczyszczający szampon micelarny zrobił na mnie jak na razie bardzo dobre wrażenie. Ma bardzo przyjemny zapach grejpfruta (przyjemnie odświeża!), bardzo dobrze myje, świetnie się pieni. Włosy są miękkie, lekkie i puszyste, nie przetłuszczają się szybciej (choć później też nie, ale ja to jestem mega tłuścioszek :(). U niektórych czytałam, że odbija włosy u nasady, ale w przypadku moich bardzo ciężkich włosów do lędźwi to raczej niemożliwe, są za ciężkie. Przyda się dobra odżywka bo dość mocno oczyszcza, po spłukaniu piany włosy są ciut sztywne i tępe. Przyjemny, ładnie pachnący oczyszczacz :).
W grudniu Nivea wypuściła też serię limitowanych pomadek - to po prostu klasyczne pomadki Nivea (Original Care) w bardzo ładnym, brokatowym opakowaniu (6 różnych kolorów). Bez obaw, sztyft nie jest brokatowy, to po prostu bezbarwna, klasyczna pomadka ;). Bardzo fajny pomysł w kontekście Świąt, Sylwestra i karnawału. Przyjemna, bezbarwna pomadka na co dzień - może nie przebiła moich ulubieńców (Nuxe i EOS), ale sięgam po nią na co dzień z przyjemnością. Szczególnie, że cieszy moje oczy :D.
Zanim przystąpię do podsumowania roku, wyodrębniając największe perełki kosmetyczne, chciałabym najpierw podsumować grudzień, który kosmetycznie również obfitował w zachwyty i rozczarowania, choć są to emocje mniejszego kalibru, niż te roczne top of the top :). No i z rocznymi podsumowaniami jestem jeszcze w szczerym polu więc mam nadzieję, że uda mi się to ogarnąć :).
Nie wszyscy ulubieńcy miesiąca to moje nowości. Niektórych znam już nawet od kilku lat, ale w grudniu postanowili zachwycić mnie ponownie :)
Akurat ta paleta Zoevy to jest u mnie nowość. Kupiłam ją sama sobie na urodziny (a przynajmniej tak to sobie tłumaczę) bo akurat było -20% na Zoevę w MintiShop z okazji Cyber Monday. I choć zakup dwóch palet (bo kupiłam Cocoa Blend i Basic Moment) był na mojej liście raczej dalszych priorytetów, które równie dobrze mogłabym kupić nawet i za kilka miesięcy, to tak duża zniżka na mnie zadziałała. Cocoa Blend bardzo chciałam nabyć już od dawna, zaś z Basic Moment jakoś tak wyszło. Na początku miałam małego kaca pozakupowego, ale później okazało się, że ta paletka jest TAKA CUDOWNA, że nie ma czego żałować! Ze zniżką wychodziło 71 zł z groszami. Myślałam, że to Cocoa Blend stanie się moją ulubienicą, bo palety z silnym kontrastem kolorystycznym zawsze bardziej chwytają za serce, ale nie tym razem.
Zoeva Basic Moment to paleta, która wydaje się mdła i nijaka. Jest jasna, nie oferuje silnych kontrastów kolorystycznych. Nigdy mnie jakoś nie chwytała za serce bo w sumie to trochę nuda. ALE spójrzmy prawdzie w oczy - czy to właśnie nie po takie odcienie większość osób sięga najczęściej? Czy naprawdę codziennie robimy wymyślne i intensywne makijaże? Niektórzy pewnie tak, ale większość raczej nie :). Intensywne kolory czasem bardziej cieszą w palecie (by popatrzeć) niż w praktyce na oku (by użyć)... Moje makijaże w praktyce zwykle są delikatne i gdy tylko ją pomacałam, od razu skradła moje serce! Jeden rządek jest cały matowy, a drugi cały połyskujący. Kolory są bardzo bezpieczne, jasne. Można nimi wyczarować przepiękny, dzienny, upiększający makijaż. Taki, który wyrówna koloryt powieki i nada trochę głębi spojrzeniu czymś ciemniejszym w załamaniu. Nie trzeba bać się pigmentacji, bo odcienie są jasne i nie sposób zrobić sobie plamy. Jest szalenie piękna, szalenie praktyczna i już kilka dni po zakupie użyłam 7 z 10 cieni, a to w moim przypadku szał ;). Ten cień obok beżowego na skórze staje się ładną brzoskwinką, w której czuję się fantastycznie. Z kolei ten najciemniejszy brąz ładnie wygląda na brwiach i przy linii rzęs. Nie żałuję ani grosza, przyda się nawet przy mocniejszych makijażach, posiłkując się kolorami z innych palet. Jeżeli lubicie dzienne, delikatne makijaże, to ta paletka jest dla Was :) Wydaje mi się nawet ładniejsza od Naturally Yours! Jestem nią tak bardzo zauroczona, że po zakupie kilkakrotnie chodziłam do męża by się pochwalić tym, jaka ona piękna (patrzył na mnie z politowaniem, ale wie, że jeżeli dzieje się coś takiego, to znaczy, że naprawdę jestem zachwycona bo zwykle do zakupów się nie przyznaję :D)
Korektor Maybelline Affinitone znam nie od dziś, ale na jakiś czas został zapomniany. Gdy ostatnio sięgnęłam po niego ponownie, w mojej głowie zabrzmiało głośne pytanie "dlaczego ja go ostatnio nie używałam?!". Nie jest to korektor wybitny, ale dla mnie bardzo dobry. Dość jasny, ma ciepłe tony, dobrze kryje (ale nie full cover), a przy tym wygląda świeżo na skórze. Nie jest suchy, nie postarza jak wiele innych korektorów. Taki po prostu drogeryjny przyjemniaczek! :) Do ideału brakuje mi większego krycia, ale to się zwykle wiąże z gorszym efektem pod oczami ;).
Płynna pomadka Moov w odcieniu Coquette to produkt pochodzący z Kontigo (Moov to ich marka własna). O ile sama myśl o nich budzi we mnie niesmak (co wyjaśniłam w nowościach grudnia), to tej pomadce uroku nie odmówię. Ma ładne, dość oryginalne opakowanie z bardzo wygodnym aplikatorem (łezka ze szpiczastym końcem), miły dla nosa, owocowy zapach i przyjemną, dość lekką, nieściągającą formułę. Bardzo ładnie, równomiernie wygląda na ustach, nie sucho do przesady. Jest komfortowa dzięki swej lekkości, choć jak to bywa z matowymi pomadkami zastygającymi - może przesuszyć. Tym, za co ją uwielbiam jest kolor! To jedyny taki odcień w moich zbiorach i śmiem twierdzić, że kolorystycznie jest to jedna z moich najładniejszych pomadek i w grudniu maltretowałam ją na okrągło. To bardzo elegancki odcień pomiędzy różem a brązem, jest baaaardzo zgaszony i to mnie chwyta za serce! Nie jest chłodno-fioletowy (w takich odcieniach jest mi strasznie), ale też nie jest szczególnie ciepły. Bardzo, bardzo elegancki, cudowny odcień. Kojarzy mi się z serią NYX Lingerie, choć nie wiem, czy jest to uzasadnione :P. Niestety pomadka nie jest szczególnie trwała, zaczyna pomału blednąć już po około godzinie (!), a po 4 godzinach bez jedzenia zostaje już tylko baaaardzo delikatna mgiełka koloru. Na szczęście znika w sposób bardzo ładny - tak, jakby równomiernie parowała z całych ust. Stanowczo przestrzegam przed dokładaniem drugiej warstwy, bo wtedy jest katastrofa...
Róż mineralny Annabelle Minerals (Romantic) jest mi znany od lat, nawet miałam go na swoim ślubie (!), ale w grudniu odgrzebałam go z szuflady i ponownie (jak w przypadku korektora Maybelline) zabrzmiało w mojej głowie głośne "dlaczego ja go tak dawno nie używałam?!". Idealny, jasny, dziewczęcy odcień różu. Upiększa, nie robi matrioszki, natychmiastowo dodaje buzi świeżości. Nie da się z nim przesadzić ;). Nigdy nie miałam pełnowymiarowego opakowania w tym odcieniu, ale w przypadku minerałków nawet próbka 1g to dużo (a miałam ich kilka, więc można powiedzieć, że pełnowymiarowe :D). Muszę jedynie ostrzec, że jest to róż bardzo jasny i na ciemniejszych karnacjach będzie niewidoczny. Tylko dla bledzioszków :). Przepiękny, świetnej jakości róż do policzków o ładnym balansie kolorystycznym - bo tu ponownie zbyt chłodne odcienie nie leżą na mnie najlepiej.
Kolejny zapomniany ulubieniec, wygrzebany z czeluści szuflady. Dlaczego ja go tak długo nie używałam? ;))) Kuleczki rozświetlające Kobo (1 Bright Pearl) to naprawdę przyjemny produkt! Występują w 5 kolorach (biały, żółty, zielony, różowy, fioletowy), ale po zmieszaniu to i tak bez znaczenia :P Świetnie się sprawdzają do omiatania całej twarzy po utrwaleniu i zmatowieniu pudrem matującym. Dają ładny efekt satyny na twarzy, więc buzia przestaje być totalnie matowa, tylko nareszcie zaczyna odbijać światło w świeży, nienachalny sposób. Mają w sobie mikrodrobinki, które w normalnych warunkach są praktycznie niedostrzegalne, jeżeli już to z bardzo bliska w świetle sztucznym (a uwierzcie mi, na brokat jestem wyczulona). Bardzo ładnie nadają twarzy świeżości, szczególnie jeśli została chwilę wcześniej mocno zmatowiona by nie płynąć z sebum :). Jeżeli ktoś chciałby używać zamiast rozświetlacza - to nie to, te kuleczki są dużo, dużo subtelniejsze. I właśnie za tą subtelność je uwielbiam, tylko troszkę mi się o nich zapomniało ;). To taka kropka nad i w makijażu :).
Nie wszystkie rozczarowania grudnia to totalne buble, niemniej jednak każdy z nich pozostawił po sobie pewien żal, bo liczyłam na więcej...
Krem do depilacji Bielenda Vanity Złoty Pył podarowała mi Karolina (:*). Nie, żeby to była jakaś sugestia, po prostu czasem wymieniamy się z dziewczynami tym, czego same nie chcemy z bardzo różnych względów :). Ja akurat kremy do depilacji lubię, ale sama raczej nie kupuję, bo moim zdaniem są za drogie (w przeliczeniu na wydajność). Ale jak czasem coś wpadnie w moje ręce, to zużywam chętnie. Krem okazał się być bardzo przeciętny w kierunku słabego. To, że śmierdzi, to dla mnie normalne, bo każdy krem do depilacji śmierdzi ;). Ale zabrakło mi pożądanej skuteczności... Trzymałam go maksymalnie, ile się dało zgodnie z zaleceniami producenta (max. 10 minut) i efekt bardzo średni. Krem wystarczył mi na dwie depilacje samych łydek (!), w dodatku nieskuteczne. Trochę usunął, trochę zostawił, tak pół na pół, musiałam poprawiać. Co prawda włoski, które zostały, były wyraźne słabsze i po pociągnięciu pęsetą same się urywały przy skórze no ale hej, przecież nie będę prawie całej nogi skubać ręcznie.
Krem pod oczy Mizon Snail Repair Eye Cream będzie dla wielu osób zaskoczeniem. Ale jak to, przecież to hit na blogach! Ja też na początku wypowiadałam się o nim pozytywnie, ale dłuższe stosowanie dało o sobie znać. Z plusów mogę wymienić, że wcale nie jest drogi (jak na pojemność, wydajność i skład - 80% filtratu ze śluzu ślimaka), ma elegancki, szklany słoiczek, przyjemny zapach i konsystencję (bardzo leciutka, niemal żelowa), nadaje się pod makijaż, napina skórę pod oczami. No tak... Ale jest tak bardzo lekki i ściągający, że po 2 miesiącach stosowania moja skóra pod oczami przechodzi kryzys. Czuję się o co najmniej 5 lat starsza i aż nie mam ochoty się uśmiechać, szczególnie jeśli mam przypudrowany korektor pod oczami. Czuję, że skóra jest koszmarnie przesuszona i dawno nie było tak źle. Krem pod oczy powinien nawilżać skórę, a nie ją wysuszać! Teraz zmieszałam sobie porcję kremu (w osobnym słoiczku) z olejem sojowym i kroplą gliceryny (bo to akurat miałam pod ręką) i próbuję się jakoś ratować bogatszą wersją. To może być przyjemny krem na dzień, ale na pewno nie do całodobowej pielęgnacji okolic oczu, trzeba się wspomóc czymś bogatszym.
La Roche Posay Cicaplast Levres leży na moim biurku już od października i nie umiemy się polubić. Nie przepadam za takimi tubkami do ust, ale to akurat najmniejszy problem. Gdyby producent opisywał go jako balsam wyłącznie barierowo-ochronny, to obietnice byłyby spełnione. Przynosi ulgę, łagodzi ściągnięcie ust, natłuszcza - to prawda. Ale gdy już "się zje", to w sumie nic więcej z tego nie wynika. A producent obiecuje też, że ma mieć właściwości regeneracyjne, usta mają być nawilżone, a widoczność spękań i bruzd ograniczona. A tak nie jest ;). Poza ulgą i natłuszczeniem nie dzieje się nic, nawet jak się smaruję po kilka razy dziennie. No i tak używam mocno na siłę zastanawiając się "wyrzucić czy się męczyć dalej?" ;)...
Żeby była jasność, puder myjący Make Me Bio nie jest bublem. Ale miałam zamiar go jakiś czas temu kupić, aż któregoś razu odsypkę podarowała mi Justyna (:*). Zużyłam go z myślą "rany, jak dobrze, że go nie kupiłam!" więc tak, jest rozczarowaniem ;). Ma przyjemny, jakby lekko zbożowy zapach (ale taki bardzo naturalny), bardzo kojący i uspokajający, skóra po użyciu była bardzo miękka, gładka i nieściągnięta. Ale używanie takiego pudru to jakaś katastrofa. Zdecydowanie trzeba sobie mieszać porcje w jakimś osobnym pojemniku. Czytałam na jednym z blogów, że mieszanie na dłoni jest niewygodne, pomyślałam wtedy "eee tam, pewnie przesadzasz" i na zupełnym luzie nasypałam sobie pudru w zagłębienie dłoni, dodałam kilka kropel i... "o matko.". Puder po dotknięciu z wodą robi takie "puff" i eksploduje w powietrze robiąc zasłonę dymną, wcale nie chce się za szczególnie łączyć z wodą (mieszam i mieszam, a tu osobno puder i osobno woda), trzeba się trochę namachać, by jakkolwiek się z nią wymieszał (podczas gdy druga połowa fruwa w powietrzu). A gdy już łaskawie powstała z tego papka, którą nałożyłam na twarz, grudki pudru odpadały z niej na umywalkę, więc samo mycie też nie przebiega jakoś super. To może spełniać jakieś funkcje łagodnie peelingujące (po 2 użyciach się nie wypowiem), ale nie należy do najprzyjemniejszych. To nie jest produkt zły, absolutnie. Moja twarz po użyciu wyglądała bardzo ładnie, a zostawienie w roli maseczki mogłoby przynieść jeszcze lepsze rezultaty bo bazuje na glince. Naprawdę w to wierzę! Ale mi się po prostu nie chce z tym babrać. Używam różnych kosmetycznych dziwactw, ale to już jest dla mnie za wiele... Niemniej jednak rozczarowaniem jest tylko kwestia wygody użycia.
Baza pod cienie Absolute New York była jednym z elementów kosmetycznej niespodzianki, którą wygrałam w konkursie u Pauliny :). Nie będzie mi dane spróbować, czy jest dobra, bo producent schrzanił opakowanie na potęgę. Standardowa sytuacja: nie macam kosmetyku przed zrobieniem zdjęć, nastaje dzień zdjęć, robię fotki opakowania z zewnątrz, aplikatora, robię swatcha, nałożyłam sobie przykładowe cienie na bazie i bez. Wszystko przebiega bez zarzutu, jak zwykle, zakręcam opakowanie i... opakowanie pęka. W takim miejscu, że jest cały czas otwarte i przez 24h/d ma dostęp powietrza - ekstra. Mogę sobie bez wysiłku urwać całą górę. Co ciekawe, baza chyba nie jest zastygająca, bo przy wylocie nawet po kilku dniach nic nie zaschło, nadal jest płynno-tłuste. Ja nie bardzo mam ochotę używać czegoś, co ma non stop kontakt z powietrzem, zresztą wrzucenie opakowania do szuflady może się skończyć wyciekiem, więc dziękuję. Nie wiem, z czego producent zrobił to opakowanie, ale zamknęłam je zupełnie normalnie, nie na siłę.
Dopiero pisząc o pomadce w płynie Moov (jako ulubieńcu) przypomniało mi się, że przecież mam jeszcze drugą, której nie znoszę, więc w sam raz na bubla. No to dogrywka ze zdjęciami ;)
Pomadka Moov w kredce jest dla mnie straszna. Pierwsza kwestia jest taka, że po raz kolejny przejechałam się na beznadziejnych swatchach w internecie. Wydawała się ładnym, ciepłym (!), różowym nudziakiem. W rzeczywistości jest to bardzo chłodny róż, który ma w sobie dużo fioletu, a takie pomadki mi zupełnie nie pasują. W rzeczywistości zupełnie nie widzę tego, co widzę na tamtym swatchu, który skłonił mnie do zakupu :/. Ale już pomijając kwestie koloru, jest też koszmarnie twarda. To chyba najtwardsza kredka do ust, jaką kiedykolwiek miałam. Golden Rose Crayon są takie przyjemne, mięciutkie, kremowe, tak gładko suną po ustach... <3 Tą muszę bardzo mocno przycisnąć do ust i je wręcz maltretować, by zostawić jakiś kolor, jeździć z dużym naciskiem kilka razy w tym samym miejscu. Gdy już pomaluję usta, wyglądają ładnie, kolor jest równomierny, pomadka komfortowa i nieściągająca. Ale mamy zimę, moje usta są przewlekle spierzchnięte, takie mocne ich ciągnięcie jest mega nieprzyjemne i niepożądane. Nigdy nie miałam aż tak twardej kredki. Szkoda ust, by je tak szarpać...
Te pianki do mycia rąk Cien również nie są według mnie bublami. Co nie zmienia faktu, że mnie rozczarowały. Wiele osób twierdzi, że wysuszają ręce - ja w sumie nie odnotowałam różnicy (i tak mam masakrę w okresie grzewczym), ale radzę mieć to na uwadze. Z całą pewnością nie mają żadnych walorów pielęgnacyjnych ;). Puszysta pianka jest bardzo przyjemna w użyciu, choć niezbyt wydajna. Pianki pojawiły się w nowościach listopada, a już jestem na wylocie trzeciego opakowania (a w domu tylko dwie osoby - ja i mąż). Wersja złocista morela i lilia wodna pachniała nieprzyjemnie, sztuczno-gryząco, drażniła mnie. Wanilia jest nawet ok, choć nadal sztuczna (a dodam, że lubię waniliowe zapachy). Chyba tylko mango mi się podobało... Ale co z tego, skoro zapachy są ledwie wyczuwalne i nie utrzymują się na dłoni? Baaaaardzo nijakie te pianki, niczym nie zachwycają. Wersję mango może kiedyś kupię, ale nie tak, żeby teraz-natychmiast. Jeżeli nigdy, to też się obejdzie... Warto spróbować, ale nie ma co oczekiwać cudów. Pielęgnacji brak (a nawet ryzyko przesuszenia), zapachy słabe i ledwie wyczuwalne, słaba wydajność, a pianki kosztują 3,99 zł...
Jestem miło zaskoczona, bo w tym miesiącu wyróżniłam aż 5 ulubieńców, z czego 3 znam od wielu miesięcy. Czasami porządki w szufladach pozwalają na nowo odkryć fantastyczne, ale odrobinę zapomniane produkty.
Jeżeli chodzi o rozczarowania - nie wszystkie są tu bublami, niektóre mają świetne działanie, ale nie zagrało coś innego, więc mój ostateczny stosunek jest niechętny i jest gorzej niż przeciętnie...
Oj końcówka roku obfitowała w ogrom zużyć! Zapraszam na przegląd zużyć listopada i grudnia :)
Żel do mycia twarzy i demakijażu Isana okazał się u mnie bublem i niestety wylądował w rozczarowaniach października. Gdy przekonałam się, że do twarzy go nie zużyję, wlałam zawartość do dozownika na mydło w płynie i myłam nim ręce ;)
Z kolei multifunkcyjny peeling do twarzy Resibo jest kosmetykiem wyjątkowym i niebywale skutecznym (mechaniczno-enzymatyczny), oczyszcza skórę jak petarda, ale coś mnie w nim silnie podrażniło. A z tego, co czytałam, u innych taka reakcja nie wystąpiła, więc to kwestia indywidualna :(. Szkoda! Pełna recenzja tutaj: Resibo - przegląd marki.
Wygładzający peeling do twarzy Senelle okazał się być moim najlepszym peelingiem w historii. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że byłabym skłonna wydać ok. 55 zł na peeling do twarzy, popukałabym się w czoło i odpowiedziała: przecież to tylko peeling, ma ścierać naskórek, prawie każdy się sprawdzi. Poznałam go dzięki współpracy z marką, ale już miałam myszkę na "dodaj do koszyka" bo poczułam gigantyczny żal po zużyciu! Nie zrobiłam tego tylko dlatego, że mam jeszcze inny w zapasach i chciałabym go najpierw zużyć (choć zdecydowanie nie jest tak dobry...). Senelle jest IDEALNY! Wygodna tubka, ładny zapach, dużo drobinek, ścierają mega skutecznie, a jednocześnie łagodnie, nie drapiąc skóry. Po osuszeniu skóra jest bezwarunkowo czysta, jednolita, gładka w dotyku, wygląda świeżo, a pory są imponująco obkurczone <3. Peeling i pielęgnacja w jednym, on nie tylko ściera! Skóra wygląda po nim tak bardzo lepiej, niż po jakimkolwiek innym peelingu, że szok. Ale i tak nie uwierzycie, póki nie spróbujecie ;). Pełna recenzja tutaj, ale odnoszę wrażenie, że z czasem polubiłam go JESZCZE bardziej!
Z kolei peeling Ziaja z mikrogranulkami (mocny) zużywałam już bardzo na siłę, gdy w moje ręce wpadło Senelle. Jest dobry, ale nie zachwyca. Na plus niska cena (w odniesieniu do pojemności) i wygodna pompka. Ale drobinki prawdopodobnie są sztuczne (plastik?) od czego chciałabym odejść. Było ich całkiem sporo i dobrze oczyszczały skórę. Po zmyciu przeokrutnie denerwowała mnie pozostająca warstwa na skórze - taka oblepiająca, jakby parafinowa, choć w składzie jej nie widziałam. Miałam ochotę dodatkowo umyć skórę po peelingu :/. Ostatecznie zużyłam resztę do ud i pośladków :P.
Tonik korygujący Bielenda Super Power Mezo Tonik (te nazwy są straszne) na początku nie skradł mojego serca. Ukazał swoje lepsze oblicze, gdy zamiast przecierania skóry wacikiem, zaczęłam go wklepywać dłońmi! Wtedy faktycznie zauważyłam różnicę, skóra zrobiła się czystsza, jaśniejsza, bardziej jednolita, a część zaskórników zamkniętych zniknęła (otwarte nietknięte). Używałam go też do moczenia bawełnianych maseczek w tabletce. Świetny tonik do cery problematycznej, ale pod warunkiem wklepania dłońmi (przynajmniej u mnie). Mam kolejne opakowanie w zapasie, ale poczekam do wiosny - teraz sięgam po kwasy i retinol, więc używam toniku łagodzącego, oczyszczenia mam aż nadto ;).
Wodę termalną Uriage uwielbiam i mam dwie gigantyczne butle w zapasie (2 x 300 ml), czy muszę coś więcej dodawać? :) Łagodzi, koi, odświeża, nie trzeba jej osuszać. Więcej tutaj: Woda termalna Uriage oraz jej zastosowania.
Odnośnie kremu z filtrem Bielenda Bikini SPF50 jest mi trochę smutno, bo kiedyś to był mój ulubiony filtr, a to już nie moja pierwsza tubka. Wielokrotnie go polecałam, aż... poznałam wiele innych, jeszcze lepszych. DUŻO lepszych... I Bielenda w moim osobistym rankingu spadła przez to baaaaardzo daleko, więc się żegnam, raczej bezpowrotnie... Kiedyś wydawało mi się, że dobrze się wchłania (bo wcześniej miałam jeszcze gęstsze i jeszcze tłustsze), ale dziś się z tym nie zgadzam, bo warstwa jest mocno wyczuwalna, szczególnie w porównaniu z lepszymi. Dodatkowo migracja do oka = mega pieczenie, co również nie występuje przy każdym filtrze, więc bye bye Bielenda.
Jak już jesteśmy w temacie Bielendy, to dla równowagi pozachwycam się nawilżającym płynem micelarnym. Przyjemnie, świeżo pachniał, świetnie radził sobie ze zwyczajnym makijażem (przy tych bardziej obfitych sięgam po dwufazę lub olejek), nie piekł w oczy, nie podrażniał skóry. Mega przyjemniaczek! Do tego niska cena, 17,99 zł/400 ml (Garnier 18,99 zł/400 ml), ale oczywiście można kupić też w promocji. Przeogromnie polecam spróbować, stawiam go na równi z Garnierem!
Z kolei płyn dwufazowy AUBE wylądował niestety w rozczarowaniach września - stanowczo za tłusty (odbiega przy tym nawet od wielu płynów dwufazowych!), a przy tym mało skuteczny. Różowa dwufaza Nivea bije go na głowę! Zużywałam głównie do zmywania swatchy ;)
Z olejku do demakijażu szafran&śliwka Be.Loved byłam zadowolona, choć w chwili obecnej nie planuję powrotu :). Skutecznie radził sobie z makijażem, miał miły zapach słonecznika i znajdował się w wygodnej, szklanej butelce z pompką. Żałuję tylko, że nie jest to olejek z emulgatorem i choć ten fakt mi nie przeszkadzał, to jednak jeżeli mam teraz dokonać zakupu, wolę wybrać hydrofilny. Dodatkowo cena jest niemała, ale produkt jest określany mianem luksusowego, więc to raczej nie powinno dziwić :). Ogólnie jest bardzo fajny, ale da się taniej i wygodniej (bo z emulgatorem), więc postawię na coś innego ;) Pełna recenzja tutaj: Be.Loved, olejek do demakijażu Take the day off (szafran, śliwka)
Zagadka - co to jest? ;) Albo raczej - co to było...
Evree olejek do demakijażu, z którego pod wpływem olejku zeszła cała etykieta... Na początku go lubiłam, ale z czasem używałam na siłę. Z jednej strony przyjemny bo niedrogi, łatwo dostępny i z emulgatorem. Z drugiej jednak nie spłukuje się w pełni, pozostawia tłustawą warstwę, więc coś nie zagrało. Da się lepiej, więc nie wrócę.
Oceanic, D-vit boost, krem z witaminą D wpadł w moje ręce podczas kwietniowego spotkania MAYbe Beauty (relacja). Był dość gęsty, treściwy, na początku faktycznie używałam go do twarzy (efektem była nawilżona i promienna cera), ale z czasem mój harmonogram pielęgnacji go wykluczył i zużyłam go do szyi i dekoltu. Jeżeli wydaje się Wam, że krem z witaminą D to abstrakcja no bo jak to, przecież witamina D to tylko na słońcu, to ogromnie polecam TEN wpis Ewy Szałkowskiej, bo witamina D ma masę innych ciekawych właściwości przy stosowaniu zewnętrznym :). Krem ciekawy, przyjemny, ale moje schematy pielęgnacyjne wyglądają nieco inaczej, więc do niego nie powrócę.
Nivea Care lekki krem odżywczy to... lekki krem odżywczy :D. Faktycznie jest bardzo leciutki, szybko się wchłania, ma przyjemny, kremowy zapach, nawilża i odżywia skórę - choć nie jest to jakaś bomba odżywcza. Jak na krem Nivea ma zadziwiająco przyjemny skład. Oczywiście nie jest to kosmetyk naturalny, lecz drogeryjny, nie ma co ukrywać i zupełnie bez skazy nie jest, ale pozytywnie zaskakuje! Pozwolę sobie wkleić:
Ja jestem pozytywnie zaskoczona. Zużyłam z przyjemnością, choć również nie znalazł swojego miejsca w typowej, regularnej pielęgnacji twarzy bo moja jest chyba jednak zbyt ukierunkowana. Zużyłam go trochę do szyi i dekoltu, trochę do rąk :)
Serum z witaminą C Synchrovit trafiło do mnie w jednym z boxów kosmetycznych. Przymierzałam się do niego bardzo niepewnie, nie bardzo wiedząc, co ja mam z tym zrobić? Wszystkie opisy w internecie (w tym te na blogach) wydały mi się zbyt lakoniczne: przekręcić, wstrząsnąć, założyć aplikator. Ale co ja mam, do diabła, przekręcić? Którą końcówkę (były dwie)? W którą stronę? Gdzie jest ukryta ta witamina C do zmieszania przed użyciem? W tej pomarańczowej końcówce? A co, jak podniosę i się rozsypie? Podniosłam ze strachem, nie rozsypało się. Odwiedziłam chyba z 10 blogów w poszukiwaniu informacji i co? Przekręcić, wstrząsnąć, założyć aplikator. Noż cholera jasna! W takich sytuacjach zastanawiam się, czy to tylko ja jestem takim debilem, że nie wiem, co zrobić? ;) Na wypadek, gdyby trafił tu kiedyś ktoś z podobnym "problemem", już tłumaczę. W białej, plastikowej nakrętce (brak na zdjęciu - była założona od nowości) jest umieszczona witamina C. Jeżeli spróbujemy ją dokręcić (tak, żeby zakręcić jeszcze mocniej, niż jest fabrycznie), od dołu otworzy się taka zapadka i zawartość spod korka wsypie się do buteleczki. Wówczas wystarczy wstrząsnąć i zmienić biały korek na ten podłużny aplikator z zatyczką i gotowe. Takie proste, a takie skomplikowane ;). Jedna ampułka ma przydatność zaledwie 10 dni od zmieszania i intensywnie, jakby owocowo-cytrusowo pachnie. Na dłuższą metę bardzo męczył mnie ten zapach. Świetnie się wchłania, pozostawiając tylko jakby lekko śliską (ale suchą w dotyku) warstwę, nada się również pod makijaż. Cud, że tej pomarańczowej zatyczki nie zgubiłam, już raz chciała wylądować w odpływie. Już nawet po tej jednej ampułce skóra wydawała się doraźnie ładniejsza, jaśniejsza, bardziej promienna i miękka w dotyku, czyli dokładnie taka, jak bym oczekiwała w dłuższej perspektywie. Generalnie zużyłam z przyjemnością (poza męczącym zapachem), ale jest jedno duże ale. To tylko "ascorbic acid", a cena waha się od 140 do 220 zł za 60-dniową kurację (6 ampułek po 10 dni przydatności każda), także mówię stanowcze "nope". Fajnie, że zastosowano technologię liposomową, to może robić robotę, podobnie jak regularne przygotowywanie świeżej porcji serum, ale jednak dla mnie to zbyt duża kwota :(. Teraz używam LIQ CC ;).
Olejkowe serum Vita-C Infusion od Mincer Pharma sprawdziło się u mnie całkiem fajnie! Zawiera nowoczesną, stabilną formę witaminy C (tetraizopalmitynian askorbylu), skóra była nawilżona i rozjaśniona. Przyjemnie pachniało, łatwo się rozprowadzało i było ekstremalnie wydajne. Ale tak mega-mega, że dosłownie 2-3 kropelki wystarczyły na całą twarz (gdzie teraz z Liq CC używam ok. 4-5 kropli). Jest tylko jedno ale... najbardziej chciałam używać go rano, pod filtr (witamina C dobrze współgra z filtrami), ale ono jest za tłuste. Ja wiem, że to moja głupota, bo to przecież serum olejkowe ;). Ale gdyby ktoś się łudził, że"może się nada" to uprzejmie informuję - nie nada się :D. Zużyć zużyłam, ale nie wiem, czy wrócę, co nie zmienia faktu, że jest to produkt przyjemny :).
Senelle, korygujący krem pod oczy Summer to najlepszy krem pod oczy, jaki miałam do tej pory! Pełna recenzja tutaj, a dodatkowych kilka groszy w ulubieńcach lipca :) Planuję powrót w przyszłości - no chyba, że chwycę inną serię sezonową (może Autumn?).
Serum wygładzające pod oczy AUBE było bardzo przyjemne. Może nie na tyle, by trafić do ulubieńców, ale z pewnością powyżej przeciętnej. Łatwo się rozprowadzało, szybko wchłaniało, przyjemnie nawilżało skórę pod oczami, nadawało się też pod makijaż. Taki przyjemniaczek pod oczy, który nie zachwyca i nie rozczarowuje ;).
Na temat maski oczyszczającej Nivea Skin Detoks mam mieszane odczucia... Z jednej strony jest świetna, bo super oczyszcza i matuje buzię, łatwa w użyciu bo wygodna tubka, tylko nałożyć, poczekać chwilę i zmyć ale z drugiej... jest strasznie silna! Po nałożeniu piekła mnie skóra, bywała też zaczerwieniona i taka... oczyszczona do przesady, a mimo to nie przełożyło się to na szczególne zmiany w stanie zaskórników na nosie. Chyba wolałabym łagodniej i systematyczniej... Taki skuteczny rypacz ;)
Masa plastrów na nos, które jak zwykle nie dały rady :P
Te maseczki dostałam w niespodziance od hellojzy :*. Zużyłam z mega przyjemnością, płat był obficie nasączony, a skóra po użyciu mięciutka w dotyku, gładka i nawilżona, zdecydowanie uspokojona :) Tego mi było trzeba przy kwasach! Nie uczyniły może jakiegoś cudu, ale zdecydowanie na szkolną piątkę :).
Do maseczek Nivea zawsze chętnie wracam, więc pisałam o nich już wielokrotnie ;). Są bardzo przyjemne w użyciu, oczyszczają i nie wysuszają, choć przyznam szczerze, że nie widzę spektakularnych różnic pomiędzy różnymi wersjami... Jaką chwycę, takiej użyję i nie ma wielkiej różnicy :P.
Z kolei Bielenda, maseczka peel off zielona herbata dosyć łatwo się nakłada, choć myślałam, że zabraknie. Nie ma jednak co nakładać za dużo, bo będą trudności z zastygnięciem :) Ja ją przetrzymałam dłużej niż 15 min bo czułam, że na policzku jest jeszcze wilgotna (może tam właśnie nałożyłam za dużo). Zapach herbaciano-alkoholowy, ale alkohol jest niezbędny przy formule peel off (a zawsze ktoś się o to przyczepi). Po uprzednio wykonanym peelingu i zdjęciu maseczki, skóra była NIEBYWALE gładka (aż stałam przy lustrze i się miziałam po twarzy :D), miękka w dotyku i napięta, ale nieściągnięta w nieprzyjemny sposób. Ale ta gładkość to mnie zszokowała, jakbym się jakimś wygładzającym smarowidłem posmarowała :) Pory były wyraźnie obkurczone, choć nie dogłębnie oczyszczone, co najwyżej z codziennych zanieczyszczeń skóry. Po zdjęciu skóra była też przyjemnie rozjaśniona i ujednolicona, niezaczerwieniona. Zużyłam z przyjemnością! Jedna saszetka jest na dwa użycia. Co ciekawe, u Pirelki ta maska wyciąga zaskórniki w górę (w sam raz by sięgnąć po plaster), a u mnie totalnie zamknęła pory i schowała je głębiej :<. Kupię ponownie!
Maść z witaminą A (tu: Retimax 1500) jest niezastąpiona w domu, mój egzemplarz po terminie ;). Z pewnością kupię ponownie.
Krem do skóry trądzikowej Acnex również już po terminie. Był przyjemny, ale moja pielęgnacja wygląda ciut inaczej. Wolę sięgnąć po żel punktowy na niedoskonałości :)
Puder myjący Make Me Bio wylądował w rozczarowaniach grudnia. Świetny dla skóry, ale tak upierdliwy w stosowaniu, że dziękuję, ale nie chcę... Ale nie twierdzę, że to produkt zły, absolutnie! Jedynie stosowanie uciążliwe.
O kremie ultranawilżającym Resibo wspominałam tutaj, a kremu Natura Siberica... już nie pamiętam :D Nie zrobił na mnie żadnego wrażenia po jednej próbce. Na szczęście na temat Mizona zanotowałam co nieco i mogę zabłysnąć. Mizon Multi Function Formula All in one Snail Repair Cream (multifunkcyjny krem ze śluzem ślimaka) - bardzo lekki, rzadki, jakby żelowy, wchłania się niemal w 100%. Zapach lekko kremowy, ledwie wyczuwalny. Wydaje się baaaardzo wydajny. Zalecam ostrożność przy cerach uwrażliwionych - ja po kwasach miałam po nim zaczerwienioną i ściągniętą buzię na drugi dzień
Missha All around Safe Block Essence Sun Milk SPF50+ - lekkie, półprzezroczyste mleczko, dziwnie się rozsmarowuje, tak jakby było mokre, żelowe, śliskie, a im bardziej chciałam rozsmarować, to jakby się mnożyło? :D Trzeba było rozprowadzić, trochę wklepać i zostawić do wchłonięcia. Nic a nic nie bieli. Przeokrutny smród alkoholu (alcohol denat. na drugim miejscu), przez kilka sekund lekko piekła mnie skóra. Na twarzy został lekki fim, nie był tłusty, ale filtr nie wchłonął się, ani nie zastygł w 100%. Nie jest tłusty, ale taki super-hiper-lekki też nie. Ale raczej nadałby się pod makijaż. Raczej ;).
Synchroline Thiospot Ultra SPF50+ - przyjemnie pachnie (cytrusowo), podczas aplikacji bieli, jest gęsty, bardzo klejący, ciężko go rozsmarować, dosłownie palce kleją się do twarzy... Po chwili bielenie znika i filtr układa się na buzi, ale pozostawia baaaaardzo świecącą i treściwą warstwę na skórze. Nie wyobrażam sobie używania pod makijaż. Świeci się w kategorii bardzo-bardzo i nawet po długim czasie się nie wchłania.
Próbki podkładu Pixie Amazon Gold, jakoś tak nadal nie czuję, że znalazłam odcień dla siebie. Kiedyś pasował mi Almond Milk, ale o dziwo jest już za jasny. Teraz mam Morning Gold, ale też mi jakoś tak nie leży idealnie. Chciałabym coś odrobinę ciemniejszego od Morning Gold, ale już Dune wygląda za ciemno i czasem pomarańczowieje. Nie wiem, czy nie skończy się na mieszaniu :/
Z ogromną przyjemnością korzystałam z bawełnianych maseczek w tabletce<3. Tylko miewam problemy z wrzucaniem ich do denkowej torby bo są malutkie i czasem lądują w śmietniku :P. Czasem mieszałam z tonikiem korygującym Bielendy, czasem z płynem lawendowym Fitomedu :)
Żel pod prysznic Balea limonka i mięta pachniał cudownie! Ja nie wiem jak to jest, ale te zapachy Balea, w których pokładałam największe nadzieje, mnie rozczarowały. A te, które chwyciłam od niechcenia, mnie zachwyciły ;). Dawał niesamowitego kopa, był bardzo odświeżający i taki idealny na lato. Szkoda, że to limitka.
Piankę do mycia ciała Organique o zapachu mango podarowała mi Inga(:*). To był taki gęsty, ale puszysty, napowietrzony mus w słoiczku. W kontakcie z wilgotną skórą przyjemnie emulgował, choć nie pienił się za szczególnie. Bardzo przyjemne myjadło pielęgnujące skórę - po użyciu absolutnie nie sięgałam już po balsam do ciała. Zapach bardzo przyjemny, takie prawdziwe mango, choć lekko kwaskowate. Zużyłam z ogromną przyjemnością, ale pod prysznicem nie jest to najwygodniejsza opcja :D.
Pianki do mycia rąk z Lidla (Cien) wylądowały w rozczarowaniach grudnia, niestety nie skradły mojego serca. Możliwe, że kiedyś sięgnę ponownie po wersję mango (ale żadną inną), ale to tak zupełnie bez ekscytacji i raczej w promocji niż w cenie regularnej. Ogólnie nic specjalnego, tyle szumu o nic...
Emulsja do higieny intymnej Intimea (z Biedronki) pojawia się już u mnie po raz kolejny. Tania, łagodna, delikatnie pachnie. Dobrze myje, nie szkodzi, wygodna pompka... Lubię bardzo!
Krem do depilacji Bielenda Vanity Złoty Pył nie sprawdził się u mnie. Wszystko opisałam w rozczarowaniach grudnia ;).
Balsam pod prysznic Balea również nie spełnił moich oczekiwań. Rany, aż tyle bubli ostatnio? ;). Pisałam o nim w rozczarowaniach listopada. Kilka osób pisało, że nie ufa właściwościom myjącym takich produktów... Ale to nie jest alternatywa dla żelu pod prysznic, tylko alternatywa dla balsamu do ciała :D. Ogólnie nic nie robił.
Z kolei do antyperspirantu w sztyfcie Rexona motion sense active shield fresh nie mam żadnych zastrzeżeń. Przyjemnie pachniał, ale nienachalnie. Łatwo się rozprowadzał, sztyft nie był za suchy, nie kruszył się. Dobrze chronił, po prostu bardzo dobry antyperspirant. Jedyna kwestia, że bardzo ciężko zmywał się ze skóry, musiałam myć kilka razy bo cały czas czułam taką tępą warstwę :(. Ale przy sztyftach to normalne... Jest to powód, dla którego czasem mam ochotę rzucić sztyfty raz na zawsze, a później kupuję kolejny ;)... #logikakobiety
Krem do rąk Evree Max Repair jest świetny! Ma właściwą konsystencję - nie jest zupełnie leciutki i wodnisty, ale nie jest też gęsty i tłusty, pełne optimum. Dobrze się wchłania. Cudnie pachnie, jakoś tak świeżo, trawiaście, mi się kojarzył z łąką. Świetnie nawilża dłonie <3. Jest tylko jeden problem... Zawiera mocznik :( I choć dla większości jest to atut skłaniający do zakupu, to dla mnie w sezonie grzewczym jest nie do przeskoczenia. Moja skóra w sezonie grzewczym bardzo cierpi, piecze mnie, czasem pęka, choć w tym roku nie jest aż tak źle bo z uwagi na wysokie temperatury grzejniki nie pracują na pełnych obrotach. Mimo to, po użyciu jakiegokolwiek kremu z mocznikiem piecze mnie jak diabli, robią mi się czerwone kropki na skórze i czuję się, jakby właśnie mnie coś parzyło, natychmiast marzę, by to zmyć zimną wodą. Prawdopodobnie po sezonie grzewczym nie robiłby mi krzywdy, ale to pewnie dopiero w maju, więc zużyłam do rąk - ale od nadgarstka w górę. Jeszcze nigdy nie miałam tak mięciutkich i gładkich rąk oraz łokci! :D. Ogólnie jest to świetny krem, ale ja nie mogę po niego teraz sięgnąć, szkoda. Jak najbardziej zachęcam do spróbowania.
O ile marka YOPE jest dla mnie kusząca, tak wersja żelu pod prysznic typu Dziurawiec mnie podświadomie zniechęcała - przecież to nie może ładnie pachnieć. A tu proszę, żel pachniał bardzo miło - słodko, ale w typie cukierniczym, jak jakiś świeży wypiek ciasta ;). Zużyłam z przyjemnością, ale nie wiem, czy bym kupiła, bo nawet zwykłe żele nie robią mi krzywdy, a YOPE swoje kosztuje. Pienił się umiarkowanie, więc taka saszetka to na raz. Nature Moi również nie zachęcił do powtórki, choć był ok :). Ja po prostu jestem mało wymagająca przy żelach i wolę taniej ;).
Lawendowe masło do ciała Cuccio było bardzo przyjemne, z chęcią zużyłam do... rąk ;). Bogate, treściwe, ale wchłaniało się w dużej mierze. Świetnie nawilżało i odżywiało skórę, choć nie mam przekonania, czy sama bym kupiła. Przyjemniaczek, który mnie w sobie jednak nie rozkochał ;).
Na temat skarpetek złuszczających Purederm mam mieszane odczucia. Trzymałam na stopach około 70 minut, po czym przez prawie tydzień zupełnie nic się nie działo. A później skóra schodziła przez jakieś 2 tygodnie, więc łączny czas do uzyskania normalnego wyglądu stóp od użycia to jakieś 3 tygodnie (więcej, niż deklaruje producent). Moczenie w misce trochę pomagało, ale nie tak, żeby super. Skóra też niby schodziła, ale raczej małymi płatkami, niż jakimiś grubymi płatami ;). Stopy obecnie owszem, są odczuwalnie gładsze, ale czy zachwycająco? Raczej średnio. Prawdopodobnie napisałabym tu teraz, że uzyskiwany efekt może też zależeć od wyjściowego stanu stóp, ale o tych konkretnych skarpetkach Purederm czytałam już trochę średnich lub słabych opinii więc coś czuję, że mogłoby być jednak lepiej. Ale jeszcze tego nie wiem, nie mam porównania, bo to moje pierwsze takie skarpetki, uwierzycie? ;). Oczywiście o ich istnieniu wiedziałam od dawna, ale nie mogłam się przekonać do spróbowania, póki same nie wpadły w moje ręce. Pierwsze koty za płoty - do tych nie wrócę.
W tym miesiącu zużyłam też plastry do depilacji Byly Teens, ale jakiś czas temu wyrzuciłam pudełko, a przecież nie pokażę tu wykorzystanych plastrów do depilacji! :P Użyłam ich do rąk i świetnie dały sobie radę! Może nie w 100%, ale miały na tyle trudne zadanie, że i tak jestem bardzo zadowolona ;). Kiedyś były w Naturze, ale dawno ich nie widziałam.
Szampon Garnier Hydra Fresh wylądował w ulubieńcach lipca (w duecie wraz z odżywką) :) Dobrze mył, nie plątał włosów, gwarantował świeżość i pięknie pachniał. Mogłabym do niego wrócić :) Włosy były jednocześnie nawilżone i nieobciążone, czyli w 100% spełniał swoje zadanie!
Z kolei o szamponie oczyszczającym Yves Rocher purifying naczytałam się tyyyyyle pozytywów, że koniecznie chciałam go spróbować. Lubiłam go za to, że dobrze mył i nie plątał włosów nadmiernie. Ale za to nie lubiłam za... zapach. Pokrzywowy, bardzo naturalny, jakbym potarła jakąś roślinę w dłoniach lub przełamała łodygę, jakby gorzkawy. Raczej nieprzyjemny i długo się utrzymywał niestety. Codziennie słyszałam marudzenie męża z łazienki, że mu to śmierdzi ;). Nie wpłynął na dłuższą świeżość, ogólnie ok, ale bez szału. Gdyby pachniał przyjemnie, może bym do niego wróciła, bo to przyzwoity szampon, ale jak mam się męczyć, to wolę inne.
Odżywka Garnier Hydra Fresh jest tak cudowna, że odkąd spróbowałam pierwszego opakowania (dzięki testom na wizażu), zużyłam ich już kilka i mam kolejne w zapasie. Cudnie pachnie, ułatwia rozczesywanie, nabłyszcza i wygładza włosy, ale nie obciąża. Uwielbiam <3. Jest lżejsza od mojej innej ulubienicy Goodbye Damage, ale tamta mi się odrobinkę znudziła, więc jak znalazł. Również wylądowała w ulubieńcach lipca (z szamponem, ale z innymi myjadłami również chętnie współpracuje).
Mój kolejny HIT! Odżywka Balea Oil Repair to cudotwórca ;) Moje włosy są po niej MEGA wygładzone, śliskie, dociążone i dają efekt pięknej, błyszczącej tafli <3. Jest ciężka, więc raczej nie do codziennego stosowania (i zawiera proteiny, więc też warto uważać), ale przed każdym większym wyjściem dawała mi +5 do pewności siebie dzięki włosom :D. A, no i pięknie pachnie, jakoś tak budyniem czekoladowym. Ten egzemplarz dostałam od hellojzy :*
Z kolei odżywka w piance Pantene Aqua Light nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Zużyłam bez bólu, ale też bez wow. Rzekłabym - przeciętniak. Ani nie jest super lekka, żeby faktycznie włosy miały większą objętość (choć z moimi ciężkimi jest to bardzo trudne). Nie uzyskałam też dłuższej świeżości, przetłuszczały się jak zwykle. Odżywka nie jest też na tyle nawilżająca, żeby uzyskać ładnie wygładzone, czy nabłyszczone włosy. W miarę łatwo się rozczesywały, wyglądały poprawnie. Nie za bardzo wiem, co tu pochwalić - no chyba, że wydajność. Przy piance bałam się, że zniknie w oczach, ale nie, używałam i używałam ;). Taka tam odżywka, mogłabym kupić ponownie, ale tylko w promocji.
Z kolei odżywka Beaver Tea Tree była bardzo słaba. Miała dziwny zapach, niewydajną formułę (wystarczyła mi może na dwa razy? chyba nawet niepełne), trudno mi było rozczesać po niej włosy, były też suche i matowe :/ Lekka owszem, ale żeby aż tak?
Farba obecna w prawie każdym denku, nie będę się powtarzać, uwielbiam ;)
A to z kolei odżywki z powyższej farby, ale "dodatkowe". Dlaczego tak? Otóż jakiś czas temu kupiłam farbę Multi Cream, ale odcień niestety do mnie nie pasował. Niestety kupiłam aż 4 opakowania, więc po zużyciu jednego nie miałam co zrobić z trzeba pozostałymi :P Chciałam je komuś oddać, ale nikt nie wyraził zainteresowania, więc po iluś miesiącach zalegania na półce wyrzuciłam farby, a zachowałam rękawiczki i maski. W ten oto sposób zostały mi 3 dodatkowe tubki z maską - jedna została zużyta wcześniej, a dwie teraz.
Maseczka do włosów z keratyną Joanny jest świetna! Fajnie, że można ją też kupić osobno i planuję to kiedyś zrobić. Fantastycznie odżywia, nawilża i zmiękcza włosy. Dodaje mega blasku i takiego prawdziwego kopa :). Rozczesują się jak marzenie i wyglądają pięknie.
O balsamie do włosów Delia Cameleo nic nie powiem bo... saszetka nie wystarczyła mi nawet na jedno użycie! Fakt, mam długie włosy, ale trochę żenada. Musiałam więc dołożyć innej i nie wiem, jak zachowa się solo. Farba trafiła do mnie w jednym z pudełek kosmetycznych w totalnie nietrafionym odcieniu (BEZ KOMENTARZA), więc podobna sytuacja jak wcześniej - wyjęłam rękawiczki i odżywkę, a farba poszła do kubła, bo nikt nie chciał przygarnąć.
Maskę do włosów 7th heaven Coconut Protein Rescue Masque miałam już po raz drugi. Pięknie nabłyszcza i odżywia włosy, saszetka zawiera bardzo dużo produktu więc wystarczy nawet na bardzo długie włosy. Niestety przeokrutnie śmierdzi kokosem w najgorszym możliwym wydaniu. Mega sztucznym, mega gryzącym, obrzydliwym. Jak na złość, zapach utrzymuje się przepotwornie długo, do kolejnego mycia i nie chce zwietrzeć, więc nigdy więcej. Jeżeli znowu trafi w moje ręce, może i zużyję, ale na pewno nie wydam na nią pieniędzy. Lubię zapach kokosa, ale NIE taki.
Toniku Ziaja liście manuka używałam to skóry głowy :P Liczyłam na to, że ograniczy wydzielanie sebum, ale nie dał rady. No cóż :P
Chusteczki Dada Sensitive, bardzo dobre, choć teraz są jakieś dziwnie tłusto-lepkie... Wcześniej tak nie było...
Płatki kosmetyczne Isana, lubię za miękkość i gładkość ;)
Dwa pilniki - jeden Diamond Cosmetics wyrzucam bo gradacja 80 to dla mnie za mało, wolę delikatniejsze. A drugi bo stary i zużyty (180/100), ale też go nie lubiłam, odnosiłam wrażenie, że 180 w Provocater jest bardziej szorstkie niż 180 np. w Semilacu.
Płyn do soczewek Clean Active bardzo mnie rozczarował! Dostałam go chyba gratis do soczewek w szkla.com, ale nie dorasta do pięt mojemu ulubionemu B-Lens. Nie zmiękcza ich tak dobrze i nie zapewnia takiego komfortu, często "coś mi nie grało" na oku.
Puder Rimmel Stay Matte to u mnie stały bywalec :) Lubię go za jasny, lekko żółtawy odcień (w praktyce transparentny, ale wizerunek jasnego żółtka daje mi komfort psychiczny :P) i to, że to taki nieproblematyczny puder prasowany na co dzień. Matuje, ale nie super płasko, lekko wygładza, ale nie jest to jakiś szczególny blur. Nie matuje na długo, ale zły też nie jest. Po prostu przyzwoity puder w dobrej cenie (ok. 14 zł online za 14g, podczas gdy jego następca Lasting Finish to ok. 23 zł za... 7g!). Lubię w nim też to, że nie jest zbyt delikatnie sprasowany i nie ma dużej tendencji do pękania i kruszenia, bez problemu można go nosić w torebce. Jedynie opakowanie takie mega tandetne i wykonane z kiepskiego plastiku, ale wybaczam ;). Mam jeszcze jedno opakowanie.
Gąbeczki do korektora Blend it! są już trochę stare i się ich pozbywam. Ogólnie są super i spełniają swoją rolę w 100%, mięciutkie i dobrze wklepują korektor, ale takie maluszki ciężko się trzyma i wolę użyć szpiczastego końca dużego jajka do podkładu. Jakoś tak nie leży mi to w palcach zbyt wygodnie, często mi wypadały. Ta po prawej wpadła mi kiedyś rano do herbaty i mimo natychmiastowego wyjęcia i umycia odbarwiła się na amen i już nigdy jej nie doczyściłam (nie piłam już tej herbaty oczywiście :P).
Dwa wyrzutki - podkład Bell Hypoallergenic wylądował w rozczarowaniach października, nawet wrogowi bym go nie podarowała, więc wyrzucam bez żalu. Wszystko przeczytacie w tamtym wpisie, szkoda na niego klawiszy... Z kolei baza pod cienie Absolute New York nawet nie wiem, czy jest dobra, bo producent schrzanił opakowanie i pękło na amen po pierwszym otwarciu i zamknięciu. Więcej w rozczarowaniach grudnia.
Odnoszę wrażenie, że to denko jest rekordowe w tym roku, bo z ogromną trudnością uchwyciłam wszystkie produkty na zdjęciu zbiorczym na moim stanowisku, musiałam prosić męża, by przytrzymał mi blendę bo sama nie dałabym rady. To była niezła gimnastyka dla nas obojga!
Znacie coś z powyższego denka? :)
W 2018 roku chciałabym się wygrzebać z zapasów i kosmetycznie ograniczyć, ale to jeszcze trochę potrwa ;)
Nie da się ukryć, że to pielęgnacja twarzy jest u mnie najbardziej złożona, przemyślana (ale czy dobrze przemyślana - to się okaże :D). Nie mam problematycznej skóry ciała, co przekłada się na brak regularności w jego smarowaniu czy peelingowaniu ;). Z dbaniem o stopy również bywa u mnie krucho. Z kolei o włosy dbać bardzo lubię, ale większe efekty daje u mnie bardzo delikatne obchodzenie się z nimi i pewne codzienne czynności niż skomplikowana pielęgnacja w ujęciu produktowym.
Ale z twarzą... No, tu zaczynają się schody. Trądzik na tle hormonalnym (możliwe, że i nerwowym) od wielu lat, liczne blizny (dziurki) i przebarwienia, cera, która lubi popłynąć z sebum, więc i zaskórniki otwarte w strefie T. Pięknie. Co lepsze, jest dosyć pancerna, więc kosmetykami drogeryjnymi zwykle mogę się co najwyżej pogłaskać, a nawet 8-miesięczna kuracja kosmetykami z Biochemii Urody nie przyniosła rezultatów, co udokumentowałam na zdjęciach. Tylko dla widzów o mocnych nerwach. Już kiedyś o tym wspomniałam, ale na wszelki wypadek przypomnę - w związku z zawirowaniami hormonalnymi przyjmuję leki, nie bagatelizuję tego i nie marudzę, że mam problem, nic z tym nie robiąc ;).
Mycie: rano myję twarz czymś łagodnym. Aktualnie upodobałam sobie piankę z Holika Holika, która bardzo przyjemnie pachnie (ogórkowo) i odświeża, łagodnie myje, daje przyjemną, kremową, dość zwartą piankę, nie ściąga skóry po osuszeniu. Całe szczęście, że w przypadku pianki dozownik działa, jak należy, bo w żelu aloesowym to katastrofa. Polubiłam ją! Tonik: na początku grudnia zamówiłam tonik łagodzący Vianek - jest przyjemny, łagodny, nie piecze nawet podrażnionej skóry, tylko męczy mnie ten kwaskowaty zapach róży. Z zapachami różanymi miewam różnie, bo róża róży nierówna (ale zdanie wyszło!) - akurat ta mnie męczy. Pryskam na dłoń i wklepuję w twarz, to dla mnie najlepsze rozwiązanie bo atomizer jest trochę zbyt skoncentrowany, a wacik pochłania ogromne ilości produktu. Serum: codziennie jest to LIQ CC Light z 15% witaminą C - jest lekkie, po chwili dobrze się wchłania, bez problemu sprawdza się pod filtr i makijaż. Zostawia odbijającą światło warstwę, ale niemal suchą w dotyku. Bezzapachowe <3 choć po jakimś czasie uwalnia się specyficzny zapach witaminy C, który jest mi znany również z innych produktów. Używam z przyjemnością. Krem pod oczy: obecnie Mizon Snail Repair Eye Cream, na którego się obraziłam, bo choć bardzo lekki (niemal żelowy), super się wchłania, przyjemnie pachnie, to napina skórę i... na dłuższą metę wysusza :/. Od kremu pod oczy oczekiwałabym nawilżenia, a nie wysuszenia! Co ciekawe, podarowałam Ani odlewkę i... odniosła dokładnie takie samo wrażenie. Niemniej jednak pod makijażem sprawdza się znakomicie. Ale nie wrócę do niego.
Filtry, filtry, filtry!
Podczas złuszczania skóry punkt obowiązkowy, nie ma przebacz.
W emulsji Lirene SPF50+ wylizuję już resztki, więc skończy się lada dzień. To nie moja pierwsza i nie ostatnia tubka, a kolejną mam już w zapasie. Lekki, dobrze wchłaniający się krem z filtrem na co dzień o genialnym stosunku cena/pojemność (ok. 28 zł/175 ml), dodatkowo podobno ma wysokie PPD (35)*, czyli stopień ochrony przed UVA. Bardzo przyjemny w stosowaniu, ale wiele osób go odrzuca z powodu filtrów przenikających, co jak najbardziej rozumiem, ale sama się do tego nie stosuję. Nie bieli. Świetny filtr na co dzień <3 Vichy Ideal Soleil matujący SPF50 również jest już na wykończeniu, o czym informuje mnie popierdująca tubka. To był mój pierwszy filtr, który pozwolił mi uwierzyć w to, że da się filtrować komfortowo, bez smalcu na twarzy i bielenia. Do dziś mam do niego sentyment i bardzo lubię, choć jest odrobinkę kłopotliwy przy samej aplikacji - nie można go za długo rozsmarowywać, trzeba po chwili zacząć wklepywać, w przeciwnym razie się roluje. Zastyga do matu i pozwala nie płynąć z sebum za szybko, bieli baaardzo leciutko bądź wcale ;). PPD podobno 17, więc dość słabiutko, relacja cena/pojemność średnia (ok. 40-50 zł/50 ml). Na razie nie wiem, czy do niego wrócę bo Antheliosy są jeszcze lepsze :). Co nie zmienia faktu, że to bardzo przyjemny produkt.
La Roche-Posay, Anthelios XL, suchy żel-krem SPF50+ - nie wiem, kto nazwał go żelem ;). To po prostu ciut tępawy krem, który po rozprowadzeniu wchłania się do sucha. Rozprowadza się lepiej od Vichy i łatwiej dołożyć drugą warstwę, posiada wygodną pompkę. Bieli bardzo lekko lub wcale. Baaaardzo go polubiłam. Lekko ściąga skórę - polecam raczej cerom mieszanym i tłustym, zapewnia mat na długo. PPD wysokie bo 31, tylko cena ok. 50-60 zł/50 ml...
La Roche-Posay, Anthelios XL, fluid ultralekki SPF50+ również jest zdecydowanie godny uwagi, choć specyficzny. Przy wydobywaniu bardzo wodnisty (dosłownie się wylewa!), przy rozsmarowywaniu lekko tłustawy jak olejek, a po chwili wchłania się niemal do sucha. Magia... Nic a nic nie bieli. Sprawdza się u mnie lepiej, gdy pojawia się przesusz, bo nie ściąga tak skóry jak suchy żel-krem. PPD bardzo wysokie bo aż 42, tylko ponownie cena ok. 50-60 zł/50 ml.
Niemniej jednak Antheliosy są wskazywane jako najlepiej chroniące i najbardziej nowoczesne, zaawansowane filtry na rynku, więc z pewnością jest to cena idąca w parze z jakością i myślę, że warto. Dla mnie atutem jest komfort stosowania i wysokie PPD. Dlatego nie chcę za bardzo marudzić na cenę bo choć nienajniższa, to jednak uzasadniona.
Jeżeli nie muszę wyglądać super-dobrze, sięgam po tańszy Lirene lub inne filtry, które zalegają na półce niekochane (obecnie Janda "luksusowy", Pharmaceris wybielający), a jeżeli mój makijaż ma przetrwać długo to Vichy lub Antheliosy. Szkoda mi ich na co dzień ze względów czysto ekonomicznych :)
* SPF to stopień ochrony przed promieniowaniem UVB, zaś PPD to stopień ochrony przed UVA. Ważny współczynnik, ale podobno każdy producent mierzy to nieco inaczej, więc należy do tego podejść z małym dystansem.
Demakijaż to podstawa!
Jeżeli mam bardzo delikatny makijaż, wystarczy mi sam płyn micelarny. Obecnie jest to micel Garnier, którego chyba nie muszę przedstawiać ;). Skuteczny, łagodny, tani. Dobrym zamiennikiem jest dla niego niebieska Bielenda nawilżająca, którą zużyłam tuż przed nim i chętnie powrócę. Jeżeli mam na sobie więcej makijażu (bądź trwalszy), to wspomagam się płynem dwufazowym - aktualnie jest to Nivea. Polubiłam go - skutecznie i szybko rozpuszcza nawet mocniejszy makijaż, nie podrażnia mi oczu (ale wiem, że niektórym owszem, więc uwaga!). Denerwuje mnie jedynie nakrętka, zamiast której wolałabym zatrzask. Płyn dwufazowy nie jest stałym elementem mojej pielęgnacji - czasem mam, czasem nie, akurat wpadł w moje ręce, to używam z przyjemnością bo jest dobry :). Za to nigdy nie może zabraknąć u mnie olejku do demakijażu, obecnie jest to olejek Resibo. Fantastycznie rozpuszcza nawet najcięższy, wodoodporny makijaż - nic mu niestraszne. Szkoda, że nie zawiera emulgatora, pozostawia mocno wyczuwalną warstwę, którą trzeba porządnie domyć. No chyba, że użyję ściereczki Resibo, wtedy idzie łatwiej i szybciej, ale muszę prać ściereczkę tuż po zakończeniu czynności, więc czas zaoszczędzony na demakijażu zostaje przeznaczony z nawiązką na mycie ściereczki ;).
Mycie: obecnie używam żelu-mleczka Alverde, o którym napisałam wszystko, co się dało w ulubieńcach listopada - uwielbiam! Jest już na wylocie, ale mam dla niego godnego następcę - pastę do mycia twarzy Fresh&Natural z melisą i szałwią. Spróbowałam już kilka razy gdzieś w międzyczasie i wiem, że będzie dobrze, choć jest mało wygodna w użyciu :). Tonik: aktualnie woda termalna Vichy - polubiłam ją bardzo, ale szkoda, że trzeba ją osuszać (nie jest izotoniczna, jak Uriage). Choć z drugiej strony - to skraca czas spędzony w łazience bo jak się popryskam Uriage, to później chodzę po domu i się "wachluję" dłońmi, czekając na wchłonięcie. A tu rachu-ciachu (pryskam, czekam chwilkę, osuszam) i twarz gotowa do dalszych kroków. Odnoszę wrażenie, że moja skóra jest po niej bardziej miękka i ukojona, niż po Uriage. Serum: najczęściej jest to LIQ CC Light (tak, jak rano), ale co trzeci dzień jest to serum z retinolem LIQ CR. Ma śmieszny, smarkowo-żółto-zielony kolor, ale jest bezzapachowe i przyjemne w użyciu. Pozostawia bogatszą warstwę, ale na noc mi to nie przeszkadza. Więc kolejno dniami jest to: CC - CC - CR - CC - CC - CR itd. Krem pod oczy: w wersji na noc wzbogaciłam sobie małą porcję kremu Mizon odrobiną oleju i gliceryny, które akurat miałam na stanie (to ten słoiczek no name po prawej) bo krem samodzielnie zagwarantował mi straszny przesusz. Wolałabym zmieszać z kwasem hialuronowym, ale aktualnie nie mam... Ale już idzie do mnie zamówienie z ZSK :) Krem do twarzy: jakiś czas temu w moje ręce wpadł LRP Hydraphase Intense Legere - nie wiedziałam, czy puścić go dalej, czy używać. Ostatecznie używam, ale bez szału. Jest baaaardzo lekki, wodnisto-żelowy, wchłania się praktycznie natychmiast, posiada alkohol wysoko w składzie co zdecydowanie czuć przy aplikacji. Bałam się alkoholu przy kwasach i retinolu, ale nic się nie dzieje. Niemniej jednak to taki trochę nijaki produkt, którego włączenie do pielęgnacji praktycznie nic nie zmieniło, więc nie planuję powrotu. Może się sprawdzić jako bardzo lekki krem na dzień. Używam też sprawdzonego już Avene Cicalfate (miałam w poprzednich latach) - bardzo gęsty, kojąco-regenerujący tłuścioszek. Uwielbiam to uczucie ulgi po użyciu... Usta: Nuxe Reve de Miel to bezsprzecznie najlepszy produkt do ust, z jakim miałam styczność. Nawilża, zmiękcza, regeneruje, uwielbiam. Jest bardzo bogaty i po posmarowaniu na noc... rano nadal czuję lekką warstwę na ustach! Trochę mnie wkurza jego krystalizowanie, ale wart każdej złotówki. Do tego duża pojemność i jest diabelnie wydajny!!! Trochę mi się już znudził, ale co ja pocznę po zużyciu? Nie znam lepszego ;). Brwi: kontynuuję kurację odżywką do brwi Orphica Brow, choć już wylizuję resztki i myślę, że to kwestia dni :)
W tym sezonie jesienno-zimowym miałam w planie peelingi kwasem azelainowym na glikolu roślinnym, ale... nadal zużywam Biocosmetics, kwas migdałowo-kojowy 40% (pH 1.9)! Rany, jaki on jest wydajny! Jestem już w tym sezonie po ok. 13-14 peelingach 40% (nie rozcieńczam go, bo to stężenie jest dla mnie odpowiednie) i jeszcze chyba wystarczy na kilka. Etykieta nie wytrzymuje upływu czasu ;). Mam też na stanie neutralizator, którego używam, raczej nie planuję ponownego zakupu bo łatwo zrobić go samemu, ale też jest bardzo wydajny ;)
Najbardziej lubię peelingi mechaniczne i to one dają u mnie najlepsze rezultaty. Gdy w mojej pielęgnacji były same kwasy (Biocosmetics), używanie peelingu mechanicznego nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Jednak odkąd wprowadziłam także serum z retinolem to moja skóra to już wyraźnie odczuła poprzez uwrażliwienie i obecnie skłaniam się ku peelingom enzymatycznym oraz kawitacji.
Tak się niefortunnie złożyło, że dotychczasowy peeling mechaniczny - wygładzający Senelle Summer (którego używałam przez kilka ostatnich miesięcy) właśnie dobiegł końca i wyciągnęłam peeling oczyszczający z korundem Sylveco. Jeszcze nie wiem, jak moja skóra go zniesie na dłuższą metę, zobaczymy - jest kremowy, ma delikatny, jakby lekko marcepanowy zapach i bardzo drobniutki pyłeczek niepozornego, ale jakże skutecznego korundu. Wydaje się dobry, ale nie tak zachwycający, jak Senelle...
Z kolei enzymatyczny peeling Sylveco znam już nie od dziś, ale moje odczucia są takie trochę mieszane. To chyba najprzyjemniejszy peeling enzymatyczny z dotychczas stosowanych i jak dotąd jedyny, do którego mogłabym wrócić, ale jego działanie jest na takie troszkę słowo honoru (w mechanicznych oczyszczenie jest wyraźne i niepodważalne, a w enzymatycznych takie trochę nie do końca). Po zmyciu buzia jest miękka i gładka w dotyku, ale z suchymi skórkami sobie nie radzi. Ma słodko-mdły, męczący zapach (to podobno geranium???), a producent zaleca masowanie twarzy po aplikacji, co mnie trochę zniechęca - chciałabym nałożyć, zostawić, zmyć, a tak muszę wisieć nad umywalką i się masować. Dodatkowo po chwili robi się tępy i ciągnę skórę niepotrzebnie, więc trzeba go zwilżyć, ale wtedy się odrobinę emulguje i spłukuje, więc znowu trochę dokładam i generalnie tych kilka minut nad umywalką bywa męczące ;).
Peeling kawitacyjny to model Beauty Limited SN-305, jak na razie jestem bardzo zadowolona. W żaden sposób nie koliduje z uwrażliwieniem twarzy, łagodnie i skutecznie oczyszcza buzię. Po porannej kawitacji, buzia jest przez cały dzień taka czysta i rozjaśniona <3. Na pewno pojawi się osobny wpis po większej ilości zabiegów.
Jeżeli chodzi o maseczki, to ostatnio trochę błądzę. Najwięcej mam w zapasach tych oczyszczających z uwagi na rodzaj cery, ale w chwili obecnej wolałabym nawilżać, łagodzić i regenerować, więc tymczasowo niczym się nie "pochwalę" ;). Mam teraz kilka Chic Chiq dzięki Agnieszce oraz saszetkę algowej Bielendy dzięki Justynie, a co będzie dalej - zobaczymy :) Mam jeszcze dużo bawełnianych maseczek w tabletkach, więc mogę sobie coś ukręcić np. na toniku łagodzącym :)
Nie da się ukryć, że na efekty mojej pielęgnacji składa się kilka czynników razem wziętych. Składa się ona z następujących filarów:
peelingi kwasowe (migałowy + kojowy 40%, pH 1.9) - raz w tygodniu, czasem po 1,5 tygodnia, zależy jak mi się czasowo ułoży możliwość.
retinol (serum LIQ CR 0,3%) - mniej więcej dwa razy w tygodniu, w zasadzie to dwa razy w ciągu sześciu dni (bo CC - CC - CR - CC - CC - CR), być może zwiększę częstotliwość co drugi wieczór, ale jeszcze nie wiem, czy moja skóra to zniesie, na razie się przyzwyczajam stopniowo
witamina C (serum z kwasem l-askorbinowym LIQ CC 15%) - codziennie rano, prawie codziennie wieczorem, zamiennie z serum z retinolem (patrz wyżej)
peeling kawitacyjny - raz w tygodniu
filtry - punkt obowiązkowy codziennie rano! Minimum SPF50, a najlepiej SPF50+!
Staram się, by reszta pielęgnacji była łagodna (woda termalna Vichy, tonik łagodzący Vianek, krem Avene Cicalfate, do mycia pianka aloesowa Holika Holika lub żel-mleczko Alverde)
Po 4 miesiącach regularnego kwaszenia (wrzesień, październik, listopad, grudzień) z pewnością stwierdzam, że moja cera jest czystsza i ładniejsza, niektóre przebarwienia mniej widoczne, ale bez szału pod kątem ich rozjaśnienia. Pory nie zostały oczyszczone z zaskórników otwartych, strefa T jak była zanieczyszczona, tak jest nadal. Stężenie 40% mnie nie rusza, miałam tylko lekki przesusz na twarzy, który był widoczny tylko po nałożeniu makijażu. Brak wylinki czy innych takich nieprzyjemności, brak uwrażliwienia skóry, spokojnie mogłam robić peelingi mechaniczne bez podrażnień. Dopiero włączenie retinolu do pielęgnacji (ok. miesiąc temu) sprawiło, że moja cera coś odczuła. Zrobiła się wrażliwsza, niektóre kosmetyki zaczęły mnie delikatnie piec po nałożeniu (np. serum LIQ CC), a peeling mechaniczny stał się nieprzyjemny. Pory na nosie uległy lekkiemu zwężeniu (ale nie oczyszczeniu - po prostu duże czarne dziurki to teraz małe czarne dziurki :P). Mam też trochę więcej suchych skórek na brodzie i czubku nosa. Niebywałe jest to, jak szybko goją się wypryski po użyciu tego serum. Dopiero co mnie obrzuciło na twarzy przed okresem (chyba z 6 niedoskonałości!!!) i już na drugi dzień po użyciu LIQ CR były wyraźnie zmniejszone! Aż na drugi dzień nałożyłam punktowo tylko w te miejsca, ale nie ryzykowałabym z takimi częstymi praktykami ;). Z retinoidami miałam już styczność jakieś 7-8 lat temu, ale w znacznie silniejszej postaci (tretynoina - Locacid), efekty były zniewalające, ale okraszone masą nieprzyjemności (podrażnienie, zaczerwienienie, pieczenie, swędzenie, silne złuszczanie skóry). W chwili obecnej mój stan cery jest o wiele lepszy niż wtedy (wtedy miałam bardzo silny trądzik, teraz słaby) i myślę, że łagodniejsza forma serum z retinolem mi jak najbardziej wystarczy ;).
Odnoszę wrażenie, że również witamina C zaczęła już pokazywać swoje (pozytywne) oblicze, bo moja buzia jest w chwili obecnej ładniejsza, jaśniejsza, gładsza, jakby bardziej promienna, co zauważyłam bardzo szybko po wprowadzeniu LIQ CC. Nawet bardzo lekki makijaż wygląda ładnie - nie potrzebuję aż tak dużego krycia bo buzia jest bardziej jednolita niż zwykle. Tak, jakby się wyciszyła i nieco "przygasła" - zwykle była zaróżowiona, wyraźnie odcinała się od szyi, a teraz koloryt jest bardziej jednolity, żółtawy, nie odcina się tak mocno <3. Różnica zdecydowanie jest zauważalna i o wiele chętniej zaglądam w lustro! :)
Na temat kawitacji pojawi się osobny wpis, ale z pewnością jest łagodna i nie koliduje z kwasami i retinolem, przy czym widać natychmiastowe oczyszczenie skóry, która chłonie produkty o wiele intensywniej!
Najwięcej mogłam powiedzieć na temat kwasów, których używam już od 4 miesięcy, ale na dalsze efekty będę musiała jeszcze zaczekać - bo serum LIQ CR oraz LIQ CC wprowadziłam miesiąc temu. I choć efekty nawet po tym czasie są już widoczne, to jednak nie ma co się oszukiwać - przebarwienia nie zniknęły trwale po miesiącu smarowania. Witamina C robi takie niemal natychmiastowe "wow" z buzią, ale tak naprawdę nie wiem, jaki będzie faktyczny efekt docelowy. Zobaczymy :). Najbardziej oczekuję: rozjaśnienia przebarwień i ograniczenia liczby wyprysków, a jeżeli moje pory miałyby się trochę oczyścić, to również nie będę narzekać. Byłoby również miło, gdyby zmniejszyło się wydzielanie sebum.
Jak wygląda Wasza pielęgnacja zimą?
Kwasy, retinoidy, czy może jednak wzmożona regeneracja w okresie grzewczym? :)
Ten wpis miał się pojawić wczoraj, ale niestety nie wyszło z najprostszej możliwej przyczyny - mniej więcej w połowie wpisu zastała mnie noc ;).
Tego się nie spodziewałam, ale... komponowanie ulubieńców było dla mnie stresujące! :D A co, jak jakiegoś pominę? Nie da się ukryć, że nie jest to wcale takie łatwe - bo nie wszystkie produkty, które mogę z pełnym przekonaniem wrzucić do ulubieńców roku, mam obecnie w posiadaniu, więc niekiedy będę się musiała posłużyć starszymi zdjęciami. Zapraszam!
Przez moją łazienkową półkę przewinęła się cała masa produktów do pielęgnacji twarzy, ale tylko garstkę z nich mogę z czystym sumieniem wrzucić do ulubieńców roku.
Woda termalna to ten rodzaj produktu, którego dopóki się nie spróbuje, to się nie zrozumie. No bo jak to, płacić kilkadziesiąt złotych za wodę w sprayu! Pfff! Okazuje się, że ma wiele zastosowań, które częściowo wymieniłam w tym wpisie, zaś Ewa Szałkowska fantastycznie rozwinęła temat właściwości poszczególnych wód termalnych tutaj (działanie różni się w zależności od zawartości składników mineralnych). Woda termalna łagodzi podrażnienia, koi skórę, nawilża, sprawdza się też do spryskiwania gąbeczek, glinek, czy ściągania nadmiernej pudrowości z makijażu. Nie tylko w teorii, ale w praktyce również! Zazwyczaj towarzyszy mi woda termalna Uriage* z uwagi na niską cenę i izotoniczność (nie trzeba osuszać), ale w październiku w moje ręce trafiła woda Vichy i w pewnym sensie polubiłam ją nawet bardziej - wydaje mi się, że lepiej koi i nawilża skórę, ma też lepszy atomizer. Ale należy liczyć się z tym, że trzeba ją po chwili osuszyć, by nie wyciągnęła wilgoci ze skóry. *Woda termalna Uriage pojawiła się w ulubieńcach 2016
Toniku korygującego Bielendy (Super Power Mezo Tonik) na początku nie lubiłam. Wszystko zmieniło się o 180 stopni (dobrze, że nie 360, jak to wiele osób ma w zwyczaju mówić), gdy zamiast przecierania wacikiem, spróbowałam go wklepywać dłońmi. Skóra stała się czystsza, jaśniejsza, a niedoskonałości mniej uporczywe. Czyli po prostu tonik zaczął działać zgodnie z obietnicami producenta :D. Zyskał też dzięki temu na wydajności, bo zamiast wchłaniać się w wacik, faktycznie lądował na skórze. Zużyłam go z przyjemnością (po zmianie aplikacji ;)), a nawet z powodzeniem używałam do nasączania maseczek tonikowych. Świetny wybór dla problematycznych cer!
Pianka do mycia twarzy i demakijażu Tess to bezsprzecznie jedno z moich największych odkryć 2017 roku. Przyniosłam ją z kwietniowego spotkania blogerek i jest największym ulubieńcem spośród wszystkich ówczesnych upominków (a znalazłam wśród nich sporo bubli lub chociaż rozczarowań ;))). Ma dobry skład (zaaprobowany przez kascysko ;)), niewygórowaną cenę, jest ultrałagodna zarówno dla twarzy, jak i oczu, dobrze myje twarz i usuwa resztki makijażu. Praktycznie bezzapachowa. Można by rzec - pianka jak pianka. Ale moje serce skradła właśnie ta łagodność (powtarzam - wielokrotnie przemywałam nią oczy!) i fakt, że po zmyciu skóra była nieściągnięta, a wręcz mięciutka i ukojona. Najlepsza pianka, jaką kiedykolwiek miałam.
Płyn micelarny Garnier pojawił się w ulubieńcach 2015 oraz ulubieńcach 2016 - to mój ulubieniec od lat. Chyba nie trzeba go przedstawiać - łagodny, optymalnie skuteczny (optymalnie - bo nie jest demonem skuteczności, niemniej jednak mi wystarcza), niedrogi, wydajny. Bardzo go lubię i zużywam butlę za butlą, ale...
...nawilżającego płynu micelarnego Bielenda używałam równie chętnie! Ba, poczułam niemały smutek, gdy dobiegł końca. A dodam, że był bardzo wydajny! Pojawił się w ulubieńcach czerwca, a w zużyciach dopiero listopada/grudnia, więc towarzyszył mi jakieś pół roku*! Też jest skuteczny, ma przyjemny, świeży zapach, jest tani i duży, nie piekł w oczy. Świetna alternatywa dla Garniera, warto spróbować! *nie da się jednak ukryć, że w tym roku nie malowałam się codziennie, a mocny makijaż rozpuszczałam uprzednio olejkiem, czasami dwufazą, więc nie oznacza to codziennego demakijażu wyłącznie tym płynem
Dla osoby, która z kwasami jest za pan brat, a dodatkowo ma skłonność do przebarwień, filtry to must have. Emulsję Lirene SPF50+ zużywam tubka za tubką, a to aż 175 ml! Zupełnie serio - gdy poprzednia się kończy, kupuję nową. Ta ze zdjęcia jest zafoliowana, bo z poprzedniej właśnie wydłubuję resztki po rozcięciu. Idealna do ciała, świetnie się wchłania i nie denerwuje nawet podczas upału. Ale jest niemal bliźniacza składem (choć nie formułą) do hydrolipidowego Pharmaceris do twarzy! I na twarzy również spisuje się znakomicie, dobrze się wchłania (ale nie w 100%), prawie nie bieli, nie jest tłusta. Bez problemu można wykonać pełen makijaż. Dla mnie to ideał na co dzień, który nie rujnuje portfela. Na marginesie dodam, że swoją tubkę ma nawet mój mąż, który jest absolutnym przeciwnikiem jakichkolwiek smarowideł (ble, fuj, tłuste, klei się, śmierdzi i te sprawy), a emulsję Lirene zabiera ze sobą latem, jeżeli spędza wiele godzin na słońcu przy różnych pracach mechanicznych. Jeżeli to Was nie przekona, to już nie wiem :). Z kolei oba Antheliosy (fluid ultralekki, suchy żel-krem) są o wiele bardziej komfortowe - wchłaniają się jeszcze lepiej, zapewniają mat na jeszcze dłużej, mają jeszcze wyższą ochronę przeciwsłoneczną (UVA), ale... też znacznie wyższą cenę. I z tego względu chętnie sięgam po nie na większe wyjścia czy spotkania, kiedy chcę wyglądać nienagannie przez wiele godzin. Tak na co dzień jest mi zwyczajnie szkoda :(. Więcej o tych filtrach pisałam w aktualnej pielęgnacji twarzy
Nie da się ukryć, że na punkcie ust mam małego fioła, o czym może świadczyć co najmniej 13 otwartych obecnie smarowideł do ust (pielęgnacyjnych - dodam). Piszę co najmniej, ponieważ nie panuję nad niektórymi, walającymi się po kieszeniach kurtek czy torebek ;) Tyle naliczyłam na pewno, możliwe, że gdzieś jakaś zaginiona pomadka jeszcze się znajdzie. Niestety jest to poniekąd efekt gonienia króliczka - a bo ta okropnie smakuje, ta słabo nawilża, ta jeszcze coś. Tylko trzy pozycje zasługują na zaszczytne miano ulubieńców roku.
Nuxe Reve de miel to mój najlepszy balsam do ust ever. Żadne, absolutnie żadne smarowidło nie może się z nim równać (no chyba, że jeszcze go nie znam). Jest bardzo gęsty, treściwy, mocno otulający usta. Gdy nałożę go wieczorem, rano nadal czuję lekką warstewkę na ustach, a to niesamowite. Cudnie zmiękcza i regeneruje - o wiele mocniej i szybciej niż inne tego typu produkty. Cena może się wydawać wysoka (ok 30-50 zł), ale hej! Po pierwsze jest przecudowny w działaniu - działa najmocniej ze wszystkiego co znam, po drugie jest mega wydajny, wystarczy dosłownie odrobinka, a po trzecie ma większą pojemność od innych mazideł (to aż 15 g!), więc finalnie wcale drogi nie jest. Dla porównania - Tisane w słoiczku ma 4,7 g, Carmex 7,5 g. To też balsam multifunkcyjny, nic nie stoi na przeszkodzie by wetrzeć go w skórki przy paznokciach czy suche kostki na dłoniach (oczywiście przy zachowaniu zasad higieny). Jestem nieco rozdarta, bo z jednej strony już mi się strasznie znudził (używam go codziennie, dzień w dzień, bez wyjątku), a z drugiej nie znam lepszego, więc jeżeli kupię coś innego, to pewnie dołączy do gromadki pozostałych niedoskonałych mazideł.
EOSy to balsamy budzące skrajne emocje. Albo się je kocha, albo nienawidzi, co jak najbardziej rozumiem. Ja na szczęście należę do pierwszej grupy, a te urocze jajeczka działają u mnie lepiej od niejednej pomadki w sztyfcie. Do tego mają przyjemne, owocowe zapachy i cudny skład. Bardzo lubię ich gęstą konsystencję, jakby woskową, mocno otulającą usta. Myślę, że warto spróbować takiego jajeczka choć raz, by się przekonać, do której grupy osób się należy ;). Wiele osób zarzuca im, że to tylko drogie, ładnie pachnące gadżety bez właściwości pielęgnacyjnych - ja się z tym absolutnie nie zgadzam, ale jak najbardziej wierzę, że u kogoś może tak być, bo u mnie wiele popularnych pomadek się nie sprawdza.
Odżywcza pomadka do ust z peelingiem Sylveco to produkt kultowy. W kategorii peelingu do ust bije na głowę cukrowy Evree, na którym się niestety trochę zawiodłam. W pomadce Sylveco podoba mi się wszystko - specyficzny słodko-olejowy zapach, optymalny poziom ścierania bez ranienia ust*, a także sama "baza" pomadki, czyli masa, w której zatopione są kryształki cukru trzcinowego. Warstwa, która pozostaje po rozpuszczeniu drobinek przyjemnie otula i nawilża usta. Nie jest to więc tylko wygodny w użyciu peeling, lecz faktycznie pomadka z peelingiem. Nie przepadam za używaniem jej "w locie", czasem zostają kryształki cukru na ustach, potrzebuję lusterka dla pełnego komfortu. Jedyną jej wadą jest szybkie psucie się - to produkt naturalny. To już mój bodajże trzeci egzemplarz i mimo, że jest dość niewydajna (znika w oczach bo jest dość "miękka" ;)), nigdy nie zużyłam jej do końca. Jej PAO to tylko 3 miesiące od otwarcia (3M), ale sama lubi też zakomunikować o zakończeniu żywota zapachem zjełczałego oleju... Gdy się ją otworzy, trzeba wyciągnąć na wierzch i używać, a nie wrzucać do szuflady, nie ma przebacz ;)
*W przypadku mocno spierzchniętych ust może być odrobinę za mocna i niekomfortowa w użyciu, ale bez porównania do peelingu Evree, który dosłownie szarpie i rani usta dużymi, ostrymi kryształkami cukru.
Z racji tego, że myję włosy codziennie, przez moje ręce przewija się dużo szamponów. Ale w sumie jest tylko jeden, do którego non stop wracam i przewija się w moich denkach na tyle regularnie, że aż nie chce mi się o nim za każdym razem pisać ;) Joanna Naturia pokrzywa i zielona herbata to po prostu skuteczny, tani, prosty, SLES-owy oczyszczacz. Raczej nie do użytku codziennego bo to jeden z tych mocniejszych szamponów, ale często i chętnie do niego wracam. Dobrze myje, ładnie pachnie, jest tani...
Jak już wspomniałam powyżej - z racji tego, że myję włosy codziennie, przewija się u mnie sporo szamponów. Ale odżywki to już u mnie dosłownie hurt z dwóch powodów - po pierwsze codzienne mycie, a po drugie... długość włosów. Od ucha w dół oznacza u mnie jakieś 50-parę cm długości ;) Normalnie sięgają mi do lędźwi, ale gdy są mokre i ciężkie, dotykają już pośladków. Nie da się więc ukryć, że nie patrzę w stronę średnio- i wysokopółkowych produktów, bo zwyczajnie zbankrutuję.
Na ratunek przychodzą mi Kallosy. Inie chodzi mi o żadną konkretną wersję. O Kallosy jako ogół :). Przewijają się przez moje denka non stop, miałam już różne wersje: Banana, Blueberry, Cherry, Multivitamin, Chocolate, Caviar, Vanilla, Latte, Jasmine, Argan, Pro-Tox. Teraz mam Color (otwarty), Aloe (w zapasie) i ponownie Chocolate (w zapasie). Zużyłam więc wiele litrów Kallosów ;). O jakiejś wersji pewnie zapomniałam. Uwielbiam je za to, że są duże, tanie i... dobre! To zwykłe, proste maski do włosów. Gdybym miała je oceniać jako maski, byłyby bardzo słabe - raczej jako baza do wzbogacania, niż samodzielna maska, z wyłączeniem wersji Pro-Tox, która faktycznie robiła znacznie więcej z efektem wow. Ale ja ich używam jako odżywek, na 2-3 minuty pod prysznicem i do spłukania, a w tej roli sprawdzają się świetnie. Ułatwiają rozczesywanie włosów, zmiękczają, dodają blasku. No i nie rujnują portfela :). Uwielbiam, kupowałam, kupuję i będę kupować. Nie wrócę tylko do wersji Vanilla oraz Latte. Podsumowując - jako tania odżywka tak, jako maska do włosów niekoniecznie.
Zaskoczona jestem tym, jak bardzo moje włosy lubią odżywki Garnier. Ogólnie z marką mam mieszane relacje, ale odżywki kupuję chętnie co widać po denkach bo ciągle się jakieś pojawiają. Wersja Goodbye Damage to mój wieloletni ulubieniec, pojawiła się w ulubieńcach 2015 i ulubieńcach 2016, jak widać nadal ją kupuję ;). Jest najsilniejsza, najcięższa z całej trójki. Odżywia włosy najmocniej, wyraźnie je dociąża, nabłyszcza i wygładza, ale przy codziennym stosowaniu może obciążyć. Pięknie i owocowo pachnie. Hydra Fresh to nowość, która pojawiła się w 2017 roku. Poznałam dzięki testom na wizażu i od tamtej pory kupuję regularnie. Jest wyraźnie lżejsza od GD, nie dociąża tak włosów, lepiej się sprawdza na co dzień. Włosy są po niej lekkie, ale błyszczące i nawilżone. Pachnie świeżo, z ogórkową nutą. Z kolei Awokado i masło karite też używam od lat, chyba nie doczekała się debiutu w ulubieńcach, a zasługuje. Jest najrzadsza z tej trójki, przez to najmniej wydajna niestety, ale jednocześnie nie jest najlżejsza. Nie jest ciężka, ale wyraźnie sprawia, że włosy są bardziej śliskie, błyszczące i łatwo się rozczesują. Bardzo ją lubię. Odżywki Garnier moim włosom wyraźnie służą :)
Balea Oil Repair to odżywka, która jest rzadka i... ciężka :D Za każdym razem miałam po niej efekt mega wow, włosy były bardzo dociążone, wygładzone, miękkie i błyszczące. Taka idealna, gładka, błyszcząca tafla. Zawiera proteiny, więc warto z nią uważać, ale ja zawsze używałam przed większymi okazjami, więc nie było okazji by przegiąć. Zawsze po jej użyciu miałam +5 do good hair day :). Szkoda, że niedostępna w Polsce, ale da się ją znaleźć w sklepach z chemią niemiecką lub sklepach online.
Zabezpieczanie końcówek to temat równie ważny! Na najnajnajwiększą uwagę zasługuje L'Oreal Mythic Oil (moja wersja: Nourishing oil for all hair types). Jest dość drogi (ok. 50-60 zł), ale wart każdej złotówki. Po pierwsze, to ogromna butla 100 ml co jest plusem w kontekście wydajności i usprawiedliwia cenę (to produkt do użytku profesjonalnego, więc nie ma co się dziwić, że jest w dużej pojemności), ale będzie minusem dla osób z krótkimi włosami, które potrzebują tylko odrobinki - wtedy warto kupić z kimś na spółkę i się podzielić. Ma też cudny, luksusowo-orientalny zapach, jak perfumy. No i te właściwości... Olejek jest bardzo płynny i bardzo leciutki więc nawet jeśli na początku włosy nie wyglądają za dobrze, to po chwili świetnie się wchłania i nie obciąża!!! Świetny dla posiadaczek cienkich, delikatnych i podatnych na obciążanie włosów. Bardzo dobrze zabezpiecza, ujarzmia puch, wygładza i nabłyszcza. Czyli po prostu ideał ;). Dodajcie do tego opakowanie, które zdobi łazienkę i wygodną pompkę. Jak dla mnie - bez wad. Oczywiście należy na niego spojrzeć jak na silikonowe serum do włosów, a nie olejek o naturalnym składzie.
Oleokrem Biovax (wersja Diamond) kupiłam w sierpniu podczas -49%, więc można powiedzieć, że to mój ulubieniec drugiej połowy 2017. Pamiętam, że był szał na Oleokremy podczas promocji z okazji Dnia Kobiet, ale ja nie rozumiałam ich fenomenu. Dopiero wysyp pozytywnych recenzji (już dawno po promocji) dał mi do myślenia i spowodował sierpniowy zakup. Za pół ceny, bo prawie 20 zł wydawało mi się absurdalne za taką tubkę! Ach, w jakim ja byłam błędzie. Uprzejmie informuję, że ten produkt jest wart zakupu nawet w cenie regularnej ;). Po pierwsze, to produkt bez spłukiwania, więc używa się go dosłownie odrobineczkę. Wydajność oceniam więc na ekstremalną ;). Po drugie, to naprawdę jest krem, dosyć ciężki i gęsty, więc odrobineczkę należy traktować bardzo dosłownie. Ma przecudowny, kwiatowo-pudrowy zapach, również perfumeryjny. Jak już wspomniałam, to produkt ciężki, więc umiar należy traktować poważnie (w przeciwnym razie przyklap). U mnie najlepiej sprawdza się aplikacja na jeszcze wilgotne włosy (ale już nie ociekające ;)), wtedy po wyschnięciu są mega błyszczące, miękkie, wygładzone i dociążone. Odrobinkę dokładnie rozcieram w dłoniach i rozprowadzam na włosach, w razie potrzeby dokładam jeszcze trochę. Dobrze zabezpiecza włosy i polecam szczególnie w okresie zimowym, szalikowo-czapkowym :). Jest znacznie cięższy od Mythic Oil. Są też inne wersje Oleokremów, ale nie miałam z nimi styczności :)
Odżywki w sprayu Gliss Kur kupuję na okrągło, w różnych wersjach. Ta sprawdza się bardzo dobrze, ale największy sentyment mam do różowej. Gdy się bardzo spieszę, spryskuję włosy, rozczesuję i wychodzę ;). Też są zabezpieczone, ładnie pachnące, odrobinę wygładzone i ujarzmione, ale nie aż tak, jak w przypadku poprzedników. Jeżeli chcę, by było jak trzeba, nakładam Mythic Oil lub Oleokrem na same końcówki, a Gliss Kurem spryskuję włosy na długości, wtedy mam full service ;). Lubię te odżywki!
Joanna Multi Cream to farba, którą kupuję od lat. Obecnie mam 4 opakowania w zapasie, to chyba daje do myślenia ;). Włosy mają się po niej dobrze, nie wypłukuje się za szybko, gdyby nie odrosty, długo mogłabym ich nie farbować ponownie. Kolory nie wychodzą idealnie jak na opakowaniu, ale to zawsze zależy też od naturalnego koloru włosów. Ja się już do tego przyzwyczaiłam, a po kilku latach dokładnie wiem, czego się spodziewać po poszczególnych odcieniach. Najczęściej używam Orzechowego brązu, czasami Cynamonowego brązu, najrzadziej Kasztanowego brązu. Najważniejsze, że dobrze czuję się w swoim kolorze, włosy są zdrowe, a farbę kupuję za 5,99 zł w promocji <3.
Z legendarną, zieloną kulką Vichy mam styczność po raz pierwszy. Ten egzemplarz mam od wakacji i nadal jest go sporo (PAO 12M), jednak muszę zaznaczyć, że nie używam codziennie. To najlepiej chroniący antyperspirant, jaki kiedykolwiek miałam i szczerze aż nie chcę używać go codziennie, żeby moja skóra się do niego nie przyzwyczaiła*. Zawsze zapewnia mi mega komfort na wiele godzin, uczucie suchości i brak jakiegokolwiek nieprzyjemnego zapachu. Chroni o wiele skuteczniej od zwykłych antyperspirantów. Choć spotykam się czasem z głosami, że to nie ten sam produkt, co kiedyś, że już nie chroni tak dobrze. Niestety nie mam porównania, ale z aktualnej wersji jestem ogromnie zadowolona. Chciałabym, żeby tak zostało, bo to obecnie mój jedyny pewniak ;). Zapach jest świeży, trochę męsko-morski, na początku mi przeszkadzał, ale już się przyzwyczaiłam.
*zupełnie nie rozumiem tej zasady działania bo niby wszystkie antyperspiranty opierają się na tym samym składniku, ale jeżeli używam w kółko tego samego, to już pod koniec opakowania działa wyraźnie słabiej, przy czym wystarczy zmienić na inną markę (przecież z tym samym składnikiem...), by znowu czuć się świeżo. Nie wiem, jak to działa, ale tak jest ;)
Uwielbiam produkty takie jak odżywka do brwi Orphica Brow bo... kompletnie nie muszę Was przekonywać o działaniu. O ile w przypadku antyperspirantu w pewnym sensie musicie mi wierzyć na słowo (ok, wcale nie musicie, ale byłoby miło :)), tak w przypadku tej odżywki wystarczy spojrzeć na zdjęcia przed i po. I nie muszę nic więcej dodawać :D. Ale dodam, na wszelki wypadek - odżywka niebywale zagęściła mi brwi, spowodowała wzrost nowych włosków, a także wyraźnie je przyciemniła. Czy wzmocniła? Nie wiem, trudno mi to ocenić. Ale na pewno są gęstsze, pełniejsze i ładniejsze <3. Efekty zobaczycie tutaj: Orphica, odżywka do brwi. Wiem, że obecność bimatoprostu dla wielu osób będzie niekomfortowa, ale w przypadku odżywki do brwi absolutnie mi to nie przeszkadza z uwagi na odległość od oczu. Szczególnie, że używałam już wielu innych produktów o bardziej naturalnym składzie (olej rycynowy, L'Biotica, Regenerum, odżywka Alterra), które nie przyniosły ŻADNYCH rezultatów.
Rok 2017 należał do bawełnianych masek w płachcie/płacie, nie tylko u mnie :). Myślę, że to bardzo fajny i wygodny trend, ale nie ukrywajmy - gotowe maseczki są drogie. Dopóki nie trafi się jakaś bardzo dobra okazja, niestety uszczuplają portfel i to znacznie. Ale można je tanio zrobić samemu! 50 szt. bawełnianych tabletek kosztuje niecałe 9 zł na AliExpress. Wystarczy je obficie nasączyć dobrym tonikiem lub serum bądź zrobić samodzielnie mix dopasowany do potrzeb i gotowe! :) Można też nasączyć płat i położyć na glinkę na twarzy, żeby zapobiegać wysychaniu. Zazwyczaj wlewam tonik do kieliszka i wrzucam do niego taką tabletkę. Na moich urodzinach nawet się śmiałam, że w tym domu wódki się nie pija, a wszystkie kieliszki służą mi do kosmetycznych mikstur, no cóż :D
Zdecydowanie chciałabym w pielęgnacyjnych ulubieńcach 2017 roku wyróżnić jedną markę, która totalnie skradła moje serce. Jest to pewnie znane Wam dobrze Senelle :). Zdaję sobie sprawę z tego, że część osób zareagowała lekką niechęcią, ponieważ marka nagle zaczęła się promować na wielu blogach jednocześnie. A wszystkie recenzje brzmiały jak pieśni pochwalne, co może budzić wątpliwości co do ich rzetelności. Tylko że... ta marka naprawdę zasługuje na każde dobre słowo. Jak mało która!!! To młoda marka, więc nie ma co się dziwić, że się promuje. Ja miałam jak dotąd trzy ich kosmetyki i... wszystkie trzy okazały się WYBITNE. Nie, nie dobre. Wybitne.
No bo wyobraźcie sobie, że w kosmetykach gra po prostu wszystko. Opakowanie jest nie tylko piękne, ale i funkcjonalne (szklany słoiczek z dobrze działającą pompką lub miękka tubka z zatrzaskiem). Zapachy są przyjemne i uprzyjemniają stosowanie, co w kosmetykach naturalnych nie zawsze jest oczywiste. Konsystencja dokładnie taka, jak być powinna, idealna. Przepiękne składy. Cena nie rujnuje portfela, jest optymalna - nienajniższa, ale i nienajwyższa, ale to cena za jakość. No i najważniejsze - działanie. W każdym kosmetyku dokładnie takie, jak być powinno - balsam do ciała cudownie odżywia i nawilża skórę na długo, nie jest to jakiśtam lekki gadżecik, tylko prawdziwie odżywcza bomba. Krem pod oczy nawilża sto razy lepiej od niejednego hitu blogosfery (arganowego Nacomi nie dałam rady zużyć zgodnie z przeznaczeniem), a przy tym jest przyjemny w stosowaniu i sprawdzi się zarówno na dzień cieńszą, jak i na noc grubszą warstwą. A peeling do twarzy totalnie zabił moje dotychczasowe postrzeganie peelingów i dotychczas posiadany (który lubiłam) zużyłam, za przeproszeniem, do tyłka. Serio. Wcześniej myślałam, że przecież każdy peeling do twarzy się sprawdzi, to ma tylko ścierać naskórek. A później poznałam Senelle ;). I okazało się, że on nie tylko idealnie ściera (a jest przy tym łagodny - bo drobinek jest dużo, ale nie są ostre, nie za duże i nie za małe), ale też cudownie zwęża pory, rozjaśnia skórę i sprawia, że jest taka ekstremalnie gładka, promienna i idealna. Peeling i pielęgnacja w jednym? Proszę bardzo ;). Gdyby mi ktoś powiedział, że byłabym w stanie wydać 55 zł na peeling do twarzy, to kazałabym mu się puknąć w czoło. A teraz absolutnie uważam, że warto i gdyby nie fakt, że mam jeszcze Sylveco ze starych zapasów (niestety gorszy :<), natychmiast kliknęłabym Senelle. Zresztą już miałam myszkę na "dodaj do koszyka", ale jak go kupię, to i Sylveco zużyję do pośladków bo już nie będę chciała go używać ;).
Moim zdaniem to obecnie jedna z najciekawszych marek na polskim rynku. Super, że pojawiają się coraz to nowsze kosmetyki z podziałem na pory roku - z innymi składnikami aktywnymi. Jak dla mnie - najbardziej udany debiut 2017.
Serdecznie zapraszam do drugiej części wpisu z ulubieńcami 2017 roku - tym razem będą to ulubieńcy z kategorii makijaż, paznokcie oraz akcesoria :) Pierwsza część: Ulubieńcy 2017 - pielęgnacja.
Wpis podzieliłam na dwie części - w pierwszej połowie powiem o nowych ulubieńcach z 2017 roku, a w drugiej - o tych wieloletnich, którzy się u mnie powtarzają. Niektórzy są takiemu powtarzaniu przeciwni, więc chciałam, żeby i wilk był syty, i owca cała - jak komuś to przeszkadza, niech pominie drugą połowę wpisu ;)
Pewnie obecność większości z nich nie jest dla Was zdziwieniem, bo przewijali się już na blogu. Pudrowe pomadki do ust Bell Hypoallergenic zachwyciły mnie wygodą użycia (wysuwana kredka, którą łatwo wyrysować usta), ładnym zapachem (cukierkowo-owocowym) i brakiem posmaku, mega komfortem noszenia przy jednoczesnej przyjemnej trwałości. Mają cudne krycie już przy jednym pociągnięciu i są tak mięciutkie, komfortowe na ustach, że aż wydają się je pielęgnować. Nie trzeba się martwić o podkreślenie suchych skórek, nawet jeżeli usta nie są w najlepszej kondycji. Nie są to pomadki zupełnie matowe, raczej kremowo-satynowe, co oceniam na plus. Świetny wybór na co dzień bez wysuszania, a do tego dwa pierwsze odcienie to ładne nudziaki! Pełna recenzja i swatche wszystkich 6 odcieni tutaj. Biały mixer NYX to zbawienie dla każdej bladej twarzy. Znalezienie dostatecznie jasnego podkładu to nie lada wyczyn! Jest dobrze napigmentowany, dzięki czemu wystarczy odrobinka, by dość mocno wpłynąć na odcień podkładu, co minimalizuje ryzyko zmiany właściwości - przy innych produktach tego typu zwykle trzeba ich użyć więcej. Porównanie z innymi mixerami tutaj. Puder do brwi Golden Rose (104)niby nie jest produktem szczególnie wybitnym, to po prostu dobry cień do brwi w ładnym odcieniu, ale jakoś tak wyszło, że przez prawie cały rok najchętniej sięgałam właśnie po niego - pomimo posiadania innych produktów do brwi. Cienia używa mi się łatwiej niż kredki czy pomady, więc makijaż trwa krócej, jest mi też łatwiej poprawić ewentualne niedociągnięcia ;). Jest dobrze napigmentowany, utrzymuje się na skórze w ciągu dnia, lubię bardzo, taki niezawodny pewniak. Swatche znajdziecie tutaj. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku żelu do brwi Essence Make Me Brow (02 browny brows), niby nie jest to jakiś super hicior, ale odruchowo moja ręka najczęściej sięgała właśnie po niego bo jest bardzo szybki i łatwy w użyciu, bezproblemowy. Wraz z cieniem Golden Rose to już w ogóle ekstra! Ma malutką, stożkową, wygodną szczoteczkę, ładny odcień chłodnego brązu. Ładny kolor i precyzyjna szczoteczka sprawiają, że każda, nawet najmniejsza i najjaśniejsza brew staje się bardziej widoczna, więc wyglądają na gęstsze + dodatkowy efekt zagęszczenia następuje dzięki mikrowłóknom. Trochę utrwala, ale nie na mur beton (dużo słabiej od np. L'Oreal Brow Artist Plumper), ale to ma też drugą stronę medalu - jest mi o wiele łatwiej wyczesać ewentualny nadmiar i co nieco poprawić. Bo jak L'Oreal zastygnie, to już kaplica ;). To po prostu dobry, bezproblemowy produkt na co dzień, ale jak potrzebuję lepszego utrwalenia, to sięgam po L'Oreal. Swatche również tutaj. Tusz do rzęs Max Factor Masterpiece Max znam już od 6 lat (jak nie dłużej) i za każdym razem zachwyca mnie bardziej od innych, więc muszę go w końcu wyróżnić ;). Uwielbiam jego silikonową, stożkową szczoteczkę z gęstymi ząbkami - świetnie rozczesuje rzęsy. I jeszcze jedna ważna sprawa - konsystencja. Od samego początku wyraźnie gęstsza od np. L'Oreali, więc nie oblepia tak szczoteczki i rzęs, szanse posklejania są naprawdę niewielkie :). A to wcale nie oznacza, że tusz szybko wysycha - jest zdatny do użycia przez wiele miesięcy i zwykle jedynym powodem tego, że go wyrzucam są względy higieniczne. Jedna warstwa wygląda delikatnie, naturalnie, zaś druga robi już cuda, więc efekt można też stopniować. Dla mnie mistrzostwo, jeden z najlepszych tuszów, jakie miałam - chętnie do niego wracam i nadal będę wracać!
Puder Bell SPF50 nieprzypadkowo zostawiłam na koniec. Miałam duże wątpliwości, czy w ogóle go pokazywać w ulubieńcach roku, ponieważ poznałam go dopiero we wrześniu, a nie używam codziennie, więc nazwijmy go raczej odkryciem roku niż ulubieńcem roku. Ale jest to produkt z pewnością wyjątkowy... Przede wszystkim jest mi ciężko nazwać go w ogóle pudrem bo... dla mnie to podkład w pudrze! Jest mocno kryjący, a nałożony bardziej zbitym pędzlem - wow! Dodatkowo ładnie wygładza buzię i zostawia satynowy mat. No ale właśnie - warto mieć na uwadze, że nie matuje na długo, więc kupienie go z zamiarem używania jako pudru matującego będzie rozczarowaniem. Dla mnie to idealny produkt w te dni, kiedy się bardzo spieszę, chciałabym machnąć kilka razy pędzlem i wyglądać po prostu ładniej. Buzia jest wyraźnie ujednolicona, zmatowiona, wygładzona w kilkanaście sekund i można lecieć ;). A jeszcze bardziej uwielbiam go z jakimś filtrem - jeżeli bieli, to puder z pewnością to skoryguje. Nie wierzę w ochronę SPF50 przy ilości, jakiej się używa, ale na pewno jest to dla mnie jakiś dodatkowy komfort. I jeszcze jedna dobra wiadomość - 01 to odcień MEGA jasny, szczerze to nawet ja (mega bledzioch) czuję się lepiej w 02! Na pewno nie jest to produkt dla każdego, ale mam nadzieję, że powyższe "za i przeciw" pozwoli Wam ocenić sytuację i stwierdzić, czy ta opcja się Wam podoba :) Dla zabieganych posiadaczek niedoskonałej cery w celu ekspresowego jej udoskonalenia :D
Rok 2017 należał do cieni Zoevy... Robiłam ostatnio duże porządki i szczerze - pozbyłam się wielu palet, ale żadnej Zoevy. Jak się zastanawiam nad tym, jakimi cieniami się pomalować, sięgam właśnie po nie... Lubię ich kompozycje kolorystyczne, pigmentację i jakość... W grudniu trafiły do mnie dwie nowe palety (Basic Moment i Cocoa Blend) i jedna z nich (BM) już się stała moją ulubienicą ;). Lubię też to, że z łatwością mieszczą się w komodzie ALEX i mają napisane nazwy - to wiele ułatwia! Wiem, że Zoeva ma swoich zwolenników i przeciwników, ale ja należę do tej pierwszej grupy.
Ja wiem, że bibułki matujące Marion nie są najlepszymi jakościowo bibułkami na świecie. Ale są dla mnie najlepsze z uwzględnieniem relacji cena-ilość-jakość. Bo choć owszem, lepiej sprawdzają się u mnie te z Inglota, to... 29 zł za 50 szt. to dla mnie przesada za coś, w co odsączę swój tłuszcz z twarzy i wyrzucę do kosza ;). Bibułki Marion da się kupić za mniej niż 7 zł za 100 szt. i choć są mniej wydajne, to i tak wychodzą dużo lepiej cenowo. Dobrze odsączają nadmiar sebum, pozostawiają skórę matową, nie niszczą zbytnio makijażu przy umiejętnym użyciu (delikatnym), ale weźmy pod uwagę, że to zależy też od podkładu, nie tylko od bibułek! Jeżeli podkład będzie bardzo podatny na ścieranie, to wiadomo, że chętnie się przeniesie na bibułkę. Jestem z nich zadowolona, zużyłam już całkiem sporo opakowań i mam kolejne 2 w zapasie. Zawsze w mojej torebce. Z kolei henna RefectoCil jest najlepszą, jaką znam. Wiem, że wielu profesjonalistów na niej pracuje! Kosztuje ok. 15 zł za tubkę i jest absolutnie warta spróbowania (kupiłam też ich utleniacz by się nie bawić w wodę utlenioną i nie zastanawiać, czy to będzie grało, czy nie). Na włoskach utrzymuje się około 2-3 tygodni (choć oczywiście z czasem coraz słabiej), a na skórze kilka dni. Bardzo mi się podoba mnogość kolorów i to, że można je bardzo łatwo ze sobą łączyć. I w ten sposób łączę 3 (brązowy) z 1.1 (grafit) by uzyskać szary, chłodny brąz. Ma postać żelu, więc super szybko się rozrabia - po prostu wyciskam trochę jednej, drugiej, dodaję utleniacz, mieszam (łatwo się łączy) i nakładam na brwi skośnym pędzelkiem (osobnym). Należy ją trzymać 5-10 minut, więc też czas koloryzacji nie jest szczególnie długi. Wygoda użycia pierwsza klasa ;)
Nie da się ukryć, że paznokciowo moje serce należało w tym roku do hybryd Realac oraz ozdób termicznych Manirouge. Klasyczne lakiery zostały niemal zupełnie porzucone ;). Hybrydy Realac cenię sobie za ich formułę, która bardzo łatwo nakłada się cieniutkimi warstwami oraz za trwałość - aż do ściągnięcia, podczas gdy Semilac czasem potrafił mi odchodzić. Dodatkowo Realac ma świetną bazę i top, które chętnie współpracują też z innymi markami, więc pozbyłam się już innych baz i topów, zostawiając tylko te. Odnoszę też wrażenie, że maluje mi się nimi łatwiej i osiągam satysfakcjonujący efekt przy mniejszym nakładzie pracy i poprawek. Kryją trochę słabiej od np. Semilaca i 3 warstwy to u mnie mus, ale dodam, że ja naprawdę nakładam cienkie warstwy (a nie "cienkie warstwy" jak w tutorialach na YouTube, podczas gdy pędzelek ocieka lakierem :/), więc jest to dla mnie zrozumiałe. A inne atuty jakościowe wygrywają :). Moja siostra kompletowała w tym roku swój zestaw do hybryd i postawiłyśmy właśnie na Realac. Poszczególne kolekcje zobaczycie tutaj. Jest mi bardzo miło, że jestem ich ambasadorką. Z kolei ozdoby termiczne Manirouge to istna paznokciowa rewolucja! Przyznam szczerze, że początki nie były łatwe, ale warto było przez to przebrnąć. Absolutnie nie niszczą paznokci, więc śmiało można zmieniać wzory na paznokciach do woli. Aplikacja jest szybsza od hybryd, przy jednoczesnej dobrej trwałości. A mnogość wzorów sprawia, że absolutnie każdy znajdzie coś dla siebie! Pełen wpis tutaj.
Buzia mi się cieszy, gdy po raz kolejny pokazuję Wam lusterko LED z AliExpress (ostatnio kupowałam tu). Ja wiem, że jestem już koszmarnie nudna, bo wylądowało w ulubieńcach maja, ulubieńcach czerwca, wpisie o gadżetach kosmetycznych i pewnie gdzieś jeszcze, ale... czy naprawdę jest tu ktoś, kto sądził, że nie wspomnę o nim w ulubieńcach roku? ;) To naprawdę jeden z moich najlepszych zakupów ever! Zajmuje niewiele miejsca, bo jest cienkie i z łatwością mieści się w każdej torebce. Ale jednocześnie jest całkiem spore na szerokość i wysokość, więc obszar przeglądania się jest spory - nie trzeba się gimnastykować, można się zupełnie wygodnie w nim przejrzeć. Jakość lusterka (odbicia) też na plus! A dodatkowe oświetlenie LED jest mega atutem, wielokrotnie się doświetlałam w gorszych warunkach oświetleniowych. Ba, służyło mi nawet za latarkę pod namiotem (bo z normalną latarką zawsze mąż gdzieś polazł właśnie wtedy, gdy jej potrzebowałam)! Zasilane jedną baterią A23 - wbrew pozorom zupełnie bez problemu dokupiłam sobie jedną na zapas w hipermarkecie. Co ciekawe, lusterko przychodzi już z baterią! Wymiary 8,5 cm (szerokość) x 11,3 cm (wysokość) x 1 cm (grubość), jedynie w miejscu baterii jest taki grubszy wałek o średnicy 1,5 cm. Plastik jest trochę lichy i się rysuje, ale hej! Ja to lusterko kupiłam za 10 zł (sobie), a później za ok. 15 zł (dla mamy i siostry pod choinkę), czy naprawdę będziemy się o to czepiać? Idealne lusterko do torebki!!! Olejek Isana i mydełko antybakteryjneProtex to moi kompani w czystości akcesoriów! Olejkiem i mydełkiem myję gąbki do makijażu, zaś samym mydełkiem pędzle (nie używam olejku do pędzli w obawie o rozklejenie włosia). Olejek świetnie rozpuszcza nawet zaschnięte, ciężkie podkłady, zaś mydełko gwarantuje łatwe wypłukiwanie piany i dodatkową ochronę antybakteryjną <3. Jak myję gąbki do makijażu?
Wiem, że wiele osób mocno krytykuje powtarzanie ulubieńców z poprzednich lat, ale ja się z tym nie zgadzam. Przecież to właśnie te produkty są wieloletnimi hiciorami i zasługują na podwójną uwagę!!! Postaram się więc krótko (bo już i tak zbytnio się rozpisałam). Wszystkie produkty od tego momentu w dół pojawiły się już albo w ulubieńcach 2015, albo w ulubieńcach 2016, ale z ręką na sercu zasługują na pojawienie się ponownie w ulubieńcach 2017. Komu to przeszkadza, może zakończyć czytanie :).
Drzewko do suszenia pędzli to ogromnie przydatny gadżet, który pozwala na suszenie ich włosiem w dół. Super łatwo się składa (po prostu wyjmuje się nóżki), dzięki czemu można je wsunąć gdziekolwiek na półkę i nie zajmuje dużo miejsca. Moje drzewko wygrałam w konkursie, ale zastanawiam się nad zakupem drugiego, bo czasem mam taki hurt w myciu, że brakuje mi oczek ;). Patyczki do korekty makijażu Cleanic mają szpiczaste końcówki, dzięki czemu pozwalają na bardzo precyzyjne poprawki podczas makijażu <3. Niezastąpione!!! Z kolei płytka For Your Beauty jest niezastąpiona do szybkiego i skutecznego mycia pędzli. Różne rodzaje wypustek pozwalają na mycie mniejszych lub większych egzemplarzy. Wygodna, praktyczna, niedroga. O wszystkich trzech gadżetach pisałam więcej tutaj.
Ponownie mam ochotę napisać, że rok 2017 należał do Zoevy... I wcale nie skłamię! To właśnie po pędzle Zoevy sięgałam najczęściej przez calutki rok, czy to do twarzy, czy do oczu. Jestem z nich zadowolona, a osobny wpis-tasiemiec czy warto je kupić tutaj. Innym pędzlem, który był często eksploatowany, jest Lily Lolo Super Kabuki. Świetny nie tylko do minerałów, ale też do pudrowania twarzy. Niestety strasznie podrożał (obecnie 92 zł), ale z przykrością stwierdzam, że... jest wart tych pieniędzy ;). Perfekcyjna gęstość, sprężystość, miękkość i idealne przycięcie włosia. Nie zapewni mocnego krycia przy podkładach mineralnych, raczej super szybki i super naturalny efekt. Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że kupię szpatułkę Kryolan za 34 zł, kazałabym mu się popukać w czoło. A kupiłam, używam i jestem mega zadowolona! Dwie inne końcówki pomagają przy wydobywaniu różnych kosmetycznych produktów, szpatułka jest niezniszczalna (bo metalowa) i o wiele trudniej ją zgubić (takie małe wiecznie gubiłam). Pełna recenzja tutaj. Gąbeczka Blend it! chyba też nikogo nie dziwi, używam od dawna, uwielbiam i wielokrotnie o tym pisałam. Ta jest nowa, jeszcze zamknięta. Obecnie użeram się (tak, to dobre określenie, choć może nadal za słabe) z gąbeczką Lorigine, która jest fatalna. Blend it! jest miękka, trwała, świetnie rozprowadza podkład i jest niedroga (ok. 25 zł). Gwarantuje naturalny wygląd, pochłania nadmiar podkładu i lepiej wciska go w skórę, więc jest trwalszy. Trzeba o nią dbać, żeby nie popękała za szybko, a ze swojej strony polecam tylko wersję różową, ponieważ poszczególne kolory różnią się jakością. Czarna była dużo twardsza, a marmurkowe podobno szybko się niszczą. Pełna recenzja tutaj. Nie mam porównania do Beauty Blender, choć kiedyś spróbuję - tak tylko dodam dla jasności ;). Alkohol izopropylowy jest niezastąpiony do dezynfekcji akcesoriów i czyszczenia pędzli pomiędzy klasycznymi praniami, kiedy najzwyczajniej w świecie "nie zdążyłam". Szybko odparowuje, więc chwila moment i pędzel jest gotowy do użycia. Kupuję w wielkich butlach 5l (IPA Cleanser 5l art. 105) i przelewam do mniejszych. Przemywam nim również szpatułki lub miseczkę do pudru. Sally Hansen Instant Cuticle Remover to najlepszy znany mi produkt do usuwania skórek - żaden inny nie rozpuszcza ich tak szybko i tak łatwo. Nawet, jeżeli odrastają Wam grube i mocne!
Zestaw tych samych kosmetyków pewnie jest nudny, ale co ja poradzę, że są dla mnie niezawodne... :/. Po róż Freedom (Banish) sięgałam najchętniej przez cały rok ze wszystkich różów, jakie mam. Umiarkowana pigmentacja i dość jasny, świeży odcień nie pozwalają na zrobienie sobie plam nawet w pośpiechu. Pomimo posiadania różu Zoeva, a obecnie nawet NARS, po Freedom nadal sięgam najczęściej! Jest też mega wydajny bo nadal nie widzę dna, ale ja serio nakładam róż z umiarem. Uwielbiam też róże mineralne, ale wymagają więcej czasu i dlatego sięgam po nie rzadziej. Bronzer Kobo (Sahara Sand) to najlepszy bronzer ze wszystkich, jakie mam. Ładny, jasny, chłodny brąz. Dobrze się rozciera, nie robi plam, nie daje efektu brudnej skóry, idealny do użycia nawet w pośpiechu, wydajny. Mój pewniak. Rozświetlacze My Secret (Princess Dream, Sparkling Beige) to również moje wieloletnie hity, choć Sparkling Beige mam dużo krócej (od listopada/grudnia 2016?). Są piękne i idealne na co dzień, przy lekkiej ręce efekt jest bardzo subtelny, ale można go stopniować. Pięknie odbijają światło bez drobinek. Pełna recenzja tutaj. Baza pod cienie Inglot to najlepsza baza, jaką kiedykolwiek miałam. Tubka nie pozwala jej przedwcześnie zaschnąć i zapewnia wygodę i higienę użycia (nie trzeba dłubać paluchami). Świetnie się rozprowadza, jest bardzo wydajna i trzyma cienie w nienaruszonym stanie przez cały dzień, nawet cienie słabej jakości. Jedyną wadą jest to, że nie ma koloru (tzn. ma kolor cielisty, ale po roztarciu jest zupełnie transparentna), więc ani trochę nie wyrównuje koloru powieki. Wybaczam ;). Kredka do oczu Max Factor (90 Natural Glaze) to ideał na linię wodną o 3-letnim PAO ;). Nie za jasna, nie za ciemna, nie za żółta, nie za różowa. Idealny odcień, dobra trwałość i zdecydowana świeżość spojrzenia. Ogromnie ubolewam nad tym, że Lumene Natural Code został wycofany, to jest mój idealny podkład. Świetnie matuje, jest mega lekki, można dokładać warstwy by zyskać na kryciu bez żadnego ciasteczkowania, żadnego warzenia w ciągu dnia. Bardzo trwały, a do tego bardzo jasny (10 Vanilla). Służył mi przez cały rok przy wielu "większych" okazjach. Mam jeszcze dwie tubki w zapasie, z czego jedną kupiłam za abstrakcyjnie duże pieniądze już po wycofaniu :/. Pełna recenzja tutaj. Pomadka Bourjois Rouge Edition Velvet (10 Don't pink of it) już dawno powinna wylądować w koszu, bo jest stara. A mi jest tak trudno się z nią rozstać! Kolor - ideał, formuła - ideał, trwałość - ideał. Tylko zapach wiele osób odrzuca, ale mi nie przeszkadza (jak farba :D). Myślałam, że zastąpię ją polecaną Zoevą Pure Velour Lips Pale Plethora, ale niestety jak na razie każde użycie mnie zawodzi (w porównaniu do Bourjois), więc chyba będę musiała kupić ją ponownie, a ten stary egzemplarz wyrzucić. Swatche tutaj.
Gdybym miała przygotować sobie sprawdzony set makijażowy na jakieś większe wyjście na drugi dzień - same niezawodne pewniaki, na których mogę polegać, każdy kosmetyk z powyższego zdjęcia by się w tym zestawie znalazł (no, musiałabym się jedynie zdecydować na jeden z rozświetlaczy ;)). W marcu opublikowałam wpis Mój makijaż codzienny i prawie wszystko się tam znalazło.
Jestem bardzo ciekawa, czy pokrywają nam się jacyś ulubieńcy :)
Podsumowałam już ulubieńców 2017 roku (pielęgnacja / makijaż), ale chciałabym też podsumować mniej dobre kosmetyki, na które natknęłam się w ubiegłym roku. Prawie wszystkich się natychmiast pozbywałam, więc będę musiała się posłużyć starszymi zdjęciami :) Dziś będzie bardzo krótko o każdym z nich - czym zaszły mi za skórę.
Chciałabym tu jeszcze wyjaśnić, że celowo podzieliłam je na:
rozczarowania - czyli produkty, które nie spełniły moich oczekiwań, spodziewałam się po nich więcej i czuję niedosyt ;) Często oddawałam je komuś innemu i okazywało się, że u kogoś sprawdzają się lepiej!
buble - produkty, które zaszły mi za skórę tak bardzo, że największemu wrogowi bym ich nie podarowała, a do dziś wzdryga mną na samą myśl! Od razu do śmieci!!
Matowe cienie w kremie (rozczarowanie)- bo są tępe, plastelinowate, wyglądają nieświeżo (jak zwarzone) i ani trochę nie sprawdzają się u mnie w roli bazy, szybko płynę. Co ciekawe, ten zwarzony efekt widzę u prawie każdego na zdjęciach, nawet jeżeli ktoś pisze, że to absolutnie nie ma miejsca (więc proszę, nie piszcie mi, że u Was się to nie dzieje, bo w większości przypadków owszem, tylko tego nie dostrzegacie :D). Błyszczące w kremie lubię. Więcej w: kosmetyczne rozczarowania
Plastry na nos (rozczarowanie) - bo nie dają u mnie rady, jak dotąd żadne! Ani po ciepłych okładach, ani po typowej parówce nad miską. Co najwyżej funduję sobie depilację, podobnie jak przy czarnej masce. Więcej w: kosmetyczne rozczarowania
Żele aloesowe (rozczarowanie) - bardzo się zastanawiałam, czy to tu umieszczać, czy nie. Moja skóra na takie żele reaguje zupełną obojętnością... Nie sprawdzają się ani solo (twarz, ciało, włosy), ani w duecie z innymi produktami (np. pod krem). Do glinek też dodaję, ale czy to coś daje? Nie umiem tego zauważyć. Po prostu smaruję się czymś lekkim, ładnie pachnącym i szybko wchłaniającym, co nie przynosi rezultatów. Rozumiem, że wiele osób aloes uwielbia, ale na mnie to nie robi wrażenia. Był tylko jeden moment w którym "coś się zadziało" - gdy posmarowałam się po depilacji rąk (po jednej stronie), faktycznie podrażnienie zniknęło trochę szybciej. Trochę ;). Mam jeszcze inny żel na liście do wypróbowania (Benton), ale do żeli aloesowych moje serce nie wzdycha... Niemniej jednak uważam, że warto spróbować, choć raz, by się przekonać na własnej skórze. Więcej w: kosmetyczne rozczarowania
Skin79 krem BB Orange (rozczarowanie) - bo się szybko świeci i mocno warzy w strefie T, u mnie jest bardzo nietrwały. Bardzo szybko wyglądam w nim nieświeżo i nie używam na żadne dłuższe wyjście bo wiem, że mnie zawiedzie. Już nie wspominając o tym, że dużo za ciemny, ale to już moja wina ;) Więcej w: kosmetyczne rozczarowania
Batiste, suchy szampon Tropical (rozczarowanie) - bo ma tak mdły i męczący zapach, że nie mogę go znieść :/ Od ponad pół roku próbuję zużyć miniaturkę... Więcej w: kosmetyczne rozczarowania
Yves Rocher, Sensitive Végétal, łagodzący płyn micelarny (rozczarowanie) - bo jest tak słaby, że w ogóle nie daje rady zmyć makijażu (ewentualnie tylko twarz). Więcej w: kosmetyczne rozczarowania
Nacomi, arganowy krem pod oczy (rozczarowanie) - bo mocno natłuszcza, ale słabo nawilża. Nieadekwatnie gęsty i tłusty do faktycznego działania. Po zmianie kremu na inny moja skóra natychmiast zmieniła się na plus! Więcej w: kosmetyczne rozczarowania
Kobo, kredka do brwi (rozczarowanie) - bo jest tłusta, maślana i po każdym użyciu trzeba ją ostrzyć, najbardziej niewydajna kredka, jaką w życiu miałam. Tej tłustości i ślimaczenia na brwiach nie zdzierżę, a szczoteczka tego typu to chyba żart... Jedynie kolor ma ładny. Więcej w: kosmetyczne rozczarowania
Medispirant, antyperspirant do stóp i dłoni (bubel). Po pierwsze - NIE DZIAŁA. Po drugie - SZKODZI (mega wysusza skórę!!!). Po trzecie - jest upierdliwy w stosowaniu, po posmarowaniu na noc uprawiam w łóżku gimnastykę, żeby tylko nie dotknąć dłonią pościeli. A rano i tak budzę się z dłońmi obklejonymi niteczkami z piżamy czy kołdry. Nienawidzę, właśnie wywaliłam. Robiłam dwa podejścia, dwa nieskuteczne. Więcej w: kosmetyczne rozczarowania
Evree, płyn micelarny (rozczarowanie) - bo wypala oczy... Na opakowaniu jest napisane "do demakijażu twarzy", ale w sposobie użycia jest informacja, że służy również do demakijażu oczu. Jest skuteczny, ale za potok łez i czerwone oczy podziękuję. Zużyłam do twarzy, ale nie widzę sensu posiadania dwóch osobnych płynów micelarnych. Więcej w osobnej recenzji
Maseczka witaminowa Bania Agafii (rozczarowanie) - spływa, kapie z twarzy, nic dobrego nie robi, pozostawia skórę zaróżowioną (zabarwiona czy podrażniona - oto jest pytanie...). Inne wersje tych maseczek lubię, tej nie.
Regenerum, regeneracyjne serum do rąk (rozczarowanie) - totalnie nic nie robi, a po codziennym stosowaniu moja skóra miała się coraz gorzej...
Błyszczyk Makeup Revolution (bubel) - bardzo napigmentowana, smużąca, rozlewająca się, klejąca maź, która a po złączeniu ust rozpływa się na boki... Tragedia, nie da się tego nosić
Dr Paw Paw (bubel) - zabarwiona na czerwono wazelina z gigantycznym brokatem
Znowu Regenerum! Regenerum, regeneracyjne serum do rzęs (rozczarowanie) - bo nic nie robi! Więcej w: rozczarowania maja, a pełna recenzja z zerowym efektem (zachęcające, wiem ;)) do zobaczenia tutaj.
Odżywka Vis Plantis Basil Element (rozczarowanie) - bo rzadka jak woda, dosłownie leje się przez palce, połowa wylądowała na włosach, połowa w odpływie prysznica. Cieszyłam się, że się skończyła - tyle jest dobrych odżywek, że po co się męczyć. Więcej w rozczarowaniach lipca
Micelarna odżywka myjąca Schwarzkopf BC Bonacure (rozczarowanie) - bo na drugi dzień o 13 miałam już totalnie tłuste włosy. Mycie odżywką to nie dla mnie - nawet myjącą. Później w moje ręce trafiła wielka butla i natychmiast oddałam. Więcej w rozczarowaniach lipca
Paletka do brwi L'Oreal Brow Artist Genius Kit, medium to dark (rozczarowanie) - sraczkowaty wosk w duecie z chłodnym cieniem to fatalne połączenie. I to za jedyne 60 zł! Rozumiem, że niektórzy potrzebują odcieni ciepłych, a inni chłodnych. Ale żeby łączyć takie skrajności razem? Albo się robi paletkę ciepłą, albo chłodną, przecież to nijak do siebie nie pasuje :/. Cień jest poprawny, wosk średni. Jedyne 60 zł, przypomnę. Więcej w rozczarowaniach lipca (wraz ze swatchem)
Cień w sztyfcie Bell (bubel) - jeden z najpiękniejszych cieni, jakie kiedykolwiek widziałam, najładniejszy odcień metalicznego jasnego brązu/antycznego złota. Szkoda, że cień podczas jakiegokolwiek rozcierania, czy nawet wklepywania palcem traci swój kolor (baaaaardzo!!! dużo bardziej od innych!!!), a w ciągu dnia dosłownie paruje z powiek i robi puste szpary pomimo dobrej bazy. I to nie tylko u mnie! Wywaliłam ze smutkiem z powodu koloru, ale jakość fatalna... Więcej w rozczarowaniach sierpnia
Conny, maska oczyszczająca 'węgiel drzewny' (rozczarowanie) - maska, która NIC nie robi + nie zawiera węgla (bo ekstrakt z bambusa to nie węgiel, prawda?). Więcej w rozczarowaniach sierpnia i osobnej recenzji tutaj
Fa, Soft&Control Caring Lila Scent, antyperspirant w kulce (rozczarowanie) - w połowie opakowania przestał działać i miałam smrodek w ciągu dnia gwarantowany... :( Więcej w rozczarowaniach sierpnia
Podkład Ingrid Ideal Face (rozczarowanie) - na mojej cerze bardzo nietrwały, szybko się świeci i warzy. Używałam tylko na bardzo krótkie wyjścia typu sklep :/ Niby bardzo jasny, ale mocno oksyduje. Do tego jest ciężki i szpachlowaty, a wcale nie kryje perfekcyjnie... Obciąża skórę, a przebarwienia nadal przebijają... Więcej w rozczarowaniach września
Regenerujący krem do rzęs L'Biotica (bubel) - oblepia rzęsy, rano budziłam się z efektem totalnie zaklejonych i jakby zaropiałych oczu (a to odżywka się krystalizowała w grudki). Do tego ząbki szczoteczki są mega ostre i kłujące. Z kolei na brwiach po 2 miesiącach zero efektu. Wywaliłam z dużą ulgą... Więcej w rozczarowaniach września
Płyn dwufazowy AUBE (rozczarowanie) - bardzo tłusty, a miał problem nawet z niewodoodpornym tuszem... Po przetarciu twarzy miałam ochotę natychmiast ją umyć, nawet jeżeli wykonywałam demakijaż przed wejściem pod prysznic (!). Inne płyny dwufazowe mi tak nie przeszkadzają... Więcej w rozczarowaniach września
Płyn do demakijażu z micelami witamin Dermofuture (rozczarowanie) - piecze w oczy, nie zmywa dobrze makijażu, niebieskie kuleczki rozmazują się po skórze i denerwują... Więcej w rozczarowaniach września
Żel do mycia twarzy i demakijażu oczu Isana (rozczarowanie) - bardzo silny zapach, alkohol na 4 miejscu (to produkt do oczu?!), bardzo ściąga skórę i tworzy nieprzyjemną pianę. Szybko odstawiłam w obawie o wysuszenie i myłam nim ręce. Taki mocno naperfumowany, tani rypacz... Nie do twarzy, dziękuję... Więcej w rozczarowaniach października
Podkład Bell Hypoallergenic 5 in 1 Makeup Foundation (bubel) - obrzydliwie ciemny (to najjaśniejszy odcień), bardzo tłusty, nic a nic nie kryje, próba zmatowienia to koszmar. Obrzydlistwo. Więcej w rozczarowaniach października
Bielenda, maska rozpulchniająca (rozczarowanie) - bo NIC u mnie nie robiła, zero efektu. Ale co ciekawe, oddałam ją Justynie i wstępne wrażenia były bardzo na plus ;). Więcej wrozczarowaniach listopada
Balsam pod prysznic Balea (rozczarowanie) - ponownie - bo nic nie robi. Po spłukaniu efekt jest tak bardzo mizerny, że już lepiej nie użyć niczego. Szkoda czasu i pieniędzy... Jakby co - to zamiennik balsamu do ciała, a nie żelu pod prysznic, bo niektórzy pisali, że "nie ufają, że to umyje". To nie ma myć ;). Szkoda, bo skład jest ekstra. Więcej wrozczarowaniach listopada
Krem do depilacji Bielenda Vanity Złoty Pył (rozczarowanie) - bo był niewydajny i nieskuteczny (trzymałam maksymalną ilość czasu). Więcej wrozczarowaniach grudnia
Mizon, Multi Function Formula Snail Repair Eye Cream (rozczarowanie) - wygodny w użyciu (konsystencja/zapach/wchłanianie), bardzo lekki, faktycznie zawiera filtrat ze śluzu ślimaka wysoko, ale wysuszył mi skórę pod oczami i Ani również. Od kremu oczekuję nawilżenia, nie wysuszenia. Więcej wrozczarowaniach grudnia
La Roche Posay Cicaplast Levres (rozczarowanie) - mogę reaplikować co chwilę, a nic więcej z tego nie wynika poza ulgą i barierą ochronną. Brak nawilżenia, brak regeneracji. Więcej wrozczarowaniach grudnia
Puder myjący Make Me Bio (rozczarowanie) - to generalnie dobry produkt, ale tak upierdliwy w stosowaniu, że bardzo się cieszę, że go nie kupiłam (odsypkę podarowała mi Justyna, za co jestem jej ogromnie wdzięczna). Ciężko łączy się z wodą, ciężko aplikuje się na twarz, odpada ze skóry. Ja mam się tak codziennie bawić? No way... Fakt, że po użyciu moja skóra wyglądała bardzo ładnie, ale jakim kosztem... Jako maseczka to może być super opcja, ale na pewno nie do mycia skóry - chyba, że spędzanie tyle czasu w łazience Wam nie przeszkadza. Więcej wrozczarowaniach grudnia
Baza pod cienie Absolute New York (rozczarowanie) - po zakręceniu opakowanie pękło na amen... Tuż po zrobieniu zdjęć od nowości, więc nawet nie użyłam... Wyobrażacie sobie rozczarowanie człowieka, który się ucieszył z nowej bazy i jej nie użyje? :P Halo, producencie, to opakowanie było z papieru? Więcej wrozczarowaniach grudnia
Moov, pomadka w kredce,odcień Flexibility (bubel) - najtwardsza kredka, jaką w życiu miałam. Twarda, tępa, trzeba nią szorować usta, żeby zostawić jakiś kolor, a przecież to bardzo delikatna część ciała. Więcej wrozczarowaniach grudnia
Cien, pianki do mycia rąk (rozczarowanie) - miał być tani i łatwo dostępny hit. A są 3 pianki, z których 2 mają nieprzyjemny zapach, a 1 ładny, ale ledwie wyczuwalny. Wielu osobom wysuszają ręce - mi nie, ale właściwości pielęgnacyjnych nie mają absolutnie żadnych. Do tego niewydajne. Można spróbować, ale cudów oczekiwać nie warto - tym większe będzie rozczarowanie ;). Więcej wrozczarowaniach grudnia
Jeżeli 8 miesięcy kuracji przeciw przebarwieniom za ponad 300 zł nie przynosi efektów, a do tego trzeba się użerać z innymi niedogodnościami (opakowania, zapachy, konsystencja)... to jest to dla mnie jedno z największych rozczarowań 2017 roku. Pełna recenzja serum rozjaśniającego extra i kremu AZELO/BHA z Biochemii Urodytutaj.
Tangle Angel Classic Black, szczotka do włosów (rozczarowanie) - ta szczotka jest hitem na blogach, czego niestety nie podzielam. Mam wersję Classic, która jest mniejsza od Xtreme - rączka jest za krótka, więc trzonek wbija się końcówką w dłoń. Z czasem przestało mi to jakoś bardzo przeszkadzać, w miarę się przyzwyczaiłam. Ale nie wybaczę tego, że elektryzuje włosy, słabo rozczesuje (czasem muszę sięgać po dodatkową bo nie daje rady!), a ząbki po bokach dość szybko mi się wygięły w porównaniu do Tangle Teezer czy D-Meli-Melo.
Jestem przekonana, że to nie wszystkie słabe produkty z 2017 roku, ale do tylu się "dokopałam" ;).
No cóż, nie da się ukryć, że z upływem lat moje oczekiwania są coraz większe i coraz trudniej im sprostać!
Co rozczarowało Was w 2017 roku? A może jest tu jakiś Wasz hit? :D
Urządzenie do domowego peelingu kawitacyjnego chodziło za mną od bardzo dawna (kilku lat!). Od jakiegoś czasu mam okazję go używać, więc chciałabym się z Wami podzielić moimi wrażeniami :) Z góry zaznaczę, że ten wpis nie stanowi instrukcji prawidłowego przeprowadzania peelingu kawitacyjnego - będą to po prostu moje odczucia ze stosowania.
Moje urządzenie pochodzi ze sklepu marki Beauty Limited (oficjalny dystrybutor) i jest to model SN-305. Znajdziecie je dokładnie pod TYM linkiem. Od nowości znajduje się w bardzo ładnym pudełku z miękką różową wyściółką, które z pewnością sprawdzi się na prezent ;). W zestawie znajduje się również ładowarka z kablem micro USB oraz instrukcja obsługi. Urządzenie jest wielofunkcyjne (3w1), a więc służy nie tylko do kawitacji, ale również do sonoforezy z jonoforezą (pozwala na wprowadzanie składników w głąb skóry - tu warto zainwestować w specjalne ampułki lub wzbogacać żel do USG półproduktami, są też specjalne żele do ultradźwięków), a także do elektrostymulacji, ujędrniającej i przywracającej skórze elastyczność (prąd EMS).
Samo urządzenie jest poręczne, dobrze leży w dłoni. Absolutnie nie trzeba się martwić o to, że będzie ciężko w trakcie zabiegu - jest bardzo lekkie ;). Posiada automatyczny timer 10 minut. Jest bezprzewodowe, co jest bardzo wygodne - kabel się nie plącze i nie przeszkadza. Zresztą - w chwili obecnej z powodu rozkutej łazienki (od 4 lat, dodam...) nie mam żadnego gniazdka, więc kabel byłby dla mnie dużym utrudnieniem :). Czytałam, że w innych urządzeniach bywają problemy z czasem pracy na jednym naładowaniu - mi jedno naładowanie urządzenia do pełna wystarczyło na kilka zabiegów. Padło jakoś przy czwartym i wtedy sobie przypomniałam, że faktycznie wypadałoby je już naładować :). Moje urządzenie posiada drobny defekt w postaci kawałka plastiku pod wyświetlaczem, co w żaden sposób nie wpływa na jego używanie.
Końcówka do kawitacji jest odpowiednio wyprofilowana i dobrze dopasowuje się do kształtu twarzy, choć nos jest miejscem, w którym przydaje się odrobina wprawy i z każdym razem idzie łatwiej.
W ogromnym skrócie - kawitacja służy do oczyszczenia skóry. Skóra musi być zawsze zwilżona, a urządzenie emituje fale ultradźwiękowe. Pęcherzyki wody gwałtownie "pękają" i w charakterystyczny sposób się rozpryskują, co wraz z mikromasażem (drgania końcówki) wpływa na oczyszczenie skóry. Oczywiście nie jest to prawidłowa definicja kawitacji tylko to, jak ja to rozumiem :)
Przed peelingiem kawitacyjnym zawsze myłam twarz, dezynfekowałam końcówkę i przygotowywałam sobie miseczkę z wodą (niegazowaną, z butelki). Początkowo myślałam, że wygodniej będzie mi przy pomocy butelki z atomizerem, ale miseczka z wodą + wacik okazały się wygodniejsze. Końcówkę również należy lekko zwilżyć. Dodam, że efekt rozpryskującej mgiełki w kontakcie ze szpatułką jest naprawdę imponujący, więc koniecznie użyjcie czegoś, co w kontakcie z okiem (co jest wręcz nieuniknione) będzie bezpieczne. Zwykła woda niegazowana to chyba najlepsze rozwiązanie. Przy każdym przejechaniu urządzeniem tworzy się niezła chmurka :).
W praktyce wygląda to tak, że lewą ręką raz na jakiś czas maczam wacik w wodzie i na bieżąco zwilżam skórę (skóra cały czas musi być zwilżona!!!), a prawą ręką wykonuję peeling ruchami od wewnątrz twarzy do zewnątrz (czyli np. od nosa w kierunku skroni, a nie na odwrót). Urządzenie wydaje bardzo specyficzne dźwięki (brzęczenie z bzyczeniem), co jest w pełni naturalne i nie należy się tym martwić. Również w kontakcie ze skórą ten dźwięk robi się inny - co również jest normalne. Zabieg jest przyjemny, takie mizianie się szpatułką po twarzy i rozpryskująca "fontanna" wody :). Na początku moje ruchy były bardzo nieporadne, ale po obejrzeniu kilku filmików na YT śmigam już gładko po twarzy bez obaw i zastanawiania się "co dalej". Jeżeli na początku nie będziecie się czuli pewnie - bez obaw, 1-2 użycia i będzie dużo łatwiej.
Co ciekawe, pomimo dokładnego mycia twarzy przed peelingiem kawitacyjnym, na powierzchni "szpatułki" zawsze ląduje dużo sebum z porów skóry, wręcz muszę przecierać wacikiem raz na jakiś czas! Szczerze nie sądziłam, że efekty domowej kawitacji będą... tak namacalne i widoczne gołym okiem. Po wykonaniu peelingu rano, moja skóra przez cały dzień jest jaśniejsza i ładniejsza, lepiej oczyszczona! Tuż po zakończeniu jest delikatnie zaczerwieniona, ale to mija bardzo szybko, kwestia kilku minut. Absolutnie niepodważalnym efektem jest też to, że skóra o wiele lepiej przyjmuje dalsze elementy pielęgnacji. Jestem już po kilkunastu peelingach kwasowych w tym roku (Biocosmetics, kwas migdałowy+kojowy 40%, pH 1.9), więc doskonale wiem, czego się spodziewać, jaki jest poziom złuszczania skóry itd. Gdy zaaplikowałam kwas tuż po wykonaniu kawitacji... skóra schodziła mi z twarzy o wiele mocniej! Zdecydowanie warto zrobić maseczkę po peelingu kawitacyjnym - niemal gwarantowane jest, że zadziała jeszcze lepiej. Skóra jest o wiele lepiej oczyszczona i o wiele chętniej przyjmuje wszelkie składniki aktywne. I, kurczę, brzmi jak podręcznik z teorii, ale to najprawdziwsza prawda, którą widać gołym okiem!
Domowy peeling kawitacyjny jest naprawdę łatwyw wykonaniu (każdy sobie poradzi), ale koniecznie trzeba się uprzednio zapoznać z wartościowymi instrukcjami i filmikami. Bo choć jest to łatwe, to nieumiejętnym stosowaniem można zrobić sobie krzywdę - np. nie można trzymać za długo w jednym miejscu (cały czas trzeba wykonywać ruchy po skórze), bo istnieje ryzyko oparzenia. Trzeba też zdjąć wszelką biżuterię i istnieje szereg przeciwwskazań przed wykonywaniem peelingu kawitacyjnego (m. in. ciąża, aparat na zębach, rozrusznik serca, nowotwór, stany zapalne i inne!). Zdecydowanie zalecam zaznajomić się z tematem przed zakupem!
Sam peeling kawitacyjny cudów nie zdziała, ale już przy regularnym stosowaniu i np. w połączeniu z dobrą maseczką po zabiegu, z pewnością można się spodziewać namacalnych efektów na skórze. Dla mnie nie jest on głównym filarem pielęgnacji, ale jako jeden z jej elementów sporo odmienił na lepsze bo nie spodziewałam się, że aż tak spotęguje działanie innych kosmetyków! Kawitację można też łączyć z peelingiem mechanicznym przed lub chemicznym po. Oczywiście wiele zależy od samej skóry.
Komu polecam więc kawitację? Szczerze? Prawie każdemu! Oczywiście pod warunkiem, że nie ma przeciwwskazań do użycia. Bałam się, że w połączeniu z kwasami i retinolem to będzie za dużo, ale okazało się, że peeling kawitacyjny naprawdę jest bardzo łagodny, a jednocześnie skuteczny. O łagodności czytałam wielokrotnie, ale nie uwierzyłam, póki nie spróbowałam. W żaden sposób nie koliduje to u mnie z innymi formami złuszczania skóry, wprost przeciwnie - stanowi świetne uzupełnienie. A więc nie jest to dla mnie zastępstwo dla peelingu mechanicznego, enzymatycznego czy chemicznego, lecz dodatkowy element. Efekty też są widoczne - praktycznie od pierwszego użycia, a im dalej, tym lepiej ;). Sprawdzi się więc nie tylko u cer wrażliwych, które potrzebują łagodnego oczyszczania, ale też u cer pancernych, mieszanych, trądzikowych (ale uwaga, bo trądzik zapalny jest przeciwwskazaniem), które potrzebują jeszcze dogłębniejszego oczyszczenia, jako dodatkowy element pielęgnacji. Jest to świetna opcja do wzmocnienia stosowanych kuracji.
Podsumowując, z domowej kawitacji jestem ogromnie zadowolona! Jedyne, czego mogłabym żałować, to że zdecydowałam się na to tak późno - gdybym podjęła taką decyzję kilka lat temu, może moja cera wyglądałaby teraz ładniej, a dotychczasowe kuracje byłyby skuteczniejsze? ;). Zastanawiam się również, czy wybór aż tak zaawansowanego urządzenia 3w1 był trafny (kawitacja, sonoforeza z jonoforezą, prądy EMS). Myślę że na codzienny, zwyczajny użytek w zupełności wystarczy urządzenie prostsze, posiadające funkcję kawitacji oraz klasycznej sonoforezy, np. SN-303 (klik). Urządzenie wydaje się łatwiejsze w obsłudze i gdybym miała tę decyzję podjąć po raz drugi, raczej skusiłabym się na prostszy model, ale oczywiście wszystko zależy od tego, czego potrzebujecie :).
Dzisiejszy wpis nie ma żadnej głębszej wartości poza ciekawostką :). Dla samej siebie chciałam sprawdzić, ile tego faktycznie schodzi :)
A ile było zużyć w 2017? Mniej więcej tyle:
styczeń/luty
marzec/kwiecień
maj/czerwiec
lipiec/sierpień
lipiec/sierpień
wrzesień/październik
listopad/grudzień
Odrobinę przerażające, co nie? :) Ale w takim układzie nie ma co się dziwić, że wpisy z ulubieńcami i rozczarowaniami roku były tak obszerne. Przez moje ręce przewinęła się CAŁA MASA produktów.
Starałam się zliczyć zużycia możliwie najrzetelniej, jednak należy wziąć poprawkę na to, że mogłam się gdzieś machnąć nieznacznie. Wcale nie było to takie łatwe!
Liczby te nie odzwierciedlają również prawdziwej liczby zużyć. Bywało, że napoczęty kosmetyk oddawałam bliskim z różnych względów (nadmiar otwartych sztuk, niespełnienie moich oczekiwań). Bywało, że napoczęty kosmetyk wyrzucałam do śmieci jako najgorszego bubla, którego nie chcę więcej widzieć. Dodatkowo, pewną część po prostu... sprzedałam za ułamek ceny na OLX czy allegro. Jeżeli tuż po zakupie okazało się, że "to nie to", np. nie pasuje mi kolor podkładu, starałam się je natychmiast puszczać dalej - by ktoś inny mógł się nimi nacieszyć, póki termin ważności jest jeszcze ok.
Nie polecam również porównywania wpisów z nowościami do wpisów ze zużyciami, bo znaczna większość produktów, która trafiała do mnie w drodze innej, niż zakup (np. boxy kosmetyczne, niespodziewane paczki PR-we), natychmiast trafiała w inne ręce.
W związku z tym - są to liczby orientacyjne, wnioskujące po wpisach z denkiem :)
Posiadanie długich włosów i przetłuszczającej skóry głowy (orientacyjny stan moich włosów zobaczycie tutaj) wpłynęło na to, że szampony i odżywki zużywam niemal hurtem. Zużyłam aż 11 odżywek do spłukiwania, 4 duże maski (czyli np. litrowe Kallosy :D) i 3 małe maski!!! :O W kategorii odżywka bez spłukiwania miałam na myśli zarówno takie w sprayu, jak i serum na końcówki :). Mimo, że staram się farbować włosy z zachowaniem odstępów czasowych, zeszło mi aż 8 opakowań farby - głównie dlatego, że odświeżenie włosów na długości wymaga u mnie 2-3 opakowań. "Inne" to produkty, które było mi trudno zaklasyfikować: wcierka, serum Bionigree, Ultraplex.
Zużyłam też całkiem sporo miniaturek (np. mały suchy szampon, mała odżywka) i próbek/saszetek (np. jednorazowa maska do włosów).
Na twarzy też działo się całkiem sporo :). Okazało się, że jestem maseczkowym potworem :D Bo zużyłam aż 35 jednorazowych maseczek (saszetki, kompresowane bawełniane maseczki w tabletce). Ale właśnie się zorientowałam, że takie podwójne (na dwa użycia) policzyłam pojedynczo, więc... było tego nawet więcej! I wcale nie przeszkadzało mi to w zużyciu aż 5 dużych opakowań maseczek (tubki, słoiczki)! :O Zużyłam też 9 plastrów na nos, z czego z żadnego nie byłam zadowolona. Wytrwałość czy głupota? W kategorii demakijaż pojawiło się 8 zużyć, w tym: płyny micelarne, olejki do demakijażu i płyny dwufazowe.
Imponujący okazał się też wynik zużycia wszelkich próbek do twarzy, aż 24 sztuki :).
Jak widać, na niedobory higieny nie narzekam :P 13 żeli pod prysznic to całkiem niezły wynik, biorąc pod uwagę fakt, że zawsze korzystam z myjki, która zwiększa ich wydajność :). Smutny jest wynik zużycia peelingów do ciała ("aż" 1), co wynika z faktu, że częściej sięgałam po rękawicę Kessa :). Wszelkie walające się saszetki do ciała (próbki balsamów, kremów do stóp, peelingów do stóp itd.) również całkiem sprawnie mi schodziły :). Nie policzyłam tu mydeł do rąk, ponieważ zużywam je razem z mężem i traktuję to jako zakup domowy, a nie typowo kosmetyczny dla mnie (żele pod prysznic i szampony mamy osobne bo tak akurat lubimy ;)). Dla mnie to tak, jakbym policzyła tu chleb lub papier do pieczenia.
Kategoria Inne to takie wszystko i nic. 10 opakowań wacików raczej dziwić nie powinno :). Patyczki znalazły się tu tylko te typowo kosmetyczne - do korekty makijażu z Cleanic ;). Mydła antybakteryjnego i olejku Isana używam wyłącznie do mycia pędzli/gąbek (Jak myć gąbki do makijażu?). Z uwagi na hybrydy zeszły mi aż 2 butelki acetonu i 2 butelki odtłuszczacza, nieźle!
W innych spośród innych ( ;) ) zawarły się produkty uniwersalne, których nie mogłam zaliczyć jednoznacznie do twarzy, ciała, czy włosów, np. żel aloesowy, maść z witaminą A. Zaś w akcesoriach - gąbeczki do makijażu (typu blend it), do demakijażu (takie celulozowe), czy też popsuty pędzel.
Mało które produkty z kolorówki zostały faktycznie zużyte. Wskazywałabym tu raczej na kategorie: puder, pomadka pielęgnacyjna i próbki (np. próbki kremów BB). Reszta to produkty po terminie ważności, zeschnięte (tusz/eyeliner) lub po prostu beznadziejne, które zaliczyły śmietnik ;).
Najbardziej przeraziła mnie ilość pożegnanych tuszów do rzęs. 14?! :O Ale fakt, był taki moment, w którym pozbywałam się zeschniętych staroci, a miałam otwartych kilka różnych. Noooo, tu się powinnam poprawić!
Jak już wspomniałam wcześniej - duża część kolorówki, która w jakimś stopniu nie spełniła moich oczekiwań (np. kolorem) natychmiast znalazła nowego właściciela, by ktoś inny mógł się z niej ucieszyć, póki termin był jeszcze ważny. Dlatego produkty z powyższego wykresu to w większości wyrzucone starocie ;)
Ile to daje ogółem?
287 opakowań pełnowymiarowych (ALE w tym 35 maseczek jednorazowych i 73 produkty z kolorówki)