Do stworzenia tego wpisu zmotywowała mnie pewna sytuacja z sierpnia. Otóż umówiłam się do fryzjera na lekkie wycieniowanie włosów (głównie po bokach) i drobne podcięcie końcówek. Wtedy uświadomiłam sobie, że... moje włosy dokładnie od roku nie widziały nożyczek!! Do tego oczywiście w żaden sposób nie zachęcam :P Kiedyś ścinałam włosy na prosto i w podcinaniu końcówek pomagał mi mąż (co to za filozofia wziąć nożyczki i ściąć włosy na prosto). Ale rok temu w lipcu brałam ślub, a w sierpniu dość mocno ścięłam włosy i je wycieniowałam. Dlaczego aż przez rok od tamtego czasu nie ścinałam włosów?! Po pierwsze - bo w cieniowaniu mąż mi nie pomoże. Po drugie - tak mi ten rok zleciał, że nawet nie zauważyłam! A po trzecie i najważniejsze - moje włosy były w tak dobrej kondycji, że nie miałam żadnego wyraźnego sygnału na zasadzie "ojej, ale mam rozdwojone końcówki, muszę je podciąć!" Włosy miały się super, nie były nawet jakoś wyraźnie suche na końcach, rozdwojonych końcówek było niewiele. Nie było więc żadnego czynnika, który by mi przypomniał "ej, pora iść do fryzjera!". W pewnym sensie zupełnie o tym zapomniałam i nie zaprzątałam sobie tym głowy. Tak wyszło, po prostu ;)
Gdy powiedziałam fryzjerce, że moje włosy podcinałam ostatnio dokładnie rok temu, była w mega, mega szoku. Nie mogła się nadziwić, że wyglądają tak dobrze - nie są sianowate i porozdwajane. Chwaliła, że mam dużo baby hair i bardzo intensywnie wypytywała mnie co ja robię, czego używam i generalnie - jak to jest, że mają się tak dobrze?! :) Dlatego postanowiłam Wam opowiedzieć, jak wygląda moja pielęgnacja włosów.
są bardzo długie - ciężko mi je zmierzyć w centymetrach bo zależnie od tego, jakie pasmo chwycę, uzyskuję inny wynik, czasem 69-70 cm, czasem 63-65 cm. Zależy od pasma, maksymalnie 69-70 cm
są ciężkie, gładkie, śliskie i błyszczące - przez tą śliskość prawie wszystkie gumki okrutnie szybko zsuwają mi się z włosów, w tym szczególnie Invisibobble
zupełnie proste, ciężko je zakręcić z dwóch powodów - po pierwsze ciężar włosów je rozprostowuje, a po drugie są też proste naturalnie. Nawet, gdy byłam dzieckiem, miałam krótsze włosy, mama miała nie lada problem, by mi je zakręcić na jakąś okazję - taka ich natura
wydają się zdrowe, nie mam wielu rozdwojonych końcówek, oczywiście jakieś się znajdą, ale bez tragedii :)
niestety są też cieniutkie. Nie mam ich mało, nie są rzadkie, ale cieniuteńkie. W związku z tym "kitka" nie jest imponująca, a raczej żenująca :) Zawsze tak było, również w dzieciństwie
nie mam obecnie problemów z nadmiernym wypadaniem, na szczotce co prawda znajduję dość spore kłęby włosów, ale to jest spowodowane ich długością - jak się jeden włos zawinie 10 razy wokół ząbków, to wiadomo, że zrobi sztuczny tłum
brak im objętości - tu ponownie są dwa powody, po pierwsze ich długość i ciężar, a po drugie - one po prostu takie są, smętnie wiszące w dół i proste. Nawet jak miałam bardzo krótkie włosy (12 lat temu byłam ścięta na chłopaka!) to były bez życia, a ich stylizacja, pianki, żele, woski nie pomagały na długo. Takie oklapciochy ;)
nadmiernie się przetłuszczają - to już co prawda skóra głowy, a nie włosy, ale ujmę to tutaj. Niestety, mam duży problem z nadmiernym wydzielaniem sebum - to się tyczy zarówno skóry głowy, jak i strefy T. Taki już ze mnie tłuścioszek, to trwa odkąd pamiętam, więc taka moja natura. Myję włosy codziennie. Próbowałam używać łagodniejszych szamponów, próbowałam odzwyczajać je od codziennego mycia i na siłę przedłużać ten czas - nie dało rady, a ja się czułam wybitnie niekomfortowo z nieświeżymi włosami. Nie wspominając już o tym, że w czasach szkolnych byłam z tego powodu okrutnie wyśmiewana i pozostało to moją traumą do dziś. Wolę umyć włosy codziennie i czuć się z tym komfortowo, niż na siłę chodzić w tłustych "bo niezdrowo myć codziennie" i czuć się z tym fatalnie
są farbowane - już dawno nie miałam swoich naturalnych włosów, oj kilkanaście lat temu. Farbuję włosy z różną częstotliwością, w zależności od tego, czy akurat czeka mnie coś ważnego w życiu. Czasem w odstępie miesiąca, a czasem w odstępie trzech
O tym, jak długie są moje włosy, przekonałam się... robiąc te zdjęcia do wpisu ;)))) Do tej pory gdy ktoś mnie pytał jak długie one są, odpowiadałam, że do talii. Ale po wykonaniu tych zdjęć (w szczególności tego z obcisłą bluzką pokazującą, gdzie ta talia się znajduje) trochę się zdziwiłam. Okazało się, że jednak są dłuższe, bo talia jest wyżej :D
Chciałabym w tym punkcie bardzo wyraźnie zaznaczyć, że moja pielęgnacja nie jest wzorcem. W tym wpisie chciałabym się skupić na tym, w jaki sposób obchodzę się z włosami ogólnie, jak wyglądają moje codzienne rytuały. Dlaczego tak? Bo nie używam szczególnie łagodnych szamponów, odżywek o wybitnym składzie, naturalnych olejków i tak dalej. Moja pielęgnacja nie jest super bio, eko i natural ;) Nie stanowię pod względem pielęgnacji żadnego przykładu, który warto by było naśladować. W skrócie streszczę, czego używam, ale nie o tym jest dzisiejszy wpis, a przynajmniej nie takie miałam założenie :))))
szampony - naprawdę nie jestem tu wzorcem, bo używane szampony zawierają silniejsze detergenty. Obecnie używam szamponu Garnier Hydra Fresh, zamiennie z L'Oreal Botanicals z kolendrą i Joanną Naturia pokrzywa i zielona herbata (używam od lat). Co mi w ręce wpadnie, byleby oczyszczało, ale nie nadmiernie (Joanny używam raz na kilka myć). Miło wspominam Petal Fresh Aloe&Citrus i pewnie do niego wrócę. Szampony nawilżające i regenerujące = przyklap. W szamponach unikam silikonów, bo nie chcę obciążać przetłuszczającej się skóry głowy
odżywki - po każdym myciu, obowiązkowo! Czyli codziennie :) Dlatego odżywki schodzą przy mojej długości bardzo szybko i nie kupuję drogich - zbankrutowałabym. Bardzo lubię odżywki Garniera (Hydra Fresh, Goodbye Damage, Awokado i karite), polubiłam też Balea Oil Repair (żałuję, że nie mam dostępu do DM). Na co dzień często używam Kallosów, widzicie je w prawie każdym denku. Miałam już: Banana, Blueberry, Cherry, Chocolate, Caviar, Vanilla, Latte, Jasmine, Argan, Multivitamin, Pro-Tox, (a w zapasie Aloe, Color, ponownie Chocolate) i możliwe, że o którejś wersji jeszcze zapomniałam. Schodzą, oj schodzą. Dla mnie to po prostu przyjemne odżywki na co dzień, poza Pro-Tox, ta wersja faktycznie była mocniejsza i bogatsza. W odżywkach silikony mi nie przeszkadzają, nakładam tylko na długości, z zachowaniem odstępu od skóry głowy
maski - nie używam praktycznie wcale, chyba że jako odżywki na 1-3 minuty. Może dlatego, że nie myję włosów z głową w dół (o tym za chwilę), więc musiałabym wejść cała pod prysznic, umyć włosy, nałożyć maskę, wyjść, wysuszyć się, a za ileśtam minut znowu wchodzić pod prysznic, moczyć ciało i znowu je osuszać. Nie mam do tego czasu, cierpliwości i nerwów
zabezpieczanie końcówek - nie jestem wierna konkretnym produktom ;) Właśnie kończę serum na końcówki Garnier Goodbye Damage (lubię), w międzyczasie poznałam L'Oreal Mythic Oil (jest ekstra!) i oleokrem Biovax (mam wersję Diamond). Zawsze zabezpieczam końcówki, nie unikam silikonów, bo i tak je zmywam. Ale za to stanowczo unikam alkoholu (alcohol denat.) w składzie - rozumiem jego obecność we wcierkach, ale w produktach do końcówek lub na długości zdecydowanie unikam
odżywki w sprayu - oprócz typowego serum na końcówki, lubię też spryskać włosy ładnie pachnącą mgiełką - ogranicza puszenie, wygładza włosy, nabłyszcza i zmiękcza. Na pewno również zabezpiecza. Nie używam codziennie, ale dość często. Głównie sięgam po Gliss Kury :)
olejowanie - trochę mi smutno, ale już dawno nie olejowałam włosów. Mam na myśli regularne olejowanie, bo sporadyczne użycie raz na miesiąc się nie liczy ;) W czasach, gdy olejowałam włosy regularnie, miały się jeszcze lepiej i zbierałam masę komplementów :)
wcierki - kiedyś byłam w tym regularna, obecnie - jak mi się przypomni :<
suplementacja - nie przyjmuję obecnie żadnych suplementów diety, już od prawie roku. Moja codzienna dieta również nie jest w stylu insta food... Nie, żebym wsuwała fast foody (choć raz na jakiś czas - jasne, że tak), ale moja dieta to bardziej schabowy, mielony i grochówka, niż kotleciki z ciecierzycy z karmelizowaną marchewką ;)
Jak widać, moja pielęgnacja nie świeci przykładem. Nie jest wzorem łagodności i zrównoważonej pielęgnacji. Używam również tych silniejszych szamponów, nie wystrzegam się SLS. Nie unikam silikonów w odżywkach i produktach zabezpieczających na długości (ale w szamponach owszem). Unikam jedynie alkoholu w odżywkach i produktach do zabezpieczania końcówek. Staram się oczyszczać włosy przy skórze głowy i odżywiać oraz zabezpieczać na ich długości. Nie zastanawiam się na co dzień nad równowagą PEH (proteiny, emolienty, humektanty), dopiero gdy włosy zaczynają się nadmiernie puszyć, zaczynam szukać winowajcy ;) Mogę więc powiedzieć jedno - nie bierzcie ze mnie przykładu ;)
Głównym aspektem dzisiejszego wpisu jest to, w jaki sposób postępuję z moimi włosami na co dzień. A szczerze mówiąc - obchodzę się z nimi jak z jajkiem ;) I myślę, że to ma największy wpływ na ich dobrą kondycję.
Myję włosy codziennie wieczorem, stojąc pod prysznicem tyłem do zawieszonej słuchawki, i odchylając głowę w tył - w ten sposób unikam plątania. Nie cierpię myć włosów z głową skierowaną w dół, ponieważ mam później trudności z ich rozczesaniem do tyłu. Dodatkowo wszystkie procesy (mycie, płukanie, nakładanie odżywki, znowu płukanie) tak długo u mnie trwają, że zaczyna mnie wszystko boleć od tak długiego nachylania się. A nie mogę sobie uklęknąć, bo wtedy połowa włosów leży na podłodze prysznica ;)
Myję tylko skórę głowy i przeciągam pianę po długości włosów - unikam zbyt mocnej styczności z detergentem i niepotrzebnego pocierania włosów.
Nakładam odżywkę po każdym myciu, na długości włosów, zachowując odstęp od skóry głowy, by uniknąć przyklapu. Bardzo rzadko zdarza mi się użyć samego szamponu, są to wyłącznie sporadyczne sytuacje, gdy się mega spieszę. Wówczas szampon nie może plątać włosów i koniecznie sięgam po ekspresową odżywkę w sprayu.
Przed nałożeniem odżywki odciskam delikatnie nadmiar wody - dzięki temu odżywka się nie rozrzedza i ma większe szanse zadziałać, jak powinna ;)
Nakładam odżywkę delikatnie (!) przeciągając ją po długości, nie szarpię i nie trę włosów.
Staram się nie używać gorącej wody do płukania włosów - raczej letnią. Latem przepłukuję je chłodną, ale zimą nie dam rady, zamarzam :))) Zimna woda zamyka łuski włosa. Pamiętajcie jednak, że aby substancje z odżywki wniknęły w głąb włosa, potrzebują, by łuski się rozchyliły. W związku z tym najpierw myję włosy ciepłą wodą, a dopiero odżywkę spłukuję chłodną.
Po spłukaniu odżywki delikatnie odciskam dłońmi nadmiar wody przesuwając się powoli od góry do dołu - nie trąc dłońmi o włosy, tylko odciskając delikatnie miejsce po miejscu w dół. Odciskam, puszczam, kawałek niżej odciskam, puszczam i tak do samego dołu. Następnie zakładam bawełniany turban z guziczkiem (nie pocieram włosów ręcznikiem!). Dwa lata temu (sierpień 2015) kupiłam dwie sztuki bawełnianych turbanów polskiej produkcji, o wysokiej gramaturze (kupiłam z tej aukcji - nadal jest aktywna! :)). Jestem nimi zachwycona, cudownie chłoną wodę, są łagodne dla włosów i bardzo wygodne. Nieporównywalne do chwalonych turbanów z mikrofibry, które totalnie się u mnie nie sprawdziły. Jedyną wadą tych turbanów było to, że są dla wielkogłowych, spadały mi z włosów. Wystarczyło odpruć guzik i przeszyć go odrobinę odrobinę dalej i już jest ok :) Polecam i chyba kupię ponownie, na wszelki wypadek - mimo, że po 2 latach codziennego używania nadal są w dobrym stanie (poza tym, że uprałam je z czerwonym ręcznikiem - kupowałam białe, a mam różowe, magia!).
Zawsze zabezpieczam końcówki! Włosy codziennie ocierają się o ubrania, poduszkę, czeszemy je szczotką, plącze je wiatr, osadza się na nich brud i zanieczyszczenia z powietrza, spaliny... Zdecydowanie warto je zabezpieczać przed czynnikami zewnętrznymi i urazami mechanicznymi. Nie unikam silikonów w serum na końcówki - ważne, by pilnować ich nadbudowania i zmyć raz na jakiś czas porządniejszym szamponem. Serum na końcówki nakładam od połowy długości w dół lub na same końce - zależy czy używam dodatkowo mgiełki, czy nie.
Rozczesuję włosy, zaczynając od końcówek i stopniowo idę ku górze. Nie szarpię włosów chaotycznie, staram się je delikatnie "głaskać" szczotką. Kiedyś szczotkowałam włosy od góry w dół i dziwiłam się, czemu mam takie kołtuny... ;)
Używam szczotek typu Tangle Teezer, dTangler, D-Meli-Melo, Tangle Angel. Najbardziej lubię Tangle Teezer, ale niestety mam wersję bez jakiejkolwiek rączki, więc ciężko się jej używa :(. Ale jest świetna, trwała i nie elektryzuje włosów. Na drugim miejscu postawiłabym D-Meli-Melo, to porządna szczotka, dobrze rozczesuje, nie elektryzuje włosów, ma rączkę. Jedynie ząbki są trochę ostre i należy być ostrożnym przy skórze głowy... Tangle Angel to piękna szczotka, ale nie leży najlepiej w mojej dłoni (wbija mi się ta rozszerzana podstawa), strasznie elektryzuje mi włosy i szybko wygięły mi się ząbki po bokach. Najgorzej oceniam dTangler - zniszczyła się w mig...
Staram się zachowywać możliwie najdłuższy odstęp czasowy przed myciem włosów, a pójściem spać - spanie w mokrych włosach przyczynia się do ich niszczenia (są bardziej podatne na niszczenie poprzez ocieranie o poduszkę). Zwykle gdy kładę się spać, są jeszcze lekko wilgotne, ale już nie mokre. Zdecydowanie gorzej reagują na suszarkę, niż spanie w wilgotnych włosach, więc ich nie dosuszam.
Nie używam suszarki, prostownicy, lokówki. Tylko w bardzo wyjątkowych sytuacjach - gdy naprawdę mi się gdzieś wygniotą włosy, przejadę lekko prostownicą. Gdy naprawdę muszę wyjść z domu, a mam mokre włosy (nieprzewidziana sytuacja), to je wysuszę. Ale to są sytuacje bardzo sporadyczne i awaryjne. Moją suszarkę kupiłam w 2012 roku (Remington D3710) i do dziś działa świetnie. Jasne, nie była w tym czasie mocno eksploatowana, bo używam rzadko, ale działa :) Staram się suszyć chłodniejszym powietrzem, a na samym końcu użyć zimnego nawiewu w celu domknięcia łusek włosów. Suszarka ma też funkcję jonizacji, co jest dla mnie ważne.
Do spania związuję włosy w trzygumkowego kitka, używam tylko miękkich frotek, żeby metalowe elementy nie szarpały włosów. Na co dzień czasem sięgam po gumki z metalowym łączeniem (bo akurat mam takie, które w miarę dobrze trzymają moje włosy), ale staram się jak najrzadziej. Niestety gumki typu Invisibobble koszmarnie zsuwają mi się z moich śliskich włosów. Jedynie takie obszyte materiałem jakoś się trzymają, ale w Rossmannie dostałam tylko takie w nieciekawych kolorach (i używam jedynie po domu), a ja do wyjścia z domu uznaję tylko czarne gumki :P Takiego trzygumkowego kitka pokazywałam również we wpisie → 10 tricków kosmetycznych. Frotki są przyjazne dla włosów, dobrze trzymają je w ryzach, nie wyrywam sobie przygniecionych (przeze mnie lub męża) włosów podczas spania i nie denerwują mnie, fruwając wszędzie ;) Nie lubię warkocza, bo po jego rozczesaniu mam mega napuszone włosy (u góry przyklap, a na dole puch...), a przeczesanie palcami to dla mnie za mało.
Staram się nie farbować włosów zbyt często. Bardzo rzadko farbuję w odstępie miesiąca (tylko przed ważnym wydarzeniem), zwykle w odstępie dwóch-trzech. Staram się przedłużać ten czas, jak tylko mogę. Farbuję na kolor nieodbiegający jakoś super-mocno od naturalnego (jest ciemniejszy i cieplejszy), więc odrosty nie są drastyczne. Używam mojej sprawdzonej farby Joanna Multi Cream, po którą sięgam od lat i jest dla mnie niezawodna. Używając w kółko tej samej farby, mogę się skupić na odrostach i tylko raz na jakiś czas zafarbować włosy na długości.
Pomimo przetłuszczającej się skóry głowy, staram się możliwie jak najrzadziej sięgać po suche szampony. Dla mnie to ostateczność, nie codzienność. Jeżeli mam czas rano, korzystam z tricku pudrowania skóry głowy (→ 10 tricków kosmetycznych), by zapobiegać przetłuszczaniu, ale to również tylko przed ważnym wyjściem, nie codziennie.
Przed wizytą w aquaparku lub na basenie wcieram we włosy trochę olejku, by zabezpieczyć je przed chlorowaną wodą. Dodatkowo zawsze zaplatam warkocza, by się nie plątały (raz tego nie zrobiłam i bardzo żałowałam...) i takiego warkocza jeszcze raz przejeżdżam jakimś zabezpieczaczem.
To już wszystko, o czym byłam w stanie sobie przypomnieć :)
Załączam jeszcze dwie animacje:
Jak widać, może i moja pielęgnacja (używane produkty) nie jest wzorem do naśladowania, ale za to z włosami obchodzę się jak z jajkiem. Porad we wpisie jest bardzo dużo, ale do wszystkich się stosuję z wysoką starannością - żeby delikatnie odcisnąć wodę, żeby nie pocierać włosów, nie szarpać ich, zawsze zabezpieczać, zawsze związać do snu i tak dalej. Może się wydawać, że tego jest strasznie dużo (i w sumie jest...), ale wszystkie te czynności tak bardzo weszły mi w nawyk, że się nad nimi zupełnie nie zastanawiam. Ba, ten wpis tworzyłam od kilku tygodni, skrupulatnie notując co ja właściwie robię z włosami ;) Bo na co dzień zupełnie się nad tym nie zastanawiam, te czynności są dla mnie standardowym schematem działania. I dopiero, gdy skupiłam się na tym bardziej, zapisując wszystko po kolei, okazało się, że faktycznie trochę tego jest.
Pamiętajcie, że nie wszystkie rady, które sprawdzają się u mnie, sprawdzą się też u Was. Przykładowo, niektórzy twierdzą, że lepiej wysuszyć włosy chłodnym powietrzem, niż pozwolić im schnąć samoistnie. A ja wolę im pozwolić wyschnąć :) Niektórzy twierdzą, że odżywkę lepiej jest wetrzeć we włosy, a moim zdaniem nie. Próbujcie, szukajcie rozwiązań najlepszych dla swoich włosów :)
Zdaję sobie również sprawę z tego, że ta fryzura może nie być najkorzystniejsza przy mojej budowie ciała i bardzo niskim wzroście (159-160 cm). Być może mnie przytłacza, a krótsze włosy byłyby korzystniejsze. Niemniej jednak długie włosy to było moje marzenie, które zrealizowałam i napawa mnie dumą. Ba, moją walkę o długie włosy pokazywałam w 2012 roku → Aktualizacja włosów z października. Gdy rok temu mocno ścięłam włosy, bardzo żałowałam i źle się z tym czułam, brakowało mi tego czegoś, co mnie wyróżniało. Na szczęście, jak widać, odrosły i znowu mam +10 do dobrego samopoczucia. A myślę, że właśnie o to w tym wszystkim chodzi :) Jeżeli kiedyś sama poczuję taką wewnętrzną potrzebę - zetnę. Ale to nie jest ten moment :)
Mam w planie opisać wszystkie dotychczasowe zakupy z AliExpress - bo sama chętnie szukam tego typu wpisów na blogach, bo można znaleźć ciekawe perełki :) Dziś wpis mocno tematyczny, poświęcony wyłącznie naklejkom na paznokcie - bo mam ich tyle, że i tak będzie tasiemiec. W przyszłości pojawią się też wpisy z gadżetami (ogólnie, nie tylko paznokciowymi), lakierami, artykułami papierniczymi itd. :) Osoby, które nie chcą zamawiać z AliExpress uspokajam - tego typu wpisy będą się pojawiać tylko raz na jakiś czas, nie zmieniam profilu bloga :)
Naklejek mam sporo i nie planuję udawać, że jest inaczej :)
Jeżeli ktoś ma z tym problem, to sugeruję pominięcie tego wpisu dla dobra obu stron :)
Do ich przechowywania wykorzystałam zwyczajny album na zdjęcia. Dzięki temu nie fruwają po szufladzie, cały album łatwo mogę schować i wyjąć, a ja łatwo mogę znaleźć szukany wzór (ułożyłam je sobie wielkością, kolorami i wzorami). Jedynym minusem może być to, że naklejki trochę się przesuwają w środku.
No to zaczynamy:
Tasiemki na paznokcie. Ładne, tanie, precyzyjnie przycięte (tylko fale lekko postrzępione), cienkie. Nie mają super mocnego kleju, zabezpieczenie topem na 100% będzie konieczne. Wybrane wzory (od lewej do prawej na zdjęciu): 1mm gold, 1mm silver, 1mm black, 6mm waves black
Tytuł: 1 x Fashion 1mm/2mm/3mm/6mm Nail Rolls Striping Tape Line Decorations Nail Sticker DIY for Nail Art UV Gel Polish Tips BEND213
Cena: 0,41 zł/szt. - tasiemki 1 mm 1,54 zł/szt. - tasiemka 6 mm fala
Zamówiłam: 20.03.2017
Wysłano: 25.03.2017
Dotarło: 02.05.2017
Razem czekałam: 43 dni
Naklejki 3d (to nie są naklejki wodne!). Naklejką jest całość wzoru (wraz z przezroczystym tłem w środkowych lukach). Słaby klej, mocne zabezpieczenie będzie konieczne. Pięknie błyszczą. Nie są grube, ale wypukłe owszem. Wybrane wzory: TB005 Gold, TB003 Silver.
Tytuł: 50 Sheets Mixed Designs Water Transfer Nail Art Sticker Watermark Decals DIY Decoration For Beauty Nail Tools Random Patterns
Cena: 7,35 zł/mix 50 arkuszy
Zamówiłam: 30.03.2017
Wysłano: 30.03.2017
Dotarło: 20.04.2017
Razem czekałam: 21 dni
Naklejki wodne wybierane pojedynczo. Marmur okazał się być ogromnym rozczarowaniem, to moje jedne z droższych naklejek (w przeliczeniu na arkusz) i zarazem najgorszych. Wzór jest bardzo niewyraźny (to nie jest tak, że aparat nie złapał ostrości, ten wzór JEST niewyraźny) i w dodatku taki sztuczny, nienaturalny. Nie podoba mi się. Piórka i kwiatki są OK :)
Tytuł: 48pcs Mixed 48 Designs Flower Nail Art Full Wraps Nail Foils Nail Sticker Decals Water Transfer Manicure Tips STZ352-391
Cena: 7,26 zł/mix 48 arkuszy
Nazwa sklepu: STZ Nail Art
Zamówiłam: 01.05.2017
Wysłano: 04.05.2017
Dotarło: 09.06.2017
Razem czekałam: 39 dni
Wybaczcie mi, ale siedzę już nad tym wpisem kilka godzin i nie mam już sił linkować każdego arkusza osobno ;) Niestety każdy wzór został kupiony na OSOBNEJ AUKCJI. Numerki wzorów są na każdym arkuszu, więc jeżeli coś Wam się spodoba, możecie po tych numerkach wyszukać naklejki w sklepie sprzedającego (link) :) Każdy numer wzoru był w tytule akcji.
Nazwa sklepu: LuLu Nail Art Beatuty Store
Tytuł: inny dla każdego wzoru
Cena: 0,82 zł za arkusz (tam, gdzie jest po 14 naklejek w zaokrąglonym kształcie) 0,40 zł za arkusz (te zwykłe naklejki prostokątne 10 sztuk na arkuszu)
Zamówiłam: 03.05.2017
Wysłano: 05.05.2017
Dotarło: 12.06.2017
Razem czekałam: 40 dni
Fankom holo pewnie właśnie zaświeciły się oczy ;) Są to szablony do malowania paznokci. Serduszka też można wykorzystać.
Tytuł: 9 Tips/Sheet Nail Art Vinyls Heart Pattern Design Tips Decorations Manicure Holo Laser Stencil Nail Art Decals 8238759
Cena: 2,78 zł/arkusz
Zamówiłam: 15.06.2017
Wysłano: 15.06.2017
Dotarło: 24.07.2017
Razem czekałam: 39 dni
Bardzo podobne do tych, które opisywałam już wcześniej, ale arkusz jest znacznie większy. Uległ zgięciu w transporcie, tzn. podczas pakowania przez sprzedającego...
Tytuł: Hot Gold 3D Nail Art Stickers Decals,108pcs/sheet Top Quality Metallic Flowers Mixed Designs Nail Tips Accessory Decoration Tool
Cena: 6,23 zł/arkusz
Zamówiłam: 29.06.2017
Wysłano: 29.06.2017
Dotarło: 16.08.2017
Razem czekałam: 48 dni
To już wszystkie naklejki, jakie posiadam bądź posiadałam, bo część już jest wykorzystana ;) Mam nadzieję, że wszystko jest dobrze podlinkowane i opisane, sprawdzałam, ale mogło mi coś umknąć przy takiej ilości przedmiotów :) W razie czego dajcie znać, poprawię :)
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
Po co mi tyle naklejek?
a) bo lubię :)
b) bo jak mam ochotę na piórka, to wyciągnę piórka, jak mam ochotę na różyczki, to wyciągnę różyczki, a jak mam ochotę na galaktyczne wzory, to je wyciągam i robię - nie muszę się zastanawiać "Ooo, mam dziś ochotę na kwiaty na paznokciach. Kurczę, nie mam, zamówię - dojdą za miesiąc lub dwa ;)"
c) bo są tanie, a bardzo często wykorzystywałam kupony z aplikacji mobilnej, więc tak naprawdę duża część z nich była "gratis" i wcale nie płaciłam za nie tyle, ile podałam (czasem wcale...) d) bo w zestawach typu "mix" były ekstremalnie tanie, a może kiedyś się przydadzą - to się nie przeterminuje e) niektóre wzory zdublowałam - te, które podobają mi się najbardziej
Dlaczego tak często zamawiałam mixy? Czy nie lepiej samemu wybrać wzory? Lepiej, ale ja jestem dziwnym przypadkiem. Gdy zamawiam sama, pojedynczo, w kółko wybieram te same lub podobne wzory (czarne kokardki, małe różyczki, różowe lub fioletowe kwiaty). Dopiero gdy zamówię takiego mixa, w którym ktoś mi narzuci wzory odgórnie, pojawia się u mnie jakakolwiek różnorodność w kolorach i wzorach ;) A potem się okazuje, że inne też są przyjemne. I jak tu się oprzeć, gdy kilkadziesiąt arkuszy kosztuje tak niewiele? Nawet, jeżeli wykorzystam połowę, to... i tak się opłaca. Mam w czym wybierać i to lubię :)
Wszystkie zamówienia były składane z darmową dostawą.
Wszystkie dotychczas opisane produkty znajdziecie pod etykietą: AliExpress
(czasem wspominam o czymś w ulubieńcach, czy rozczarowaniach)
Najnowsza edycja Shinybox nosi nazwę "Beauty School" - widziałam w prezentacjach pudełek, że sporo osób wspomina swój makijaż z czasów szkolnych - oj, ja bym wolała go nie wspominać :D Gruba warstwa podkładu w celu zakrycia niedoskonałości (oczywiście za ciemnego, bo czego się spodziewać po asortymencie kiosku lub osiedlowej drogerii), korektor był mi obcy (więc na twarzy szpachla, a pod oczami sińce), jakieś nieudolne próby nałożenia różu (czytaj: plama), gruba krecha na powiece i rzęsy mocno wytuszowane (czytaj: posklejane) :D Tak, to była tragedia :D A gdy pierwszy raz usłyszałam o Rossmannie, byłam totalnie zaskoczona - co to jest? Dziś nastolatki mają ogromny wybór, również w tanich markach! A jak jest w pudełku Beauty School?
Sama szata graficzna pudełka jest bardzo dziewczyńska i urocza :)
W pudełkach osób, które mają ciągłość pakietu Shinybox znalazł się Cougar, Perfect Pout Lip Plumber (70,00 zł/szt.), ale ambasadorki nie dostały, więc nie pokażę :) Podobno ma optycznie powiększać usta i nadawać im zmysłowy wygląd.
CleanHands, odświeżające mydło do rąk antybakeryjne (6,49 zł/250 ml) to produkt praktyczny. Z pewnością sobie zostawię, tylko zasadnicze pytanie brzmi - czy cieszy mnie takie "zwyczajne" mydło w kosmetycznym boxie?
Z kolei maska Novex, Deep Moisture Hair Mask Argan Oil (46,68 zł/1 kg) ucieszyła mnie bardzo. Szkoda tylko, że to malutka wersja 100g, bo przy mojej długości, którą niedawno pokazywałam (Jak dbam o włosy?), wystarczy mi raptem na chwilę. Wczoraj użyłam i ubyła ok. 1/3 słoiczka, więc szacuję, że wystarczy mi jeszcze na 2, maksymalnie trzy razy, jeżeli będę bardziej oszczędna. Dziś włosy zareagowały mega błyskiem i są bardziej miękkie niż zwykle (choć nie na tyle, by się zachwycać).
Baza pod cienie Cashmere (22,00 zł/7 g) jest produktem kontrowersyjnym. Oczywiście baza nie ma sama w sobie niczego szokującego, ale już fakt, że w pudełku znalazł się produkt, który zaraz straci ważność (01.2018) jest niesmaczny. A to nie pierwsza taka sytuacja. Szkoda, bo baza wydawała się być "mocnym" elementem pudełka.
Lakier do paznokci Delia Trend&Big Brush (6,50 zł/szt.) trafił do mnie w wyjątkowo nieurodziwym odcieniu (145). Dodatkowo raczej nie sięgam już po klasyczne lakiery (królują hybrydy, a obecnie zapoznaję się z naklejkami termicznymi Manirouge), więc znajdzie nowego właściciela.
Paletka do konturowania twarzy Smart Girls Get More (13,99 zł/szt.) występowała zamiennie z błyszczykiem 3d (3,66 zł/szt.). Mam już swoje sprawdzone produkty do konturowania, a róż jest dla mnie stanowczo za intensywny (i podobno bardzo napigmentowany), więc nie znajdzie u mnie zastosowania.
Proszek mineralny Bellapierre Shimmer Roll (60,00 zł/2 g) początkowo ucieszył mnie najbardziej z całego pudełka. To odcień Champagne i faktycznie jest nieco szampański, ale też ze złotawą poświatą. Piękny i w 100% w moim guście, dopóki... nie zobaczyłam swatcha u koleżanki. Migocze drobinkami jak szalony, a ja wolałabym subtelniejszy błysk, taflę z poświatą (coś jak w opakowaniu), więc prawdopodobnie bym go nawet nie użyła. Nie otwieram, może ktoś inny się z niego ucieszy.
Cień do powiek Pierre Rene (6,99 zł/szt.) podobno jest bardzo dobrej jakości. Niestety trafił mi się tak nietwarzowy kolor, że się o tym nie przekonam.
W pudełku znalazła się również próbka Biały Jeleń (aksamitny kompres do opuchniętych nóg i stóp)
Komplet Face Chartów (20 zł/szt.) budzi skrajne emocje. Z jednej strony są to raczej produkty dla wizażystów, ale z drugiej - dlaczego przeciętny "śmiertelnik" nie miałby wrzucić na luz i się trochę pobawić makijażem inaczej niż dotychczas? Shinybox dało możliwość poeksperymentowania, choć ja akurat nie skorzystam bo nienawidzę rysować i malować ;)
W paczce znalazła się również torba pochodząca ze sklepu Brytyjka. Wydaje mi się, że to produkt tylko dla ambasadorek, ale mogę być w błędzie. Sama idea jest świetna, bardzo lubię takie bawełniane torby, przydają się. Ta jest dodatkowo świetna, bo zrobiona z grubego i porządnego materiału i ma rozkładane dno, więc mega (!) pojemna. Niestety wzór totalnie mi się nie spodobał (mógłby mi się podobać do max. 10 roku życia, bo już nawet jako nastolatka wybierałam inne wzory). Ale z uwagi na fakt, że torba jest świetna (rozmiarem, jakością, krojem), zajrzałam do sklepu i byłam nawet skłonna zamówić sobie inną wersję - taką, która mi się spodoba. Jakie było moje rozczarowanie, gdy zobaczyłam, że wszystkie wzory są tam takie tandetne i kiczowate :/ Szkoda. Chciałabym coś spokojnego i klasycznego. Na szczęście Pusheen spodobał się Indze z Black Liner i jest już szczęśliwą (podobno :D) posiadaczką :D Pozdrawiam :*
W paczce znajdował się również bon prezentowy do Pakamera (20 zł przy zakupach powyżej 200 zł, szał) oraz magazyn ShinyMag (a w nim dodatkowy kod zniżkowy do Chocolissimo, ten akurat korzystny bo -20 zł przy zakupach za minimum 80 zł). W ShinyMag oczywiście informacje o produktach oraz kilka dodatkowych artykułów do poczytania.
Więcej informacji o pudełku Beauty School i jego zawartości znajdziecie →TUTAJ. Cena pudełka to 49 zł (w subskrypcji) lub 59 zł (jednorazowo). Istnieje również możliwość wyboru pakietu na 3/6/12 miesięcy. Jeżeli nie chcecie przegapić kolejnych edycji, śledźcie ShinyBox na Facebooku →KLIK. O ile Shinybox po raz kolejny wypadł w moich oczach słabo (zostawię sobie mydło i miniaturową maskę do włosów na raptem 3 użycia, także szaleństwo...) i znacznie powiększy zawartość kartonu "do oddania", to... pudełko InspiredBy okazało się istną petardą!!! Ono nie jest dobre - ono jest po prostu za...chwycające. Chciałoby się rzec coś innego... ;) I choć bardzo chciałabym Wam polecić zakup (sama bym kupiła!), to niestety... jest już wyprzedane. Było już wczoraj, gdy do mnie dotarło, więc nie jest to kwestia mojego ociągania się z wpisem. Szkoda, ale osoby subskrybujące na pewno są ucieszone (jak dotąd widziałam same pozytywne reakcje).
Ponownie InspiredBy przyszedł w pudełku Shinyboxa - w zasadzie nie narzekam, bo to jest to fajne, urodzinowe, duże - przyda się!
Jelly Bear Hair, czyli żelki z witaminami dla włosów (139,00 zł/60 misiów) robią ostatnio furorę. I choć sama idea żelków-suplementów też mnie zachwyciła (kto nie lubi żelków?) to entuzjazm studzi, że jak na razie każdy pisał, że są niedobre :P Biję się z myślami, bo z jednej strony nie borykam się z żadnym konkretnym problemem z włosami by musieć ich używać, a z drugiej strony jestem ich tak strasznie ciekawa! A jakby miały choć trochę wzmocnić moje włosy, to już w ogóle byłby czad. Jeszcze przemyślę :) Ale sam fakt umieszczenia ich w pudełku uważam za bardzo trafiony bo, nie ukrywajmy, są na topie!
Puder ryżowy Ecocera (18,90 zł/15 g) już znam, bo miałam miniaturkę :) Bardzo mnie ucieszyła jego obecność w pudełku! Takich białych pudrów transparentnych używam zarówno do twarzy, jak i sporadycznie do skóry głowy (10 sprawdzonych tricków kosmetycznych), więc na pewno się nie zmarnuje, choć jeszcze nie otwieram ;)
Strapsy Promees (26,99 zł/szt.) to nic innego, jak wymienne ramiączka do biustonosza z ozdobnymi paskami :) Fajne :) Choć inne modele spodobały mi się bardziej (ja mam Amy), może zamówię? Materiał jest miły dla skóry, lekko zamszowy. Robi dobre wrażenie. A jakie ładne opakowanie! Świetny pomysł na prezent, jeżeli ktoś lubi takie gadżety!
Ale czad :D Chocosticks Chocolissimo (9,90 zł/33 g) to czekolada na patyku do wymieszania z gorącym mlekiem - czy jest tu ktoś, kto nie lubi czekolady? *.* Cud, że się uchowała do zdjęcia!
LOVEblender LoveNUE (55 zł/szt.) to kolejny bardzo mocny punkt tego pudełka. Uwielbiam gąbeczki do makijażu, pod warunkiem, że są miękkie. Mój blend it! pomału kończy żywot i chętnie wypróbuję tej nowości. Jak dotąd opinii jest niewiele, ale ta, którą czytałam, była bardzo pochlebna. Nie mogę się doczekać użycia, ale rozsądek nakazuje się wstrzymać i poczekać na zużycie poprzednika.
Świeczka zapachowa Village Candle (11 zł/61 g) w pudełku - taaaaak! Kalendarza nie oszukamy, nastała jesień. Szczególnie jesienią i zimą lubię palić świece i woski więc na pewno wypróbuję. Ten zapach na sucho wydaje się specyficzny (wiśnia gryzie w nozdrza), ale zobaczymy, jak będzie po odpaleniu, bo to się często różni. Przechodziłam dziś koło stoiska YC i biłam się z myślami, czy kupić taki świecznik na samplery, przydałby się też na kolejne, ale na razie odpuściłam. Najprawdopodobniej wypalę ją jak wosk, w kominku.
Masło do dłoni, stóp i ciała Cuccio (5 zł/ 9,24 ml) wydaje się fajne, zobaczymy :)
Mydełko naturalne - taaaaaak! :D To akurat pochodzi z Manufaktura Mewa i jest to wersja mięta i eukaliptus (17 zł/szt.). Szkoda, że nie trafiłam na węglowe, ale to już była loteria. Z chęcią skorzystam z takiego naturalnego mydełka.
Jest również maseczka na zmarszczki mimiczne i głębokie linie Age Killing Effect Vis Plantis (4,40 zł/2x5 ml) :) Maseczkę akurat raczej oddam mamie. Nie dlatego, że obawiam się kosmetyków na zmarszczki (:P) tylko dlatego, że ja raczej wybieram te oczyszczające.
I kod rabatowy do CUCCIO ;)
Zdjęcie można powiększyć poprzez PPM - Otwórz grafikę w nowej karcie - lupka z plusikiem
Zawartość InspiredBy totalnie powaliła mnie na łopatki. Misie na włosy, naturalne mydełko, puder ryżowy, LOVEblender, świeczka zapachowa - WOW, WOW, WOW! Z kolei czekolada na patyku i strapsy to miłe, fajne gadżety :) Balsamu Cuccio również chętnie spróbuję. Tylko maseczkę oddam mamie. Zawartość zwala z nóg i czuję, jakby to pudełko było mega przemyślane. Szkoda, że jest już wyprzedane, chyba bym je kliknęła - mimo, że już je mam!
Pudełko kosztuje 39 zł, a zasubskrybować możecie TUTAJ.
Wartość tej edycji wynosi max. 260 zł, ale niestety jest już wyprzedana. A szkoda, bo zawartość zwala z nóg!
Zbliża się kolejna promocja w Rossmannie... Tym razem na kolorówkę. Planuję z niej skorzystać, ale bez fajerwerków, moja lista jest bardzo krótka :) Uwaga! Na razie nie wszystkie informacje są potwierdzone oficjalnie. Jak zawsze, najlepiej poczekać na oficjalny regulamin z listą produktów objętych promocją, który niestety jest publikowany na ostatnią chwilę :)
Zrzut ekranu z październikowego e-wydania Skarbu - ŹRÓDŁO
Informacja, która jest małym druczkiem po lewej stronie:
Promocja obowiązuje w dn. 10-19.10.2017 r. lub do wyczerpania zapasów. Rabat 55% dostępny jest jednorazowo dla zarejestrowanych członków Klubu Rossmann posiadających wirtualną kartę Klubu, przy zakupie minimum 3 różnych produktów do makijażu. Przy kolejnym zakupie w tej promocji obowiązuje rabat 49%. Szczegóły i regulamin na www.rossmann.pl/klub
promocja będzie trwała od 10 do 19 października 2017 roku
wszystkie kategorie będą obowiązywały jednocześnie (twarz, oczy, usta...)
jednorazowyrabat -55% będzie obowiązywał przy zakupie minimum 3 różnych kosmetyków z aplikacją mobilną (Klub Rossmann) - przy kolejnych zakupach rabat -49%
rabat -49% będzie obowiązywał dla wszystkich (niepotwierdzone)
Przede wszystkim - moje odczucia są subiektywne i to, co okazało się moim bublem, może być Twoim ulubieńcem :)
Kolejna bardzo ważna sprawa - w Rossmannie jest ograniczony wybór marek kolorowych i w zasadzie coraz mniej mnie już interesuje. Więc to, że polecam jakiś tusz, czy puder, nie oznacza, że to najcudowniejszy kosmetyk świata, bo być może mój hit wcale nie jest dostępny w Rossmannie. To tylko wskazanie produktów, które są mniej lub bardziej godne uwagi. Jeżeli coś jest dla mnie super-ekstra, napiszę o tym w opisie produktu :)
Napiszę jeszcze, dla przypomnienia, że mam cerę mieszaną, która lubi sobie porządnie popłynąć w strefie T ;) Z kolei moje rzęsy są długie, ale proste. Nie są bardzo gęste. Lubią się mocno krzyżować i ciężko je rozdzielić. Lepiej sprawdzają się u mnie tusze gęstsze od tych długo mokrych.
Screeny produktów robiłam 28 września, więc ceny mogą nie być aktualne, szczególnie te promocyjne.
Weźcie też pod uwagę, że nie wszystkie wymienione tu produkty mogą zostać objęte promocją - warto zweryfikować to z regulaminem (zawsze zawiera załącznik z listą produktów objętych promocją), który zwykle jest publikowany tuż przed rozpoczęciem promocji, najłatwiej się szuka po kodzie (numerze katalogowym), który jest na screenach, bo nazwy w systemie bywają skrócone lub... dziwne ;). Być może również nie wszystkie nowości zdążą z premierą.
TUSZE DO RZĘS
Max Factor 2000 Calorie pogrubiający - lubię go za to, że daje naturalny, dzienny efekt, bardzo szybko się nim maluje, nie skleja rzęs. Raczej nie dla fanek WOW na rzęsach :) Długo jest zdatny do użycia, nie zasycha szybko. Efekt pokazywałam sto lat temu TUTAJ oraz we wpisie z makijażem codziennym. Niedawno miałam go ponownie.
Max Factor 2000 Calorie podkręcający - daje jeszcze ładniejszy efekt, unosząc rzęsy i podkręcając je :) Problem jest jeden - ja miałam jakąś zwykłą czerwoną wersję w cienkim opakowaniu. Teraz jest jakaś wersja Curl Addict w grubym opakowaniu z wielką szczotą (taka się wydawała na zdjęciu) i mam zagwozdkę, czy ten tusz wszedł zamiast poprzedniego, czy są teraz oba? Niestety nie znalazłam tego klasycznego czerwonego na stronie. Nie przepadam za wielkimi szczotkami, więc czuję się rozczarowana, bo być może mojego ulubieńca już nie ma.
Max Factor Masterpiece Max - miałam go już kilka razy, mam też teraz i za każdym razem jestem nim zachwycona. Ten tusz faktycznie daje mocny efekt i również jest długo zdatny do użycia. Szczoteczka dobrze rozdziela rzęsy. Pokazywałam ostatnio kilka razy na Stories i pisałam o nim dawno temu TUTAJ. Jeden z najlepszych tuszów, jakie kiedykolwiek miałam.
TUSZE DO RZĘS c.d.
Maybelline Lash Sensational - cudownie podkręcał, mocno pogrubiał, robił stanowcze WOW. Należy do tych bardziej mokrych, więc może trochę sklejać.
Maybelline Lash Sensational wodoodporny - robił ciut delikatniejszy efekt niż wersja zwykła, ale nadal świetny i wyrazisty. I był mega wodoodporny. Efekt pokazywałam TUTAJ.
Lovely Pump Up - chyba najlepszy znany mi tani tusz. Świetnie podkręca, rozdziela i pogrubia, rzęsy są wyraziste. Niestety szybko zasycha i zaczyna się sypać :( Ale z uwagi na cenę można mu to wybaczyć. Efekt pokazywałam TUTAJ. Miałam już go kilka razy i chętnie do niego wrócę.
Eveline Volume Celebrities - dzięki wyprofilowanej szczoteczce (coś typu klepsydra) bardzo ładnie podkręca rzęsy. Mocno pogrubia. Również dość szybko wysycha, ale daje piękny efekt. Chyba nie mam żadnych zdjęć, aż jestem zdziwiona, bo miałam go kilka razy. Chętnie do niego wrócę.
EYELINERY
Żaden z nich nie doczekał się recenzji, ale swatche całej trójki zobaczycie TUTAJ.
eyeliner w żelu Maybelline - był bardzo trwały, wodoodporny, rysował piękne kreski (pod warunkiem dobrego pędzla skośnego, bo ten dołączony był mocno taki sobie). Dość szybko wyschnął, ale reanimowałam go Duraline i nadal było super. Mocno nasycona czerń.
eyeliner w kałamarzu Eveline Celebrities - bardzo precyzyjny pędzelek, łatwo się maluje, trwały i faktycznie jest wodoodporny, choć nie sebumodporny. Planuję kupić ponownie. Bardzo mocno nasycona czerń.
eyeliner Eveline 2000 Procent - nie znalazłam go w sklepie Rossmann. Bardzo podobny do Celebrities, również trwały i mocno czarny, ale ma aplikator w formie gąbeczki - jak pisak, tyle że w kałamarzu, dzięki czemu zawsze jest mocno nasączony. Ale dość grubo rysuje.
KREDKI DO OCZU
Max Factor Kohl Pencil 090 Natural Glaze - idealna kredka na linię wodną, miękka, dosyć trwała (ale nie ma mega szału), ma bardzo neutralny kolor, jest lekko różowawa, dzięki czemu nie wygląda sztucznie-żółto na linii wodnej, pięknie odświeża spojrzenie. Raz wylądowała w ulubieńcach miesiąca, raz w ulubieńcach roku, pokazywałam ją również w moim makijażu codziennym. Była też w jednej recenzji cienia Rimmel. Jest absolutnie warta uwagi i ma długie PAO bo aż 3 lata.
Rimmel Exaggerate - mam prawie wszystkie kolory, które pokazywałam TUTAJ. Trwałe, miękkie, dobrze napigmentowane. Bardzo lubię. Tu też długie PAO 30M.
CIENIE DO POWIEK
Od siebie nie polecę żadnych paletek, ponieważ najbardziej lubię cienie Zoeva, Makeup Revolution i Sleek.
Maybelline Colot Tattoo, 35 On and on bronze - uwaga! polecam tylko ten odcień! ma piękny odcień metalicznego, lekko miedzianego brązu, który robi cały makijaż i ładnie połyskuje bez tandety :) Dobrze się rozprowadza (w przeciwieństwie do odcieni matowych), ładnie zastyga i jest trwały, ale ja używam go tylko na bazie. PAO 2 lata, ale wcześniej zaczyna wysychać. Swatcha pokazywałam TUTAJ.
Bell Hypoallergenic, cień w kremie 03 - jestem na 90% pewna, że to odpowiednik popularnego cienia Bell Wanted pochodzącego z limitki w Biedronce. Limitka już dawno jest niedostępna, część osób może tęsknić za tym cieniem, więc warto spróbować. Ten kolor ma piękny odcień neutralnego brązu - w sam raz do podkreślania brwi i do kresek. Nie tak fioletowego jak Permanent Taupe. Swatche tego cienia z Bell Wanted pokazywałam TUTAJ.
BRWI
Akurat z brwi nie mam za wiele do polecenia. Cienie najbardziej lubię z Golden Rose i Kobo, a kredkę z Zoevy. Ale ta z Maybelline też jest przyjemna.
Maybelline Brow Satin - z jednej strony ma kredkę automatyczną, z drugiej cień w gąbeczce. Mega wygodna sprawa na wyjazd do uzupełnienia całych brwi. Kredka mogłaby być ciut mniej sucha, ale jest trwała, dobrze rysuje i ma ładny, chłodny odcień brązu (medium brown). Nie posiada szczoteczki do wyczesywania. Swatche pokazywałam TUTAJ. Trafiła też do ulubieńców czerwca.
L'Oreal Brow Artist Plumper - odcień medium dark to ładny, chłodny brąz. Trzeba uważać, bo jest dość ciemny, mocno napigmentowany i można przesadzić. Dość szybko zastyga, więc trzeba sprawnie wyczesać ewentualny nadmiar. Dobrze usztywnia włoski. Wygodna, mała, stożkowa szczoteczka. Bardzo lubię też wersję transparentną. Pokazywałam TUTAJ, TUTAJi TUTAJ
USTA
Bourjois Rouge Edition Velvet - numer 10 to mój najcudowniejszy odcień ever i sięgam po niego na każdą ważną okazję. Miałam ją nawet na swoim ślubie, a dwa zdjęcia wrzuciłam na wizażu. Ma piękny, subtelny odcień różu (nie fioletowy!) i jest bardzo trwała, jak dla mnie niezawodna. Niektórzy skarżą się na jej zapach, ale ja go bardzo lubię. Moja jest już po terminie i muszę się jej pozbyć, ale tak strasznie mi smutno! Może kupię ją w promocji? Pokazywałam ją również we wpisie zbiorczym z pomadkami, w ulubieńcach roku, Starting Over TAG
Rimmel Lasting Finish - Airy Fairy to jeden z moich ulubionych odcieni. Jasny, delikatny róż ze złotym shimmerem. Jedna z pierwszych moich ulubionych "lepszych" pomadek i mam do niej mega sentyment. Ostrzegam, że to bardzo jasny odcień i u ciemniejszych karnacji będzie stanowczo za jasny. Ma typowy, lekko babciny, pudrowy zapach ;) Czaję się jeszcze na ciemniejszy kolor Asia. Również pokazywałam ją we wpisie zbiorczym z pomadkami. Nie jest to ultra jakość i trwałość, ale kurczę, to taki przyjemniaczek i mam do niej taki sentyment :D
pudrowymi pomadkami Bell Hypoallergenic zdecydowanie warto się zainteresować. Mają piękne kolory, bardzo zdrowe wykończenie, lekko kremowe i odbijające światło. Ani błyszczące, ani matowe. Pielęgnują usta, nie podkreślają suchych skórek, a trwałość jest przyzwoita. No i po raz pierwszy pokazałam się w czerwieni :D Wszystkie odcienie na swatchach oraz ustach i szerszy opis TUTAJ.
konturówka Lovely w odcieniu 1 nie jest może super trwała, ale za to dość miękka i ma cudny odcień zgaszonego różu, lubię ją na całych ustach. Swatche są TUTAJ, pisałam o niej również TUTAJ.
Rimmel Stay Matte transparentny to już tak oklepany puder, że o matko :) Miałam już z 5 opakowań. Dobrze matuje (choć nie super ekstra), jest transparentny, niedrogi i dosyć wydajny. Taki przyjemniaczek na co dzień, po prostu. Również do torebki w celu poprawek. Choć to opakowanie mogliby w końcu ulepszyć.
Rimmel Lasting Finish to puder, który nie gwarantuje mocnego matu, ale za to przyjemnie kryje. Jestem w szoku, jaki on jest teraz drogi (szczególnie, że jest go 2 razy mniej od Stay Matte)!
Bell Hypoallergenic SPF50 to moje niedawne odkrycie! Ten puder ma oszałamiające krycie i sprawdza się wprost idealnie w dni "no makeup" gdy używam tylko filtra i chcę go przypudrować. Nałożony zbitym pędzlem TAK KRYJE, jakbym miała podkład na twarzy (i już nie ma zbytnio no makeup :D)! Jestem w mega szoku. Nie matuje mocno, trzeba mieć to na uwadze. Może też podkreślić włoski i suche skórki. Odcień 01 jest ekstremalnie jasny i neutralny (ostatnio rozjaśniałam nim ciut za ciemny podkład, wyobraźcie sobie jego jasność i krycie, skoro dał radę!), a 02 jest nadal bardzo jasny, ale żółtawy - tak wspominam tester i chcę go dokupić.
RÓŻE, BRONZERY, ROZŚWIETLACZE
Nie polecę żadnego bronzera, bo w Rossmannie żaden mi się na razie nie podobał, to samo dotyczy rozświetlaczy. Bronzery lubię z Kobo, a rozświetlacze z My Secret, więc to nie Rossmann :) Z kolei moje ulubione róże są z Catrice, Zoevy i Freedom, więc podobnie.
mam nieuzasadniony sentyment do różu Bourjois, choć jest to produkt dziwny. Najpierw ma świetną pigmentację, później kamienieje, można zeskrobać wierzchnią warstwę i znowu łatwo się nabiera, ale z czasem znowu kamienieje ;) Nie jest to produkt wybitny, są O WIELE lepsze róże (i często tańsze), ale jeżeli ktoś ma taki sam sentyment, jak ja - do tego opakowania, do tych odcieni i do tego zapachu - to promocja jest okazją do zakupu
paletka Rimmel by Kate to bardzo przyjemny produkt z bardzo delikatnymi, dziennymi i twarzowymi odcieniami. Ja swoją paletkę co prawda oddałam, ale nie dlatego, że była zła, tylko dlatego, że "cierpię" na nadmiar wszystkiego i sięgałam po nią za rzadko, by był sens ją trzymać. Wiem, że Delishe jest z niej zadowolona, więc super :) Warto pomacać tester, jeżeli będzie
KOREKTORY
Maybelline Affinitone jest jedynym korektorem z Rossmanna, który znam i mogę polecić. Jest lekki, średnio kryjący i wygląda ładnie pod oczami. Raczej nie na duże cienie - nie da rady. Swatche TUTAJ.
BAZY
Wszelkiego rodzaju ;)
Eveline Advance Volumiere to świetna baza pod tusz, której zużyłam już kilka opakowań. Gdy zastyga, robi się lekko transparentna, nie tak intensywnie biała jak niektóre bazy (to jest tak naprawdę odżywka do rzęs) więc jej tak nie widać. Ładnie rozdziela, pogrubia i przygotowuje rzęsy na pokrycie tuszem, jeżeli macie je tak niesforne, jak ja. Dzięki niej nawet słabe tusze wyglądają dobrze! Efekty pokazywałam TUTAJ oraz TUTAJ.
Eveline skoncentrowane serum do rzęs 8w1 to na 99% to samo, co serum Advance Volumiere. Nie miałam, ale skład jest niemal identyczny, tyle że tutaj jest olej arganowy gdzieś na samym końcu składu i nagle z 3w1 zrobiło się 8w1 ............
Baza pod cienie Wibo bardzo mnie zaskoczyła! Nie spodziewałam się, że będzie tak przyjemna! Dobrze podbija kolory, a trwałość cieni na niej jest bez zarzutu. W przeliczeniu na gram, jest droga. Ale w sam raz dla osób, które rzadko się malują i nie potrzebują dużego opakowania. Recenzowałam TUTAJ. Uwaga na opakowanie, bo kartonik jest zdradliwy. Raz kupowałam dla koleżanki i na wszelki wypadek zajrzałam do słoiczka (byłam zdecydowana na zakup w 100%), a tam paluch... Kartonik nie powstrzymuje macaczy ;)
PAZNOKCIE
lakiery Rimmel Super Gel - jako zwolenniczka hybryd, a obecnie testująca naklejki termiczne Manirouge, zdecydowanie odchodzę od klasycznych lakierów. Używam sporadycznie, przejściowo pomiędzy hybrydami. Lakiery Rimmel Gel pokazywałam TUTAJ, a teraz mam ich o wiele więcej (minimum 10 kolorów). U mnie są trwalsze od "zwykłych lakierów", ładnie błyszczą i mają piękne kolory.
lakiery Rimmel 60 seconds i Rita Ora też lubiłam :)
jeżeli tego typu produkty będą wchodzić w promocji, zdecydowanie warto kupić preparat do usuwania skórek Sally Hansen Instant Cuticle Remover
Rimmel Scandaleyes - wielka szczotka, ciężko się nim malowało, efekt mizerny
Rimmel SuperCurler - j.w.
TUSZE DO RZĘS c.d.
zostanę zlinczowana za obecność L'Oreal Volume Million LashesSo Couture, ale co poradzić. Dla mnie był za mokry, co w duecie z mega krótkimi ząbkami gwarantowało posklejanie rzęs na potęgę, musiałam się nieźle nawachlować, by go rozczesać. Gdy stał się zdatny do użytku, był już po terminie (PAO). Pokazywałam TUTAJ.
L'Oreal Volume Million Lashes waterproof to jeden z najgorszych tuszowych koszmarów. Pokazywałam TUTAJ - wchodzisz na własną odpowiedzialność.
EYELINERY
Eyeliner Eveline Art Make-up to jeden z najgorszych bubli, jakie miałam. Odbijał się na potęgę, próbowałam go gruntować i utrwalać na wszystkie sposoby, zawsze kończyłam z czarnymi ciapkami pod brwiami. Swatche i recenzja TUTAJ.
L'Oreal Super Eyeliner Slim z kolei był dobrej jakości, ładnie malował, był trwały, ale mega szybko umarł śmiercią naturalną (wysechł na amen), więc zupełnie nie widzę sensu inwestycji w niego. Przechowywałam skuwką w dół, oczywiście.
CIENIE
Widzicie pewną zależność? Zarówno w produktach, które polecam, jak i w tych, których nie polecam, znalazły się cienie Color Tattoo i Bell Hypoallergenic. Chodzi o to, że ja po prostu nie cierpię matowych cieni w kremie na powiekach. Więc matowych Color Tattoo oraz Bell nie polecam, zaś tam była mowa o metalicznym CT i co prawda matowym Bell, ale do użycia miejscowego (brwi/kreska), a nie jako cień na powiekę. Więcej o moim stosunku do matowych cieni w kremie przeczytasz tutaj i tutaj.
BRWI
Skandalicznie droga i słaba paletka L'Oreal Brow Artist Genius Kit - pełen opis i swatch TUTAJ.
USTA
Pomadki matowe Wibo i Lovely robią furorę - nie ma co się dziwić, są dość trwałe i mają fajne odcienie. Ale to, jaką skorupę robią i jak nieprzyjemne są na ustach, jakieś takie klejące, woła o pomstę do nieba. Jestem trochę hipokrytką, bo mam i używam, ale nie jestem zadowolona.
Znowu będzie lincz za hit blogosfery, ale co tam. Dla mnie Wibo Diamond Illuminator jest stanowczo zbyt brokatowy i szybko się go pozbyłam. Są inne, tanie i ładne rozświetlacze. Swatche TUTAJ.
KOREKTORY
Ciężko mi się ustosunkować do tego, jaki jest nowy korektor True Match, bo mam starą wersję. Nie wiem, czy zmieniło się tylko opakowanie, czy zawartość również. Stary był średnio kryjący, bardzo suchy i postarzający skórę pod oczami. Swatche tutaj i tutaj.
Z kolei Wibo Deluxe Brightener to wodnisty, rozświetlający gadżet o baaaaardzo słabym kryciu. Swatche tutaj.
PODKŁADY
Z perspektywy mojej mieszanej cery, Bourjois Healthy Mix to zły wybór. Szybko się świeci i ściera. Mocno ciemnieje. Pokazywałam go sto lat temu tutaji tutaj.
Tęsknię za starym Revlonem ColorStay sprzed lat, kiedy to legendarne krycie było uzasadnione. Każda kolejna zmiana składu była moim zdaniem coraz gorszym posunięciem i dzisiejszy Revlon niewiele ma wspólnego z tamtym. Nie to krycie, nie ta trwałość. Nie miałam co prawda najnowszej wersji z pompką, ale pamiętam już bodajże dwie zmiany składu i każda kolejna była gorsza. Podobno nowa znowu straciła na kryciu. Śmieszy mnie, jak ktoś mówi o obecnym Revlonie, że to szpachla i tak cudownie kryje. Ludzie, te czasy już bezpowrotnie minęły... Pokazywałam wielokrotnie - tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, tutaji pewnie jeszcze wiele razy :P
Ogromnie żałuję, że krem BB Skin79 Orange się u mnie nie sprawdził, bo pokładałam w nim wielkie nadzieje. Szybko się świeci, mocno się warzy i jest nietrwały. Moje sebum go rozpuszcza, szkoda :( Pisałam o nim tutaj, a swatche tutaj i tutaj.
Nie wszystkie nowości mogą zdążyć wejść do oferty przed promocją!!!
Chyba jestem ostatnią osobą, która nie miała styczności z paletką Wibo Neutral ;) Jeżeli zastanawiacie się nad zakupem, promocja może być dobrym momentem. Sporo osób wyczekuje pojawienia się palety Wibo Modern. Hitem jest puder bananowy oraz fixer Wibo, ale ich jeszcze nie miałam. Jeżeli wiszą na Waszej wishliście od dawna, to może być właściwa pora ;)
Na temat tuszu L'Oreal Paradise Extatic, inspirowanym Better Than Sex od Too Faced krążą różne opinie. Też jestem go ciekawa. Z kolei na premierę słynnego korektora Maybelline Age Instant Rewind czeka pewnie wiele osób, ciekawe czy zdąży przed promocją ;) Na promocję na pewno nie zdąży kredka do brwi Max Factor Brow Shaper (co zauważyłam dopiero teraz), ale zainteresowała mnie na przyszłość.
Wiecie, że Eveline ma swoje lakiery hybrydowe? Ale takie naprawdę hybrydowe, utwardzane w lampie! Bazę Miss Sporty Peel Off poleciła mi Paulina, mam ją, ale jeszcze nie używałam, może się przydać do prezentacji lakierów na paznokciach. Z kolei o istnieniu odżywki do paznokci Eveline bez formaldehydu wie chyba niewiele osób, a to ciekawa alternatywa. Mam ją od jakiegoś czasu, ale ciągle mam coś na paznokciach i nie mam kiedy poddać się "kuracji" ;)
Szał na maty trwa, będą kolejne nowości Wibo i Lovely ;)
Czy coś Wam ten podkład przypomina? ;)
W zasadzie niewiele. Poczyniłam już pewne zakupy online, a z wielu kategorii niczego mi nie brakuje ;) Dodatkowo, w Rossmannie interesuje mnie coraz mniej marek. Planuję kupić matowe pomadki w płynie Deborah - bardzo mi się spodobały na swatchach (01, 02, 08), online nie są zbyt popularne i na tej promocji prawdopodobnie wyjdą najtaniej. Na pewno chwycę puder Bell Hypoallergenic SPF50 bo bardzo go polubiłam, a 02 wydaje się ładniejszy od 01, który mam i kupiłam trochę zbyt spontanicznie :) Być może wezmę Bourjois Rouge Edition Velvet nr 10 bo to moja ulubiona pomadka, a moja jest już trochę stara :( Jeżeli będzie dostępny, na pewno chwycę czarny eyeliner Eveline Celebrities - mój niedawno umarł śmiercią naturalną (wysechł), a tak rzadko robię kreski, że nie chcę niczego drogiego. Ten był tani i dobry :) Z pewnością zerknę w stronę szafy Lorigine (o ile będzie), w szczególności na ich podkłady, bo podobno są jaśniutkie. To wszystko :)
Z uwagi na wysokie marże w Rossmannie, nie zawsze cena (nawet w takiej promocji!) będzie najkorzystniejsza. Przykładowo - tusz L'Oreal Paradise Extatic w cenie regularnej w Rossmannie kosztuje 61,39 zł, ale już w drogeriach internetowych (Cocolita, MintiShop) 34,90 zł. A czasem można upolować kody zniżkowe lub darmową dostawę. Albo słynny So Couture - w Rossmannie 60,99 zł, na eZebra 26,29 zł, na Cocolita 25,90 zł. Warto porównywać sobie ceny ;)
Podczas promocji należy spodziewać się dzikich tłumów (szczególnie, że wszystkie kategorie są w tym samym czasie), przepychanek i innych dziwnych instynktów łowcy, które budzą się w niektórych kobietach podczas promocji. Istnieje też duże ryzyko zmacanych produktów, również podczas zakupów online, ponieważ towar brany jest ze sklepu, a nie z magazynu. Warto mieć rękę na pulsie i podejść do tego z dystansem. Mogą wystąpić również braki w szafach.
Nie warto robić gigantycznych zapasów, ponieważ nim się obejrzycie, zaraz będzie jakaś kolejna promocja ;)
Jeżeli ciekawi Was, co nowego przybyło we wrześniu, to zapraszam! :)
Na początku września chciałam złożyć zamówienie w EcoSpa, ZróbSobieKrem oraz Kolorówka. Z EcoSpa chciałam tylko jedną rzecz, więc opłacało się średnio... Wiedząc, że zbliża się kolejne spotkanie Realac, zapytałam dziewczyn, czy nie chcą dołączyć do zamówienia. I wiecie co? To był świetny pomysł, bo udało nam się złożyć zamówienie w 4 osoby, koszty wysyłki zrobiły się bardzo niewielkie, a dziewczyny też odwlekały swoje zakupy od jakiegoś czasu, bo nie opłacało im się zamawiać dla jednej czy dwóch rzeczy :D I wszyscy zadowoleni :D Z EcoSpa chciałam tylko glikol roślinny, ale do koszyka tuż przed złożeniem zamówienia wpadł mi jeszcze porządny, szklany słoik. Może zrobię sobie peeling cukrowy :)
Ze strony ZróbSobieKrem potrzebowałam trochę więcej... Chwyciłam po 3 buteleczki farmaceutyczne w 3 różnych pojemnościach - przydają się do odlewek i na wyjazdy. Wzięłam też jeden pusty plastikowy pojemnik. Dwie kompozycje zapachowe do różnych własnych mikstur ;) Hydrolat z drzewa herbacianego, papaina i bromelaina w celu zrobienia peelingu enzymatycznego do skóry głowy. Serum Bionigree nie przyniosło pożądanych rezultatów, zaś peelingiem mechanicznym trudno mi dotrzeć do skóry głowy. Wyciąg z aloesu zatężony 10-krotnie przyda się na pewno. Kwasem azelainowym planuję wykonywać peelingi kwasowe w tym roku - migdał, kojowy, glikol i mieszanki AHA na razie mi się znudziły, nie przynosząc takich rezultatów, jakich oczekiwałam. Jest też biosiarka.
Plusem zamawiania w ZSK czy Kolorówce jest to, że mają opcję łączenia zamówień - w ten sposób mogłyśmy jeszcze skorzystać z dobrodziejstw Kolorówki bez dodatkowych kosztów przesyłki. Wzięłam torebki strunowe do odsypek i dziesięć eppendorfów. O mały włos nie zamówiłabym 50 sztuk (bo wrzuciłam 10 szt. do koszyka, ale jak się okazało, 1 sztuka oznacza pięciopak :D na ziemię sprowadził mnie komunikat o braku dostępności takiej ilości :D). A, wzięłam jeszcze wodę demineralizowaną bo te wielkie z działu samochodowego mnie denerwują, podobnie jak woda do iniekcji w walających się po szufladzie ampułkach.
W zamówieniu znalazło się kilka gratisów. Dziewczyny jednogłośnie zgodziły się na to, bym je zachowała za organizację zamówienia (dzięki!) :D Jest puder ryżowy, mała saszetka żółtej glinki, mały olej sojowy i hydrolat miętowy oraz piękny pigment z Kolorówki.
W E-Glamour była wysyłka za 1 zł, więc postanowiłam chwycić kilka odlewek perfum, a nuż mi się coś spodoba? Wybór nie był za duży, ale kilka wpadło. Wzięłam też jakiś tani zapach, którego nuty wydawały się w porządku (na piśmie), ale w rzeczywistości jest straszny. Ale czego się spodziewać po Pussy Deluxe? :D :D :D
W Rossmannie kupiłam płyn do higieny intymnej Facelle bo poprzedni (Intimea) się skończył. Wzięłam też antybakteryjne mydełko Protex, którego używam do mycia pędzli i drugiego etapu mycia gąbeczki oraz bazę peel off z Miss Sporty, którą poleciła mi Paulina. To może być fajna sprawa do prezentacji lakierów na paznokciach z szybką możliwością aplikacji kolejnego koloru.
Mogłoby się wydawać, że pokazuję tu zakupy do apteczki (woda utleniona) i kuchni (soda oczyszczona), ale nic bardziej mylnego. Kasia zainspirowała mnie do spróbowania maseczki z sody oczyszczonej i wody utlenionej. A sody wzięłam aż trzy, bo przydadzą się do roztworu neutralizującego do kwasów.
Czy jest coś bardziej wkurzającego od sytuacji, w której wszystkie paznokcie są takie ładne, długie i zapuszczone i nagle się jeden dziad łamie? W poszukiwaniu idealnego rozwiązania do przedłużania paznokci, sięgnęłam po bazę extra z NeoNail (jako trzecie podejście, po Semilac Hardi i żelu budującym). I wiecie co? Naprawdę jest extra ;) ALE... uczuliła mnie!!! Przedłużyłam trzy paznokcie i dosłownie na tych właśnie trzech paznokciach na drugi dzień pojawiły się początki onycholizy i charakterystyczny dyskomfort pod paznokciami! Na szczęście szybko udało się uratować sytuację olejkiem z drzewa herbacianego. Szkoda, bo nie uczula mnie ani Semilac, ani Realac, ani Hyco, ani Provocater. A NeoNail już po pierwszym użyciu! Smutno mi strasznie bo właściwości tej bazy są świetne - łatwo się nią przedłuża, dobrze się poziomuje i nie mięknie pod wpływem ciepła.
Podczas weekendu z kuponami zniżkowymi (Stylowe Zakupy) skorzystałam z promocji na Golden Rose i w Inglocie. Zakupy skromniutkie. Chwyciłam pomadkę Velvet Matte numer 31 (brązowo-brzoskwiniową z lekkim różowym podtonem) i cień Inglot 383 - w sklepie wydawał się brzoskwiniowy, w rzeczywistości jest mega pomarańczowy :(((( Ostre światło tam było. Może się przyda, ale to nie to, co chciałam.
Należąc do Klubu Przyjaciółek Nivea, mam przyjemność raz na jakiś czas otrzymać paczkę z ich nowościami. Super, bo dzięki temu poznałam już kilka fajnych produktów (m.in. olejek w balsamie do ciała i jedwabisty mus do mycia ciała). Tym razem dotarła do mnie przesyłka z serią Urban Skin (krem do twarzy na dzień, na noc i maseczka). Kremy do twarzy od razu powędrowały dalej, bo nie mam na nie miejsca w moim harmonogramie pielęgnacji ;) Ale maseczkę zachowałam i z przyjemnością używam. Ma konsystencję umiarkowanie gęstej, jasnozielonej pasty z granulkami, a zapach typowy dla Nivea (ja go lubię). Łatwo się rozprowadza, lekko zastyga, ale zmywa się bez problemu, nie potrzebuję gąbeczki. Producent zaleca trzymać maseczkę minimum 1 minutę. Jakie jest maksimum? Nie mam pojęcia. Trzymam ją maksymalnie (!) 10 minut na twarzy (lub mniej). Cudnie oczyszcza, obkurcza pory i sprawia wrażenie rozjaśnionej i promiennej cery. Skóra jest też dłużej matowa. Efekt trzyma się całkiem długo, więc to fajna maseczka przed większym wyjściem. Generalnie pod względem uzyskiwanego efektu otrzymuję w 100% tego, co bym chciała. ALE nie jest bez wad - po aplikacji piecze mnie skóra, po chwili ustępuje (osobom o skórze wrażliwej radzę uważać!). W składzie na 4 miejscu jest Alcohol Denat. (Aqua, Kaolin, Glycerin, Alcohol Denat. itd...) i to może właśnie on jest winowajcą. Nie chcę demonizować tego składnika, ale w pielęgnacji twarzy wolałabym go uniknąć. Być może to on odpowiada za tak silne oczyszczenie i matowienie skóry. Ogólnie maseczka jest bardzo przyjemna w użyciu, ale jestem wewnętrznie rozdarta pomiędzy tym, że efekt jest fantastyczny, a tym, że alkohol jest mojej twarzy zbędny, szczególnie że zaczynam się kwasić i nie chcę aż tak torpedować twarzy. Choć z drugiej strony - to i tak jest kontakt chwilowy (kilka minut) i nieregularny (nie robimy maseczki codziennie). Sama nie wiem... ;)
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
Dotarła do mnie również paczka z Resibo. Byłam w ogromnym szoku, bo przecież już pokazywałam jedną przesyłkę w nowościach sierpnia i tej się nie spodziewałam. Myślałam, że może to pomyłka i przez przypadek wysłali jeszcze raz? Otwierać, nie otwierać, odsyłać? Dobra, otwieram, zobaczymy! A tu w środku balsam wyszczuplający, o którym również pisałam jakiś czas temu z Panią Weroniką, że mnie ciekawi :) Do tego miarka oraz piękna bawełniana torba z roślinnym motywem i długim uchwytem - jest bardzo fajna :) Były też trzy próbeczki kremów. Balsamu używam od dokładnie 27 dni i myślę, że za jakiś czas przygotuję wpis zbiorczy ze wszystkimi produktami Resibo, z którymi miałam styczność. Ale potrzebuję jeszcze chwili na dokładne testy.
Dotarła też do mnie paczka-niespodzianka. Taka serio-serio niespodzianka bo nie było wiadomo, co będzie w środku i jakiej marki. Dopiero pod koniec pojawiły się wewnątrzblogerskie przecieki ;) Paczka była zaskakująca bo gigantyczna, a lekka jak piórko! W środku znalazłam balon (z którego niestety zeszło powietrze) oraz nowości AVON. Z niespodzianką, jak to z niespodzianką - część produktów trafiła w mój gust (perfumy i olejek pod prysznic - z których jestem BARDZO zadowolona), a część niekoniecznie i znajdzie nowego właściciela ;)
Oprócz perfum i olejku (z których bardzo się ucieszyłam! olejek pachnie obłędnie, perfumy też bardzo ładne), w paczce były również: balsam-suflet z Planet SPA, podkład, pomadka do ust, lakier do paznokci, bezbarwna konturówka i tusz do rzęs.
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
Niebawem będę mogła Wam pokazać WSZYSTKIE odcienie cieni mineralnych Neauty Minerals <3. 8 kolorów miałam już wcześniej (bo sama je kupiłam, najwcześniejszy już w 2015 roku i jestem z nich bardzo zadowolona, tak tylko dodam ;)), ale teraz dołączyła do mnie reszta gromadki. Jestem tym ogromnie podekscytowana, zdjęcia swatchy wyszły bardzo fajnie i mam nadzieję, że wpis pojawi się jak najszybciej - cienie znam nie od dziś, są fantastyczne, a kolory w ofercie przepiękne :) Na stronie może nie robią szczególnego wrażenia, ale na żywo jest moc!!!
Gdy osoba realizująca przesyłkę-niespodziankę od AVON dowiedziała się o zaistniałej sytuacji z balonem, otrzymałam... drugą przesyłkę, byłam w bardzo pozytywnym szoku :) Jak zobaczyłam kuriera z gigantycznym i lekkim pudłem, już wiedziałam, co się święci :) Tym razem mój balon był w pełni sił, miał nawet dołączony przemiły i oryginalny liścik i otrzymałam kolejne 4 produkty od AVON. Ta rekompensata była bardzo, bardzo miła, a balon nadal wisi w moim pokoju :) Śmiać mi się chciało, bo chodziłam z nim po domu jak dziecko i cieszyłam się do siebie przez cały wieczór ;) Duża baba, a tyle frajdy z balona :D
W ramach współpracy z Orphica, wybrałam dla siebie odżywkę do brwi Brow (bo są obrazem nędzy i rozpaczy :D), w pięknym pudełku znalazłam również dwie kredki do oczu. Odżywki używam codziennie, mam nadzieję, że uratuje moje brwi :) Jeżeli nic Wam nie mówi Orphica, to to jest ta sama firma, która produkuje Realash, teraz już na pewno kojarzycie :) Zdjęcia przed już są, zdjęcia po... trzeba będzie jeszcze poczekać :)
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
Kolejna paczka niespodzianka, której się zupełnie nie spodziewałam. Jedna z najpiękniej zapakowanych przesyłek, jakie kiedykolwiek widziałam! To nie jest zwykłe pudełko, te ścianki były rozkładane, trzymały się dzięki wstążeczkom :) W środku znajdował się również piękny wianek oraz olejek Lactacyd Precious Oil (a w zasadzie to dwa, bo jeden luzem, a jeden w kartoniku). Po raz kolejny przekonałam się, że DHL nie szanuje paczek (zawsze jest coś z nimi nie tak), bo olejek powinien stać pionowo i był porządnie podklejony klejem - ja nie wiem, co kurier robił z paczką, że ta butelka stamtąd wyleciała, bo klej był bardzo mocny. Gdybym wiedziała, że przyjdą do mnie dwa olejki do higieny intymnej, to bym nie kupowała Facelle :D Ale na razie go odłożyłam do szuflady i testuję Lactacyd - wstępnie jestem bardzo zadowolona. Ma płynną konsystencję jak olejek (lepiej uważać podczas wydobywania!), w kontakcie ze skórą wydaje się być wodnistym żelem, a z wodą zamienia się w emulsję, która spłukuje się ze skóry w 100%, nie pozostawiając żadnej tłustej warstwy, a mimo to w przyjemny sposób otula skórę, nie jak typowo oczyszczający pieniacz. Przyjemnie pachnie, nie wysusza, używam z przyjemnością.
Spotkania blogerek to doskonała okazja do wszelkiej wymiany dobroci i innych podarunków ;) Monika, z uwagi na krótkie włosy, miewa problemy ze zużyciem odżywek do włosów, więc gdy zobaczyła, że u mnie idzie jedna w dwa tygodnie, zaproponowała mi, czy nie chcę przygarnąć paru, które u niej leżą niekochane :) Odżywkę Schwarzkopfa już prawie zużyłam i pewnie pojawi się w najbliższym denku :D Z kolei korektor mineralny Annabelle Minerals w odcieniu podkładu to prezent od Karoliny :* Serdecznie dziękuję, dziewczyny! :)
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
Na tymże spotkaniu z Realac zostałyśmy obdarowane najnowszą kolekcją jesienną Femme Fatale, która jest absolutnie cudowna i niebawem powinna pojawić się na blogu. Wszystkie kolory z kolekcji mi się podobają! Na dowód mogę powiedzieć, że miałam wcześniej zrobioną listę (po obejrzeniu wszystkich wzorników Realac), które kolory podobają mi się najbardziej i aż 5 z 6 kolorów z kolekcji Femme Fatale było na tej liście!!! A ten szósty kolor też jest ekstra :D Więc chyba nie muszę mówić, że jestem totalnie zachwycona? :). Jeden kolor pokazywałam już na Stories. Niespodzianką było również pojawienie się kolekcji nude (Bloggers Choice Nude Collection), bo na wcześniejszych spotkaniach sygnalizowałyśmy, że uwielbiamy nudziaki! :D Uważam, że nudziaki są piękne o każdej porze roku i na każdą okazję :) Można je też łączyć z bardziej szalonymi kolorami, by je nieco zgasić. Dostałyśmy również piękne Mirror Flakes, srebrno-złoty pyłek Mirror Effect i oliwkę do skórek. Wszystko niebawem pokażę bliżej na wzornikach.
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
Trafiło do mnie kilka świeżutkich nowości Neauty Minerals - pędzle (flat top, kabuki, kulka do cieni, kabuki w chowanym etui i flat top w chowanym etui), korektory mineralne (swatche wrzuciłam TUTAJ, ale będą też na blogu za jakiś czas) i rozświetlacze (swatche TUTAJ, a dodatkowe animacje TUTAJ). Pędzle są bardzo mięciutkie i mają oryginalny design. Świetnie, że Neauty wypuściło kabuki w chowanym etui, bo takiego jeszcze nie widziałam. Tego typu chowany flat top miało już Annabelle Minerals - Neauty jest podobny, ale nie identyczny. Włosie jest odrobinkę (!) dłuższe, a dzięki temu nie tak mocno zbite, dla mnie to plus. Dobrym posunięciem było również wypuszczenie w pierwszej kolejności takiej zbitej, syntetycznej kulki do cieni - nada się zarówno do nałożenia cienia na całą powiekę, jak i do roztarcia w załamaniu. W przyszłości planowane są kolejne modele. Wszystkie nowości pojawią się z pewnością na blogu za jakiś czas (kurczę, doby mi nie wystarcza!), a w październiku szykuje się promocja na cały asortyment Neauty (źródło informacji w komentarzu), więc warto obserwować FanPage ;)
We wrześniu rozpoczęłam również przygodę z naklejkami termicznymi Manirouge - na razie, spoglądając na zanaklejowane paznokcie, nic nie zdradzam, wyczekujcie wpisu! :D
Trafiły do mnie również pudełka ShinyBox i InspiredBy, które szczegółowo pokazywałam i omawiałam TUTAJ. O ile ShinyBox po raz kolejny mnie rozczarował i zwiększy zawartość pudełka do oddania, tak InspiredBy po prostu rozwalił system! Genialna edycja!!!
Torba ze zdjęcia wyżej nie przypadła mi do gustu (chciałam kupić taką w ich sklepie, tyle że z innym wzorem bo jest ultra-pojemna z uwagi na rozkładane dno, tyle że NIC mi się nie spodobało, NIC!), ale za to Pusheen spodobał się Indze z Black Liner, więc go jej podarowałam z przyjemnością. Inga zapytała mnie, czy lubię żele Balea - no jasne, że lubię, chętnie przygarnę bo nie mam do nich dostępu :D Po wysłaniu paczki napisała, że włożyła do niej jeszcze niespodziankę (piankę do mycia ciała mango od Organique). Ale gdy rozpakowałam paczkę, usiadłam na podłodze i....... zbierałam szczękę przez cały wieczór. Jedna niespodzianka, taaaaaa......... Rozpakowałam dosłownie wór dobroci, Ty szalona kobieto!!! Miały być żele Balea :D Mam nadzieję, że torba będzie Ci się nosiła jak najlepiej, bo nie zasłużyłam sobie na taką przesyłkę! :* W zasadzie to idę jeszcze poszukać swojej szczęki, bo nadal nie mogę uwierzyć w to, co widzę ;)
No, to już koniec wrześniowych dobroci :D Chyba pójdę mieszkać do piwnicy... ;)
Wrzesień obfitował w trochę naprawdę świetnych produktów, ale niestety znajdzie się też aż 5 rozczarowań. Zapraszam!
ULUBIEŃCY
Pierwszym ulubieńcem jest kolekcja jesienna Realac (Femme Fatale). Rzadko się zdarza, żeby jakakolwiek kolekcja, jakiegokolwiek produktu zachwyciła mnie w 100%. Jakiś czas temu zapisałam sobie listę kolorów z Realac, które podobają mi się najbardziej, taka mała wishlist. Uwierzycie, że 5 z 6 kolorów kolekcji było na tej liście? Zabrakło tylko tego szaraczka (drugi od lewej, numer 21), ale na żywo też mi się bardzo podoba. Bardzo udana, typowo jesienna kolekcja. Oczywiście piszę to subiektywnie (wszystko jest kwestią gustu), ale wiem, że większość dziewczyn też się nią zachwyca :) Jakość lakierów Realac jest mi dobrze znana i jestem z niej zadowolona. Całą kolekcję na pewno pokażę szerzej na blogu, ale macie szybki preview kolorów :)
We wrześniu jechałam na chrzciny i nie da się ukryć, że paznokcie (numer 82) pasowały mi perfekcyjnie <3
Tusz Max Factor Masterpiece Max jest mi już dobrze znany. Miałam go już kilka razy, więc to taki mega ulubieniec. Za każdym razem mnie zachwyca! Uwielbiam tą silikonową szczoteczkę i nie za mokrą konsystencję (jest gęstszy od L'Oreali). Dwie warstwy robią WOW na rzęsach, a jedna warstwa (tak jak mam dziś) delikatnie je podkreśla i rozdziela, dając subtelny, dzienny i nienachalny efekt. Nie jest to więc żadna skrajność, że rzęsy zawsze będą "dramatyczne" - spokojnie można efekt stopniować. Tusz jest długo zdatny do użytku, nie wysycha za wcześnie i warto go kupić w promocji! Choć online jest chyba nawet tańszy ;) Pokazywałam go już lata świetlne temu tutaj. Za każdym razem, gdy kupuję go ponownie, czuję, że to jest TO :)
Rzęsy na moim lewym oku (na zdjęciu z prawej) zawsze się gorzej układają :P Też macie takie nieposłuszne rzęsy na jednym oku? :D
W przypadku odżywki do włosów Balea Oil Repair muszę się posłużyć starą fotką ;) Byłam nią zachwycona - byłam, bo na zdjęciu zbiorczym ulubieńców widzicie rozciętą już tubkę :D Zużyłam dwa opakowania i... smutno mi, że nie mam więcej :P Właśnie zerknęłam na paragon i jestem w szoku! Zapłaciłam ponad 10 zł (za opakowanie), więc wcale nie tak mało! A online widziałam za 9 zł (no ale jeszcze wysyłka)! A wydawałoby się, że u źródła, czyli w DM będzie najtaniej. Może zależy od kraju (kupowałam w Chorwacji). Włosy po jej użyciu były bardzo mięciutkie i błyszczące. Tak zdecydowanie bardziej niż zwykle i efekt był wyraźny, ponadprzeciętny. Na tyle ją polubiłam, że starałam się po nią sięgać przed większymi wyjściami, a nie np. przed dniem spędzonym w domu ;). Dodatkowo ładnie pachniała i była w miarę wydajna, mimo rzadkiej konsystencji, którą lubiłam mniej. Na pewno kupię ponownie - albo jak będę kiedyś za granicą, albo zamówię online hurtem :P.
W sierpniu dotarła do mnie przesyłka od eZiko, w ramach której wybrałam 4 produkty, które mnie interesowały od dawna. I aż dwa z nich okazały się hitami (kulka Vichy, filtr LRP)!!! Dwa pozostałe nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Nie są na tyle słabe, by trafić do rozczarowań, ale też nie planuję powrotu.
Kulkę Vichy kojarzy już chyba każdy, choćby z widzenia ;) Mam ją po raz pierwszy, ale jak na razie jestem nią niezmiennie oczarowana! Poziom ochrony jest po prostu niezaprzeczalny, mogę ganiać cały dzień i załatwiać wszystko, a wieczorem nadal czuć się pewnie. W sobotę o 5:50 wstawałam, a o 22 wróciłam do domu, miałam bardzo aktywny dzień (spotkanie Remingtona w Warszawie, relacja niebawem) i do samego końca czułam się pewnie!!! Nie używam jej codziennie, jest mi... trochę szkoda :P Ma długie PAO bo aż 12M, więc używam jej wtedy, gdy wiem, że czeka mnie długi dzień. I zawsze jestem zachwycona - a innymi antyperspirantami niekoniecznie. Ma specyficzny zapach, trochę męski, trochę morski, taki unisex. Nie przeszkadza mi, ale też nie zachwyca.
Suchy żel krem La Roche-Posay Anthelios XL również jest raczej dobrze znany wśród osób ceniących sobie ochronę przeciwsłoneczną. I jestem nim oczarowana do granic możliwości! Wchłania się do SUCHA i umożliwia nałożenie bezproblemowo drugiej warstwy (nieco rolujący się Vichy matujący nie daje tego pełnego komfortu). Makijaż na nim to czysta przyjemność, jak na zwykłym kremie matującym. Również nie używam codziennie - jest mi go szkoda, trochę kosztuje, więc na co dzień sięgam po tańsze, przyjemne, ale nie tak dobre filtry, zaś tego zostawiam na większe okazje. WOW. Dla mnie jest nawet trochę lepszy od fluidu ultralekkiego (tego w śmiesznym opakowaniu z długim dzióbkiem z boku), ale tamten też lubię.
Gdy zobaczyłam puder Bell Hypoallergenic SPF50 wiedziałam, że muszę go mieć i sprawdzić co to za cudo. W zasadzie ciężko mi go nazwać pudrem! Dla mnie to jest podkład w pudrze i... to taki naprawdę nieźle kryjący podkład! Jak nałożę go bardziej zbitym pędzlem, to mam naprawdę super ujednoliconą buzię, jak z warstwą podkładu! Muszę tu jednak dodać, że matuje słabiuteńko, więc jeżeli na to liczycie, to niestety nie. W strefie T warto by było go przypudrować (puder :D). Ale za to ładnie wygładza pory! Dla mnie to ideał w dni "no makeup" - nakładam filtr, chcę go przypudrować by zniwelować ewentualne bielenie i zmatowić buzię (doraźnie), a gratis dostaję gigantyczną porcję krycia. I jakąśtam dodatkową ochronę przeciwsłoneczną. Szybki sposób na piękną buzię ;) Dodam jeszcze, że nieco osadza się na włoskach i może trochę podkreślać suche skórki. 01 jest BARDZO jasny i pomagał mi nawet rozjaśnić ciut za ciemny podkład (taka jasność i takie krycie!). A 02 jest ciut ciemniejszy, choć nadal jasny (ale już nie "bardzo" jasny), żółty. Dziś kupiłam 02 w promocji w Rossmannie.
Góra (od lewej do prawej):
Manhattan 2in1 Perfect Teint Powder&Make up 15 porcelain
Bell Hypoallergenic Compact Powder SPF50 01 Alabaster
Rimmel Lasting Finish 001 Light Porcelain
Dół (od lewej do prawej):
Kobo Brightener Matt Powder 313 Banana Cream
Rimmel Stay Matte 001 Transparent
Catrice Prime and Fine Waterproof Mattifying Powder Transparent
1 - Kobo Brightener Matt Powder 313 Banana Cream
2 - Rimmel Stay Matte 001 Transparent
3 - Catrice Prime and Fine Waterproof Mattifying Powder Transparent
4 - Manhattan 2in1 Perfect Teint Powder&Make up 15 porcelain
5 - Bell Hypoallergenic Compact Powder SPF50 01 Alabaster
6 - Rimmel Lasting Finish 001 Light Porcelain
Jakiś czas temu na Stories pokazywałam paczkę-niespodziankę od AVON. Pokazywałam ją również w Nowościach września. Postanowiłam zachować z niej 2 produkty - bardzo ładne perfumy Free oraz ten olejek do kąpieli i pod prysznic (Planet Spa, Relaxing Thailand, Coconut Milk & Sandalwood). O rany, jak on bosko pachnie! Mleko kokosowe i drzewo sandałowe to zapach który jest słodki, ciepły i otulający, ale nie mdły. Nie przytłacza. W sam raz na sezon jesień-zima i... mogłabym mieć takie perfumy, uwielbiam go :D Używam go na umytą już skórę ciała - co prawda w kontakcie z wodą emulguje i spłukuje się, ale nie daje mi poczucia, jakby faktycznie mył. Cudnie nawilża, natłuszcza skórę (ale nie mocno, bo w większości się spłukuje) i pozostawia ją bardzo przyjemnie miękką. Zapach jest cudowny i utrzymuje się na skórze. Baaaaardzo relaksujący olejek, prysznicoumilacz. Sięgam po niego z ogromną przyjemnością i z niepokojem obserwuję, że jest go coraz mniej ;) Zawiera parafinę, ale na pierwszym miejscu jest olej sezamowy. Będzie mi smutno, gdy się skończy.
Feedly to ulubieniec niekosmetyczny, ale pozwalający mi ogarnąć kosmetyczne sprawy :) Jestem OGROMNIE wdzięczna Paulinie, że mi go poleciła! Jest to czytnik kanałów RSS, w dużym uproszczeniu - milion razy lepsza lista czytelnicza Bloggera. Pozwala na subskrybowanie blogów i katalogowanie ich w podgrupy. Jeżeli subskrybujecie blogi z różnych kategorii (np. kulinarne, urodowe, modowe...), możecie je sobie podzielić w osobne podgrupy. Takie filtrowanie. Jeżeli macie blogi, do których chcecie zaglądać ZAWSZE, do każdego wpisu, możecie je sobie zgrupować w jednym miejscu, by niczego nie przegapić. A inne podzielić w pozostałych folderach. Mi to ogromnie ułatwia nadrabianie zaległości - jeżeli mam bardzo mało czasu, zaglądam tylko do priorytetowych blogów. Jeżeli mam więcej, buszuję po kolejnych. Już nie muszę czuć się przerażona, że muszę rozwijać listę czytelniczą 5 razy (przecież ja tego nie dam rady nadrobić!), choć część wpisów nie bardzo mnie interesuje. Nareszcie nie muszę się martwić o dodawanie blogów do listy z rozwagą (bo jak za dużo dodam, to nie będę dawała rady tego czytać). Po prostu wrzucam je do innego folderu, by na pewno mi nie umknęły, ale nie generowały regularnego przerażenia. Można też jednego bloga dodać do kilku folderów, jeżeli komuś tak akurat pasuje. W Feedly istnieje mnóstwo możliwości - wyświetlanie samych tytułów wpisów, zdjęcia + fragmentu wpisu i inne. Można oznaczać wpisy jako przeczytane, nieprzeczytane lub wrzucać do przeczytania na później. Używam od niecałego miesiąca, więc jeszcze nie rozpracowałam wszystkich funkcji, ale na razie jestem zachwycona. Jeżeli lista czytelnicza Was wkurza, to Feedly prawdopodobnie rozwiąże wszystkie jej niedogodności. Jakby co - wczytują się zarówno blogi z Bloggera, jak i Wordpressa. Ja już na listę czytelniczą W OGÓLE nie patrzę!
Mniej więcej tak to wygląda, po lewej stronie porobione kategorie. Można kliknąć All i wyświetlą się wszystkie-wszystkie blogi. Po kliknięciu na kategorie (numerki dodałam sama dla porządku) wyświetlą się tylko te blogi, które tam dodaliśmy (jeden blog może być w kilku). Na zdjęciu widok magazynu (zdjęcie + fragment), ale jest też lista bez zdjęć (same tytuły), kafelki... Można wyświetlać wpisy wszystkie, można tylko nieprzeczytane. Ja tu akurat miałam zaznaczone, że wszystkie, ponieważ wpisy są już przeczytane (są na szaro, a normalnie są na czarno). Gdybym zaznaczyła, że same nieprzeczytane, na liście nie wyświetliłoby się nic. Zarówno przy każdej kategorii (po lewej) wyświetla się liczba postów do przeczytania (u mnie nie ma, bo przeczytane), jak i przy ptaszku u góry, którym można oznaczyć wszystkie jako przeczytane. Możliwości jest ogrom, to od Was zależy, jak to sobie uporządkujecie i dostosujecie do siebie :)
ROZCZAROWANIA
Niestety wpadło kilka rozczarowań... Na zdjęciu 3, ale będzie ich aż 5.
W sumie dziwię się, że o tym podkładzie (Ingrid Ideal Face) piszę po raz pierwszy, choć mam go od dawna. Niby super, bo Ingrid zrobiło MEGA jasny i łatwo dostępny podkład. Czar szybko pryska, bo ciemnieje na potęgę! A Ingrid postanowiło wycofać te najjaśniejsze odcienie (informacja niepotwierdzona, tak słyszałam). Pompka z biegiem czasu działa coraz gorzej i muszę się napompować, by cokolwiek wydobyć. Sam podkład jest mega gęsty i szpachlowaty, ale... wcale nie super kryjący! Gęsta szpachla, a nawet mniejsze przebarwienia przebijają! Szybko się świeci i fatalnie się warzy. Już po 3 godzinach od aplikacji wstydzę się za swoją twarz. Dla mnie to BUBEL, zarzutów nie ma końca.
W regenerującym kremie do rzęs L'Biotica pokładałam ogromne nadzieje. Nie ma bimatoprostu, więc ochoczo stosowałam zarówno na brwi i rzęsy. Jednak odżywka tak bardzo się krystalizuje, a jednocześnie skleja oczy, że budziłam się z efektem zaklejonych i zaropiałych oczu. Wiecie, jak źle się wstaje z czymś takim? Jakbym z dwie noce zarwała. Więc z czasem stosowałam już tylko na brwi, ale potem w moje ręce wpadła odżywka Brow (Orphica), więc L'Biotica odeszła w zapomnienie. Ząbki szczoteczki są mega ostre i kłujące. Więcej pisałam TUTAJ. Bardzo nieprzyjemnie mi się używało i nie zamierzam się męczyć. Po miesiącu na rzęsach, a 2 miesiącach na brwiach nic się nie wydarzyło, tak tylko dodam. Na rzęsach to za krótko, choć na brwiach już coś się powinno dziać dobrego.
Jakiś czas temu otrzymałam przesyłkę od AUBE, w której znalazły się 4 kosmetyki. Trzy z nich okazały się być przyjemne! Niestety płyn dwufazowy bardzo mnie rozczarował, nie polubimy się. Jest tak tłusty, że po użyciu chcę natychmiast umyć twarz. Nawet, jeżeli wykonuję demakijaż chwilę przed prysznicem, natychmiast myję twarz przy umywalce, tak obciąża skórę. Sprawia wrażenie, jakby zaraz miały mi cieknąć strużki wody po twarzy, dziwne uczucie. Lubię oleje, olejki, tłuste konsystencje mi nie przeszkadzają. Ba, lubię płyny dwufazowe! Ale tutaj to uczucie jest jakby inne, strasznie nieprzyjemne. Gdyby w parze z tłustością szła zabójcza skuteczność, nie byłoby tematu. Umyłabym buzię i przemilczała. Ale ten płyn jest po prostu średni lub nawet słaby. Na oczy ze zwyczajnym makijażem (jasne cienie, niewodoodporny tusz) muszę zużyć 4 waciki i długo je przytrzymywać. No nie, tak nie będziemy się bawić... Teraz zmywam nim swatche i inne takie, żeby zużyć.
Na zdjęciu powyżej jest puste opakowanie, więc dodam jeszcze dodatkowe, robione od nowości. Wahałam się, czy dodać tu ten płyn do demakijażu z micelami witamin Dermofuture, ale uznałam, że jeżeli ogromnie się cieszę, że nareszcie się skończył, to tak - był rozczarowaniem. W pierwszym momencie oczy mi się zaświeciły jak kotu ze Shreka w Pada Shrek, gdy zobaczył dyndający świąteczny pompon przy swojej mordce. Jaaaaakie fajne kuleczki! Jak w takich kulach śnieżnych, w których pada śnieg po obróceniu lub wstrząśnięciu. Na początku też płyn nie piekł mnie w oczy i zrobił dobre pierwsze wrażenie. Z czasem okazało się, że: a) jednak zaczął mnie piec w oczy, b) te kuleczki MEGA mnie denerwowały bo rozmazywały się po skórze i oczach c) wcale nie jest na tyle skuteczny, by chcieć się tak umęczać przy jego stosowaniu. Zużyłam z ulgą, również do swatchy w drugiej połowie i nareszcie już go nie ma.
Ostatnim rozczarowaniem jest Shinybox. W zasadzie to już od kilku miesięcy pudełka są strasznie słabe i prawie nic sobie z nich nie zostawiam. Albo kosmetyki są fajne, ale stare i na granicy terminu ważności, albo w nietwarzowym odcieniu (pomarańczowy lakier? niebieski cień? czy to jakieś resztki magazynowe, które nie chcą zejść?), albo niezachwycające (zwykłe mydło do rąk?). W zasadzie to jest rozczarowanie kilku ostatnich miesięcy, bo już od jakiegoś czasu czekam na jakieś UDANE pudełko no i tak z miesiąca na miesiąc słabo ;) Liczę na to, że Shiny się w końcu ogarnie i zacznie myśleć JAK stworzyć udane pudełko. A nie wrzucać do popadnie i "może jakoś się uda". Gdybym subskrybowała, byłabym zawiedziona. A jako Ambasadorka z miesiąca na miesiąc czuję coraz większe zażenowanie poziomem tych pudełek, podczas gdy tańsze pudełko InspiredBy (też od Shiny Group) zwykle wypada całkiem fajnie, a ostatnio to nawet super ekstra. Czyli da się... Nie chodzi mi o to, by pudełko było luksusowe, zawierało super-drogie kosmetyki. Tylko o to, żeby były one ciekawe, podążające za trendami...
Ogromnie polecam chociaż zajrzeć do Feedly, dla mnie to MEGA odkrycie!
Jestem ogromnie podekscytowana, publikując ten wpis! Ale tak w kategoriach bardzo-bardzo :D Dlaczego? Bo dzięki uprzejmości Neauty Minerals mogę Wam pokazać WSZYSTKIE cienie! Wiem, że wiele z Was czekało na ten wpis, bo gdy pokazałam tę gromadkę w Nowościach, sporo osób w komentarzach nie mogło się doczekać publikacji. No to jest :)
Swoje pierwsze cienie Neauty kupowałam już w 2015 roku, więc nie da się ukryć, że bardzo je lubię i dobrze znam :) Prawda jest taka, że... piszę ten wpis po raz drugi. Do tej pory miałam 8 odcieni i właśnie je miałam Wam pokazać, ale teraz są wszystkie i jestem z tego bardzo dumna <3 Cieszę się też z drugiego powodu - gdy kupowałam cienie jakiś czas temu (korzystając z dotychczasowych swatchy w internecie), wydawało mi się, że mam już wszystkie kolory, które mi się najbardziej podobają, a reszty pewnie bym użyła tylko raz na jakiś czas, więc w sumie bez sensu. W jakim ja byłam błędzie!!! Niestety swatche, które oglądałam, były dość kiepskiej jakości, a cienie wyglądały na nijakie, bez "tego czegoś", nie chwytały mnie za serce. Gdy rozpakowałam paczuszkę z pozostałymi odcieniami, oniemiałam z wrażenia, bo znalazło się jeszcze kilka odcieni must have (dla mnie) i czułam nawet lekkie rozgoryczenie "dlaczego nie miałam ich wcześniej?! przecież są takie ładne!!!". Mam nadzieję, że mój wpis ułatwi Wam wybór, a swatche nie będą nijakie!! :)
(etykiety z nazwami u góry na słoiczkach zrobiłam sobie sama)
Co charakteryzuje cienie Neauty?
Tym, co pierwsze rzuca się w oczy, są malutkie i poręczne słoiczki (średnica 3 cm, wysokość 1,8 cm), zajmują niewiele miejsca i nawet przechowywanie 22 kolorów nie sprawia mi trudności. Nareszcie firma mineralna wypuściła pojemność, którą jest szansa zużyć! Zupełnie nie widzę sensu tworzenia cieni o pojemności np. 3 g, bo dla mnie to jest nie do zużycia. Cienie mineralne są bardzo wydajne, więc 1 g to naprawdę idealna ilość! Tym bardziej, że powierzchnia powieki do największych nie należy, a cienie są tak napigmentowane, że wystarczy odrobina. Termin przydatności wynosi 12 miesięcy od otwarcia, ale wielokrotnie słyszałam, że w przypadku produktów sypkich, szczególnie mineralnych, nie trzeba się tym bardzo przejmować, bo psują się wolniej. Najważniejsze, by nie dotykać niczym sitka i nie pozostawiać na nim jednocześnie bakterii, jedynie wysypywać cień ze słoiczka. Cieniekosztują 14,90 zł za pełnowymiarowy słoiczek 1 g lub 3,90 zł za próbkę 0,2 g (która wcale nie jest taka mała przy tej wydajności). Raz na jakiś czas są promocje, a już nawet cena regularna jest bardzo dobra! W sklepie Neauty można kupić również puste pojemniczki (1 g, 2 g, 8 g), więc nawet jeżeli kupicie próbki czegokolwiek, można je sobie przesypać.
W ofercie znajdują się obecnie 22 odcienie, w tym 8 matowych i 14 połyskujących. Są przyjemnie, drobno zmielone. Absolutnie fantastyczne jest to, że nazwy w 100% odzwierciedlają kolor - tak bardzo trafiają w sedno, że... znam wszystkie cienie na pamięć i opisywałam swatche zupełnie z pamięci. Super, bo od razu wiem, po jaki kolor sięgam. Chyba jedynym minusem jest to, że słoiczki mają nazwy tylko na dole (etykiety z papieru samoprzylepnego zrobiłam sama przy użyciu drukarki), więc domyślnie od góry widzimy tylko napis Neauty ;) Niestety słoiczki nie posiadają zasuwanego/zamykanego sitka (nie wiem, czy przy takich maleństwach to w ogóle możliwe), więc trzymanie ich do góry nogami nie jest dobrym pomysłem, dla zachowania porządku lepiej przechowywać je "normalnie", poziomo - stąd moje naklejone etykiety. I nie ma problemu :)
Cienie są cudownie napigmentowane - wszystkie swatche były nakładane na sucho, zaraz zobaczycie na swatchach, że nie jestem gołosłowna, a cienie są mocno wyraziste. Zdjęcia swatchy były robione głównie w cieniu (w słoneczny dzień, ale nie trzymałam ręki w pełnym słońcu) w celu lepszego odzwierciedlenia kolorów (w słońcu są za ciepłe), ale muszę tu dodać, że w związku z tym połyskujące cienie nie wypadły na zdjęciu zbyt imponująco - po pierwsze cień, a po drugie statyczne zdjęcia. Możecie mi wierzyć, że te połyskujące błyszczą jak należy :) Są też bardzo drobno zmielone.
Sitko od nowości jest zabezpieczone folią:
sandy beach --- sea shell --- in the mist --- salmon pink --- frosty peach
gold rush --- acorn acap --- chestnut rain --- copper brown --- volcanic ash --- like a raven
foggy morning --- stormy cloud --- starry night --- turquoise stone --- wild jungle
olive grove --- in the woods --- bunch of lilac --- juicy plum --- silver violet --- pansy flower
(pisałam to z pamięci, tak trafione mają nazwy!!!)
Wszystkie kolory po kolei:
(w cudzysłowie informacja ze strony Neauty, dalej moje odczucia jeżeli chcę coś jeszcze dodać)
sandy beach - "klasyczny beżowy odcień w matowym wydaniu". To mój NAJLEPSZY beżowy cień do powiek ever, o którym pisałam już we wpisie Przegląd 17 cielistych/beżowych cieni do powiek, więc nie jest to u mnie nowość :) Jest cudowny, bo drobniuteńko zmielony i dzięki temu wygląda bardzo świeżo na powiece (a w tej kategorii jestem wymagająca i np. popularny cień My Secret 505 już mi tak bardzo nie pasuje bo uwidacznia strukturę skóry powieki, a matowe Color Tattoo to dla mnie wręcz buble), wręcz ją wygładza, zamiast podkreślać wszelkie załamania. Dodatkowo ma piękny, bardzo twarzowy kolor - jest to piaskowy beż (nazwa sandy beach bardzo trafiona) - nie jest ani żółty, ani różowy, bardzo neutralny i wielu osobom będzie pasował. Cudownie napigmentowany, pięknie kryje i tuszuje wszelkie żyłki na powiekach. Świetnie się sprawdza zarówno na całą powiekę, jak i do rozcierania granic. CUDO! Must have!
sea shell - "intensywnie rozświetlający odcień beżu z jasnoróżową poświatą". Przyjemny, rozświetlający beż z lekko (!) różową poświatą. Drobinki opalizują na lekko żółto-brzoskwiniowo, więc jest naprawdę wyjątkowy, pięknie rozświetla. Idealny na całą powiekę, bardzo go lubię.
in the mist - "jasny odcień połyskujący subtelnymi złotymi drobinkami" - żółty beż, lekko cytrynowy. Myślałam, że będzie moim ulubieńcem, ale sea shell jest jednak bardziej uniwersalny, mimo że mam żółtą tonację skóry - ten okazał się zbyt cytrynowy na powiece :)
salmon pink - "matowy róż w łososiowym odcieniu" - piękna, matowa różo-brzoskwinia *.* W rzeczywistości ma ciut więcej różowych tonów niż na swatchu
frosty peach - "półtransparentny cień tworzący efekt tafli z subtelnymi drobinkami" - różo-brzoskwinia ze srebrnymi drobinkami. Dziwny jest ten cień - kolorystycznie bardzo ładny, ale drobinki robią dyskotekę. Niby wydają się spore, ale gdy oglądałam swatche zbiorcze w sztucznym świetle, to wydawały się takie same (wielkością) jak w pozostałych cieniach. Widocznie odbijają światło o wiele bardziej i jakoś mi to nie gra, za dużo błysku :)
gold rush - "subtelny złoty odcień z mieniącymi się drobinkami" - jasny, neutralny brąz ze złotą poświatą, śliczny! Ostatnio nałożyłam go na całą powiekę w duecie z jasnym cieniem w wewnętrznym kąciku - wyglądał bardzo subtelnie i delikatnie, a po nałożeniu pędzlem drobinki trochę się "rozproszyły" i nie były rzucające się w oczy, a mimo to dodawały świeżości :)
acorn acap - "matowy średni brąz z nutą szarości" - zbliżony do gold rush, tyle że matowy. Piękny, bardzo uniwersalny jasny brązik :)
chestnut rain - "ciepły średni brąz w matowej odsłonie" - ciepły, mocno napigmenowany kasztan
copper brown - "intensywnie połyskujący brąz w miedzianym odcieniu" - piękny, średni, lekko miedziany brąz, połyskujący na złoto
volcanic ash - "średni odcień szarości o matowym wykończeniu" - cudowny odcień! Bardzo chłodny, szary brąz. Sprawdza się idealnie do brwi, jeżeli szukacie właśnie takich szarych odcieni bez fioletu! Uwielbiam go również do kresek na powiece :)
like a raven - "intensywna matowa czerń" - w tym miejscu muszę poświęcić chwilę na wyjaśnienia :) Moja ręka po maratonie robienia swatchy (zaklejanie taśmą, wcieranie proszków, zrywanie taśmy, milion zdjęć, szybkie mycie ręki, znowu zaklejanie...) była już w tak fatalnym stanie, że nie bardzo była w stanie przyjmować kolejne proszki na sucho - ręka też była sucha, więc proszki nie miały się do czego przyczepić, ocierały się o skórę, nie pozostając na niej w 100%. Zrobiłam więc innego dnia dodatkowe zdjęcie tej czerni na dowód, że ona NIE jest słabo napigmentowana. Bo nie jest :) Po lewej stronie bez bazy, po prawej stronie na bazie (na ostatnim zdjęciu) - tutaj nawet bez bazy wyszło świetnie, gdy ręka była wypoczęta i gotowa do pracy :D Także to, że na zdjęciu zbiorczym cień wyszedł słabo, nie jest jego winą.
foggy morning - "chłodny jasnoszary odcień w matowej odsłonie" - jasny, gołębi popiel z nutą błękitu
stormy cloud - "intensywnie połyskująca szarość w stalowym odcieniu" - stalowy połyskujący na srebrno. W sztucznym świetle widzę nutkę fioletu w drobinkach, ale bardzo niewielką :)
starry night - "głęboki granat z dodatkiem delikatnych drobinek" - stalowy granat połyskujący na srebrno. Tutaj podobna sytuacja, jak z czernią - na zdjęciu zbiorczym cień nie wyszedł imponująco nakładany na sucho. Ale już innego dnia wyszedł świetnie, nawet bez bazy (po lewej), a na bazie to już w ogóle miodzio. Widać też, jak zachowuje się cień bez bazy (drobinki są bardziej widoczne, lotne) i na bazie (drobinki są mniej widoczne, sam cień robi się bardziej jednolity i równomiernie odbijający światło)
turquoise stone - "turkusowy odcień z subtelną poświatą złotych drobinek" - turkusowy, ale czy ja w nim widzę złote drobinki? hmmm... ja widzę jasnobłękitne, lekko zielonkawe, ale może to kolor cienia się w nich odbija? :)
olive grove - "oliwkowa zieleń w delikatnej poświacie złotych drobinek" - nie mam nic więcej do dodania :)
in the woods - "intensywnie połyskujący brąz z nutą khaki" - cudowne połączenie brązu i militarnej zieleni, odcień bardzo wyjątkowy! Połyskuje jakby na złoto *.*
bunch of lilac - "pastelowy fioletowo-różowy cień o matowym wykończeniu" - odcień pomiędzy różem, a fioletem. Chłodny, jesienny. W rzeczywistości ma więcej różu, niż na swatchu.
juicy plum - "głęboki śliwkowy kolor z delikatnymi drobinkami" - znowu różo-fiolecik, w rzeczywistości bardziej fioletowy. Pięknie się mieni na różne kolory (złoty, różowy, fioletowy)
silver violet - "przepięknie połyskujący odcień w kolorze stalowo-fioletowym" - to jest wybitnie nietypowy odcień, taki trochę duochrome. W słoiczku fioletowy, w rzeczywistości stalowy i ma trochę zieleni/brązu jak kameleon. Drobinki są mega drobniutkie, ale mienią się na różne kolory.
pansy flower - "cień w kolorze ciemnego fioletu z subtelnymi drobinkami" - ciemny, głęboki fiolet/śliwka z różowo-fioletowymi drobinkami
Od lewej do prawej:
sandy beach --- sea shell --- in the mist --- salmon pink --- frosty peach
Od lewej do prawej:
gold rush --- acorn acap --- chestnut rain --- copper brown --- volcanic ash --- like a raven
Od lewej do prawej:
foggy morning --- stormy cloud --- starry night --- turquoise stone --- wild jungle --- olive grove --- in the woods
Takie swatche wcześniejszych cieni miałam jeszcze na dysku:
Tym razem od PRAWEJ do lewej :)
(1) sandy beach, (2) sea shell, (3) in the mist, (4) frosty peach, (5) salmon pink, (6) volcanic ash, (7) silver violet, (8) in the woods
Zrobiłam jeszcze później dodatkowe zdjęcia cieni błyszczących w świetle sztucznym, lepiej widać połyskujące drobinki:
silver violet, juicy plum, pansy flower, turquoise stone, wild jungle, olive grove, in the woods
sea shell, in the mist, frosty peach, gold rush, copper brown, stormy cloud, starry night
Część zdjęć (swatche) była robiona wcześniej, część później - zdaję sobie sprawę, że może nie wyglądać za estetycznie taki mix, ale dla mnie zawsze priorytetem jest przydatność wpisu i myślę, że każde zdjęcie jest potrzebne - po co ma się kurzyć na dysku, a skoro już zostało zrobione, to trzeba wstawić :)
Uwielbiam te cienie, moimi osobistymi must have są matowe: sandy beach, salmon pink, acorn acap, chestnut rain, volcanic ash oraz błyszczące: sea shell, gold rush, copper brown, in the woods, wild jungle. Czyli najbardziej bezpieczne, bo ze mnie taka nudziara :) W gamie jest mnóstwo cudownych kolorów, szczególnie na jesień, więc warto się zainteresować. Pod koniec października będzie promocja na cały asortyment Neauty (potwierdzona informacja - źródło, w komentarzu), warto się zainteresować :)
Dla mnie jedyną wadą cieni mineralnych (ogólnie, nie Neauty) jest fakt ich sypkiej postaci - przyznam szczerze, że nie zawsze chce mi się bawić w proszki. Niemniej jednak przy minerałkach trzeba się z tym liczyć, a ich jakość, skład, kolory i cena wszystko wynagradza :)
Powtórzę jeszcze raz, że swatche były robione na sucho - na bazie zyskują jeszcze dodatkowej intensywności, ale już nawet na sucho pigmentacja jest imponująca. Pamiętajcie, że ręka jest sucha (szczególnie moja, po maratonie swatchy i zmywaniu ich w kółko) i przez to cień nie ma tak dobrej przyczepności. Bazy czepia się o wiele łatwiej, a przecież używamy bazy, no nie? :) Zwróćcie jeszcze uwagę na to, jak zachowują się i wyglądają cienie na bazie w porównaniu do cieni bez bazy (opisałam to na przykładzie starry night).
Niedawno miałam okazję uczestniczyć w fantastycznym spotkaniu blogerek Ritual Hair Party. Zostało ono zorganizowane przez markę Remington, która obchodzi właśnie 80-lecie swojego istnienia na rynku. Sporo publikowałam na Stories, ale jeżeli nie mieliście możliwości tego zobaczyć, to nic straconego, już pędzę z relacją! :)
Przede wszystkim jestem w szoku, że znalazłam w sobie trochę odwagi, by pojechać tam zupełnie sama. Nie jestem odważna, spontaniczna, nie jestem też ani trochę szalona. Wszystko mam poukładane, zaplanowane, a tu nagle bach - Basia wsiadła rano w pociąg do Warszawy, a późnym wieczorem (nocą?) wróciła do domu :P. Uwierzycie, że nigdy nie byłam tak daleko sama? Zawsze wyjeżdżałam z mężem, z rodziną, ze znajomymi... Nigdy sama! :) A jeszcze dodam, że... nikogo nie znałam tam osobiście. Kilka dziewczyn czytałam od dłuższego czasu, ale był to kontakt wyłącznie blogowy. Przed wyjazdem włączył mi się mały spory stres - Co to będzie? Ale wiecie co? Bardzo się cieszę, że znalazłam w sobie tę odrobinę odwagi, bo było cudownie i wróciłam w tak znakomitym nastroju, że nawet pisząc tę relację czuję, jak mimowolnie podnoszą mi się kąciki ust! Wspaniale spędziłam czas.
No to jedziemy... Na Stories było też kilka filmików, ale tego już nie mam jak pokazać :)
Gdy tylko pociąg ruszył, poczułam... ściśnięcie w żołądku z kategorii: O nie, już nie ucieknę ;) W międzyczasie pisałam z Kasią (Glowlifestyle), ponieważ byłyśmy umówione na dworcu w Warszawie, by pójść na miejsce razem. Miałam w planie wykorzystać konstruktywnie tych kilka godzin w podróży, nadrobić co się działo na Instagramie (a najlepiej nadrobić całe Internety), ale niestety... Mamy XXI wiek, a każdy przejazd przez wioski, pola i łąki kończył się utratą zasięgu. W momencie, gdy więcej czasu spędzałam na odświeżaniu i zerkaniu czy już w końcu jest jakaś kreska, poddałam się i odłożyłam telefon, skupiając się na pięknych widokach za oknem ;)
Nim się spostrzegłam, dojechałam do Warszawy. Szybko odnalazłyśmy się z Kasią na dworcu, odpaliłam GPS i idziemy ;) Wcześniej sprawdzałam trasę na Street View, więc mniej więcej pamiętałam, jak powinna ona przebiegać. Ponieważ byłyśmy ponad godzinę przed czasem, spotkałyśmy się jeszcze z Agatą (Freewolnosc) oraz Aleksandrą (Zaczarowana Oczarowana) na kawę w Costa Coffee. W zasadzie to bardziej na herbatę, bo były trzy herbaty i jedna kawa :D W międzyczasie przebrałam się w sukienkę i poszłyśmy na miejsce, gdzie było już zaledwie 400 m do celu. Po co się przebrałam? Otóż spotkanie to miało klimat retro, co zaraz zobaczycie na zdjęciach :)
Spotkanie odbyło się w Ritual Cocktail Club - lokal był szalenie klimatyczny. Światło było lekko przygaszone, co tworzyło niepowtarzalny, dyskretny klimat. Sam wystrój również był taki wow :) Każda z nas dostała identyfikator z imieniem, co ułatwiało komunikację. Nie wszystkie dziewczyny znałam wcześniej, ale była to wspaniała okazja do poznania nowych osób.
Najpierw powitanie, wstęp, kilka słów o nowej linii Remingtona i... kilka słów o sobie oraz o blogu :) Nie powiem, nogi mi się zatrzęsły, głos również zadrżał :P Ale przydało się, super było posłuchać co nieco o pozostałych uczestnikach i się bliżej zapoznać. Szczególnie, że nie wszyscy się znali :)
Tak sobie siedzimy, a tu nagle... na salę wchodzi Anwen!!! Mało mi się moje proste jak drut włosy nie zakręciły same z wrażenia! Noooo, nie ukrywam, to była mega niespodzianka. Najlepszy włosowy gość specjalny, jakiego mogłam sobie wymarzyć, serio. Po wejściu na salę widziałam rządek rozłożonych książek Jak dbać o włosy, co mnie ucieszyło, ale nie sądziłam, że będę miała okazję Ją poznać i pogadać! A nawet dowiedzieć się czegoś nowego (zaskakującego) o moich włosach :) Dziękuję!!!
Organizatorzy zadbali o nasze dobre samopoczucie i miałyśmy zagwarantowany lunch :) To było szalenie miłe, bo choć zrobiłam sobie kanapki na drogę, to jednak zjedzenie czegoś ciepłego i sycącego (szczególnie po kilku godzinach podróży) dodało mi energii :)
Furorę zrobiły również cudne babeczki :) Wręcz ustawiały się kolejki do zrobienia zdjęcia!
Gdy się posiliłyśmy i nabrałyśmy energii, rozpoczęła się merytoryczna część spotkania. Młody, ale niesamowicie znający się na rzeczy Paweł Pawluk z Salestubepoprowadził warsztaty z SEO zoptymalizowane pod kątem blogów. Wspólnie przeanalizowaliśmy różne kwestie, które wpływają pozytywnie (bądź negatywnie) na nasze wyniki blogowania i widoczność w wyszukiwarce. Miałam świadomość niektórych kwestii, jednak wiele innych mnie zaskoczyło - to było bardzo wartościowe wystąpienie. Dalszą część prezentacji poprowadziła Kamila Krówczyńska z Salestubeodnośnie problemów występujących we współpracach na linii bloger-agencja. Poznałyśmy też proces współpracy z agencją "od kuchni". Zobaczcie jakie jesteśmy zasłuchane :)
Gdy już nasze zwoje mózgowe przetwarzały ogrom wartościowych informacji odnośnie SEO, należało głowy nieco rozpieścić odrobiną relaksu. A nawet więcej, niż odrobiną :) Niesamowicie uzdolnione stylistki z Atelier Agata Szpejna czyniły cuda z naszymi włosami przy użyciu produktów z najnowszej linii Remingtona Keratin Protect. Mogłyśmy na własnych włosach przekonać się, jak działają: prostownica, szczotka prostująca, lokówka stożkowa, lokówka automatyczna oraz suszarka do włosów.
Cechą charakterystyczną tych urządzeń jest to, że ich powłoki wykonane w zaawansowanej technologii Advanced Ceramic w procesie produkcji chłoną molekuły keratyny i olejku migdałowego, które wnikają we włosy podczas stylizacji. Czyli po prostu - stylizując włosy, jednocześnie je pielęgnujemy.
W skład linii Keratin Protect wchodzi 7 urządzeń, przedstawiłam wybrane przeze mnie atuty (jeżeli chcecie przeczytać więcej, to odsyłam na stronę Remington Keratin Protect):
prostownica - inteligentny czujnik temperatury chroniący włosy, 5 ustawień temperatury do 230 stopni, etui odporne na wysokie temperatury
suszarka - moc 2200W, emituje 90% więcej jonów niż inne tego typu produkty z jonizacją, 3 ustawienia temperatury i 2 prędkości nawiewu, prawdziwie zimny nawiew, 2 koncentratory, 1 dyfuzor, zdejmowany filtr powietrza i tylna kratka wlotu powietrza (na wypadek wkręcenia się włosów :D), uchwyt do zawieszenia
lokówka automatyczna - 4 ustawienia czasu skręcania loków, 7 ustawień temperatury od 130 do 230 stopni, 3 kierunki skręcania loków
szczotka do prostowania - ceramiczne włosie, generator jonów, 3 ustawienia temperatury (150/190/230 stopni)
lokówka stożkowa - średnica 19-28 mm, 5 ustawień temperatury do 210 stopni, etui odporne na wysokie temperatury
szczotka zwiększająca objętość - termiczna okrągła szczotka z mieszanym włosiem, średnica 38 mm, 5 ustawień temperatury do 180 stopni
obrotowa lokówko-suszarka - moc 1000W, 2 ustawienia temperatury/prędkości, zimny nawiew, 50 mm termiczna szczotka z mieszanym włosiem i 40 mm termiczna szczotka z delikatnym włosiem, przełącznik kierunku obracania się
Czas nagrzewania urządzeń (z wyjątkiem suszarki, szczotki zwiększającej objętość i lokówko-suszarki) to od 15 do 30 sek. Wszystkie urządzenia mają 3 m obrotowy kabel i…5 lat gwarancji!
Tyle w teorii. A jak było w praktyce? Doskonale! Prostownica ujarzmiła niejedne włosy (Blonde World, Glowlifestyle), ale też skutecznie... kręciła zadziorne lub romantyczne loczki (Dyed Blonde, My Strawberry Fields). Ogromnym zaskoczeniem okazała się być szczotka prostująca włosy, która... perfekcyjnie i szybko wyprostowała mega kręciołki (Kerli) bez najmniejszego trudu i konieczności dzielenia włosów na wiele pasm. Mogłoby się wydawać, że suszarka się nam nie przyda. A to psikus, bo gdy Bizzare Case usiadła na fotelu i rozpuściła spięte do tej pory włosy okazało się... że są jeszcze wilgotne od porannego umycia. Suszarka w mig je dosuszyła, po czym nastąpiła dalsza stylizacja. Lokówka automatyczna bez problemu poradziła sobie z włosami Zaczarowana Oczarowana. Gdy zobaczyłam efekt lokówki stożkowej u Pielęgnacyjna Rewolucja oraz Bizzare Case, wiedziałam, że muszę wpaść w ręce Pani Agnieszki i trafić dokładnie na ten fotel. Włosy po jej użyciu były tak nieprawdopodobnie błyszczące i miękkie, że wow! Różnica w pasmach u niektórych dziewczyn była wręcz obłędna, kiedy matowe, proste włosy zamieniały się w mega błyszczące, wygładzone loczki. Niektóre fryzury były też bardziej w stylu pin-up, jak u Cosmetic Addiction oraz Melodylaniella.
Mnie najbardziej zaciekawiła suszarka do włosów - mam małą obsesję na punkcie delikatności w traktowaniu włosów, o czym pisałam we wpisie Jak dbam o włosy. Nie wyobrażam sobie suszenia włosów "jakąś" suszarką no name, o niszczycielskim działaniu gorącej temperatury. Suszarka musi być dobra. W przypadku suszarki Remington jest możliwość regulacji temperatury, siły nawiewu, ale również możliwość uruchomienia na koniec zimnego powietrza w celu domknięcia łusek włosów. Wiem, jak ważna jest jonizacja, w związku z czym to również stanowi dla mnie atut. Nie znam też żadnego innego urządzenia, które gwarantowałoby jednoczesną pielęgnację poprzez odżywianie włosów keratyną i olejem migdałowym, bajer jak diabli! Jeżeli zajrzycie do mojego włosowego (podlinkowanego wyżej) wpisu, zobaczycie w nim... suszarkę Remington D3710, którą kupiłam w 2012 roku... po przeczytaniu wpisu Anwen (jest tam nawet mój komentarz z 2012 roku :D)!!!!! Jestem z niej bardzo zadowolona, nadal działa świetnie, ale suszarka z linii Keratin Protect mogłaby być dla niej fantastycznym, udoskonalonym następcą. No cóż, chyba mi się nie dziwicie, że jestem tak podekscytowana zarówno obecnością Anwen (mojego włosowego autorytetu od lat), jak i spotkaniem pod znakiem Remingtona (który tworzy urządzenia, jakie znam i lubię - w domu mam 5 ich urządzeń)?
Pielęgnacyjna Rewolucja, Dyed Blonde, Kerli
Kerli
Blonde World
Pielęgnacyjna Rewolucja
Bizarre Case
My Strawberry Fields, Zaczarowana Oczarowana
Cosmetic Addiction
Melodylaniella
Bardzo się cieszę, że trafiłam w ręce Pani Agnieszki, bo moje loki wyszły cudownie!
układamy :)
No i efekt końcowy *o*
Później jeszcze chwila pogaduch z dziewczynami, wzajemne podziwianie swoich włosów :)
Selfie z Elf Naczi i Blonde World, pozdrawiam Was ciepło!
Udało mi się jeszcze szybko zdobyć dedykację od Anwen (musiałam się trochę wbić w kolejkę, przepraszam dziewczyny i dziękuję za wyrozumiałość!!!), błyskawicznie przebrać i niestety musiałam wyjść przed czasem :( A raczej lecieć na dworzec w przerażeniu, że muszę jeszcze dotrzeć na właściwy peron! Jest mi ogrooooooomnie smutno, że musiałam urwać się szybciej, bo spotkanie zostało zwieńczone wspólnym toastem z prosecco, na co się już nie załapałam. Nie zdążyłam się również ze wszystkimi na spokojnie pożegnać :( Niestety ostatni pociąg miałam o 18:20, a później to już chwilę przed północą, co nie wchodziło w grę... :(
W drodze powrotnej ostatnia migawka na Warszawę ;)
O ile przerwy w zasięgu w drodze do Warszawy były dla mnie uciążliwe, tak w drodze powrotnej... były atutem :) Mogłam spokojnie zanurzyć się w książce od Anwen (Jak dbać o włosy) bez żadnych rozpraszaczy. Mogę powiedzieć jedno - to idealny włosowy poradnik od A do Z nie tylko dla początkujących, świetnie usystematyzowana wiedza od ogółu do szczegółu. Takie wszystko, co najważniejsze w pigułce, bez nadmiaru informacji, ale też na tyle szczegółowo, by dobrze zgłębić temat. Jestem pod wrażeniem! Idealna pozycja dla początkujących, którzy potrzebują wyjaśnienia niektórych pojęć, dla zabieganych, którzy nie mają czasu i możliwości wertować miliona szczegółowych artykułów (generujących często więcej dezinformacji niż korzyści), dla leniuszków, którym się zwyczajnie nie chce, a także dla osób, które coś tam już wiedzą, ale chciałyby to sobie wszystko w głowie (i na głowie) poukładać. Ta książka przeprowadza za rączkę po najistotniejszych włosowych kwestiach, krok po kroku <3.
A po powrocie do domu zostały już przede wszystkim cudowne wspomnienia, nowe znajomości oraz kilka upominków (wspomniana już książka Anwen, świetny bawełniany turban, karta podarunkowa do sklepu internetowego oraz kosmetyki).
Dziękuję też wszystkim dziewczynom, które miałam okazję poznać i chociaż chwilę pogadać! :) Chyba nie udało się ze wszystkimi, ale tyle się działo, że zupełnie nie wiem, kiedy mi ten czas minął! Mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja w przyszłości :) No i bardzo się cieszę, że mogłam choć chwilę pogadać z przesympatyczną Anwen, którą w tym miejscu serdecznie pozdrawiam :)
Dziękuję!
Jak Wam się podobają stylizacje wykonane za pomocą urządzeń z nowej linii Keratin Protect?
Ostatnio w ofercie Neauty Minerals pojawiło się kilka fajnych nowości, a ja dokładałam wszelkich starań, by opisać je wszystkie przed nadchodzącą promocją na cały asortyment :) Mam nadzieję, że mój wpis ułatwi Wam wybór, jeżeli się nad nimi zastanawiacie :)
W ofercie pojawiły się 4 odcienie mineralnych rozświetlaczy: Pearl Dust, Falling Star, Golden Sand i Summer Heat. Znajdują się w słoiczkach z zasuwanym sitkiem (od nowości zaklejonym taśmą). Napis na wieczku pod światło robi się złoty. Pełnowymiarowe opakowanie 2 g kosztuje 22,90 zł, zaś próbka 0,2 g kosztuje 3,90 zł. Jeżeli kiedykolwiek używałyście kosmetyków mineralnych, pewnie dobrze wiecie, jak bardzo są wydajne :) Mają bardzo przyjemną konsystencję, łatwo się nabierają i rozcierają. Wydają się być lekko wilgotne, "kremowe", nieco się zbrylają. Dzięki temu nie są tak pylące i dobrze łapią przyczepność do skóry. Niebywale łatwo stopniować uzyskiwany efekt - jedna warstwa wygląda bardzo delikatnie i subtelnie, ale wystarczy dołożyć trochę produktu w drugiej warstwie, by uzyskać mega taflę, której ja zwolenniczką nie jestem ;) Wolę ten delikatniejszy efekt, więc cieszę się, że można go stopniować. Po nałożeniu grubej warstwy (palcem) lub w opakowaniu widać małe, migoczące drobinki (bardzo drobno zmielone!), ale po roztarciu umiarkowanej ilości pędzlem pozostaje warstwa ładnie odbijająca światło (co zobaczycie na animacji). Można je wykorzystać nie tylko do twarzy, ale też do ciała (ładnie sprawdzą się latem), czy jako rozświetlające cienie do powiek.
pearl dust --- falling star --- golden sand --- summer heat
światło sztuczne
światło dzienne
pearl dust --- falling star
golden sand --- summer heat
Pearl Dust - bardzo jasny, delikatnie różowy
światło dzienne | światło sztuczne
Falling Star - bardzo jasny, może się wydawać szampański, ale pozostawia dość mroźną poświatę
światło dzienne | światło sztuczne
Na poniższych animacjach po lewej stronie nałożyłam rozświetlacz pędzlem i go roztarłam, zaś po prawej stronie dołożyłam grubszą warstwę palcem. Tam, gdzie jest gruba warstwa, widać, że migoczą małe drobinki. Tam, gdzie rozświetlacz jest roztarty, powstała ładna odbijająca światło jednolita tafla.
światło dzienne
światło sztuczne, zimne
Golden Sand - po roztarciu wcale nie jest tak ciemny, na jaki wygląda w słoiczku :) Jedynie poświata jest wyraźnie złota (złote drobinki), więc polecam ciepłym typom urody
światło dzienne | światło sztuczne
Summer Heat - raczej dla opalonych :)
światło dzienne | światło sztuczne
Wszystkie razem:
W porównaniu z innymi rozświetlaczami
Kobo Highlighter Powder 310 Moonlight
The Balm Cindy Lou Manizer
The Balm Mary Lou Manizer
My Secret Face Illuminator Powder Princess Dream
My Secret Face Illuminator Powder Sparkling Beige
Neauty Minerals Pearl Dust Neauty Minerals Falling Star
Neauty Minerals Golden Sand
Neauty Minerals Summer Heat
Rozświetlacze można wygrać w konkursie na końcu wpisu!!! :)
Korektory występują w dokładnie takiej samej ilości odcieni, jak podkłady (7 w gamie Neutral, 7 w gamie Olive, 8 w gamie Golden). Razem 22 odcienie - to, co jest mega super, odcienie są praktycznie idealnie dopasowane do podkładów <3 Jeżeli tylko wiecie, jaki odcień podkładu Neauty Wam pasuje, możecie brać korektor praktycznie w ciemno. Pod względem technicznym jest podobnie, jak przy rozświetlaczach (zasuwane sitko, na początku zaklejone folią, pojemność 2g). Kosztują 19,90 zł za opakowanie pełnowymiarowe lub 3,90 zł za próbkę 0,2 g. Ja mam dla siebie dwa kolorki, by móc je ze sobą w razie czego mieszać, bo jestem gdzieś pomiędzy :) Korektory są raczej suche - po wysypaniu na wieczko jest to drobniutki pyłek, niezbrylający się. Mimo to dobrze czepiają się skóry, są trwałe i łatwo się rozcierają nie robiąc plam. Przy tej konsystencji zalecam ostrożność przy niespodziankach traktowanych uprzednio czymś wysuszającym - suche skórki mogą zostać podkreślone. Mogą lekko pylić, ale przy tak mikroskopijnej używanej ilości nie stanowi to żadnego problemu. Przede wszystkim -świetnie kryją! Żadna niedoskonałość, czy blizna nie są im straszne. Przykryjecie nawet mega wulkan na twarzy :P Co jest jeszcze super, korektory Neauty są trwałe, więc niespodzianka nie zacznie szybko przebijać czerwonością, choć to zależy też od rodzaju cery i używanego podkładu. Jedynie co, to nie polecam stosowania pod oczy. Wyglądają sucho i nieładnie - u mnie jeszcze żaden korektor sypki nie sprawdził się pod oczami, w grę wchodzą jedynie mokre (w takim przypadku najpierw nakładamy korektor w płynie pod oczy, a dopiero później podkład mineralny na twarz). Samo Neauty nie zaleca stosowania ich pod oczy, cytuję z FB: "co do zasady, korektory zawierające tlenek cynku nie są polecane dla delikatnych okolic oczu (ma on właściwości wysuszające). Korektor natomiast może być spokojnie używany do przykrycia jakichkolwiek niedoskonałości w pozostałych partiach twarzy". Ja używam korektora mineralnegona niedoskonałości już po nałożeniu podkładu (nawet płynnego!!!), na te miejsca, które tego wymagają. Po nałożeniu podkładu pudruję twarz, następnie małym pędzelkiem (moim ulubionym jest Zoeva 230 - pięknie nakłada i rozciera) nakładam korektor na niedoskonałości i tym samym pędzlem, którym nakładałam puder, delikatnie stempluję te miejsca (nie rozcieram, bo stracę krycie), żeby mieć 100% pewności, że korektor jest dobrze roztarty (nie będzie żadnej plamy) i dodatkowo utrwalony. Wiem, że techniki są różne, niektórzy najpierw nakładają korektor mineralny, a później podkład, ale ja się z Wami podzieliłam moją techniką, która sprawdza się u mnie najlepiej. Nie jest ona jedyną słuszną, ale u mnie najlepszą :) Najlepiej samemu sprawdzić możliwe opcje :)
Jeżeli jeszcze nie używaliście korektora mineralnego, to wierzcie mi - wszelkie płynne czy kremowe mogą się schować, krycie jest 100% i nie ma obaw, że korektor ściemnieje do pomarańczowej plamki na twarzy. Ja korektorów płynnych używam już tylko pod oczy. Nawet w czasach, gdy nie było szczególnego wyboru w korektorach mineralnych, używałam punktowo po prostu... kryjącego podkładu mineralnego ;).
Moja ręka jest ciemniejsza od twarzy, dlatego Pale i Ivory wypadły prawie biało. Weźcie pod uwagę, że to wina kontrastu. Skóra mojej twarzy jest obecnie pomiędzy Ivory a Fair, a nie jest biała :) Jeżeli macie wątpliwości co do odcienia, koniecznie zamówcie próbki na początek :)
Neauty Minerals
korektory mineralne
gama GOLDEN
pale --- ivory --- fair --- light --- medium light --- medium --- medium dark --- dark
Neauty Minerals korektory mineralne gama NEUTRAL
pale --- fair --- light --- medium light --- medium --- medium dark --- dark
Neauty Minerals korektory mineralne gama OLIVE
pale --- fair --- light --- medium light --- medium --- medium dark --- dark
Yaaay! W ofercie Neauty pojawiły się pierwsze pędzle :) Są wyjątkowe, ponieważ mają unikalny design. Bambusowe rączki są oczywiście ładne i nawiązują do natury, ale miło, że Neauty postanowiło się wyróżnić. Czarno-biała kolorystyka jest raczej klasyczna i ponadczasowa, więc myślę, że zawsze będą "w modzie". Z całą pewnością nie mogę też powiedzieć (jak to się czasem mawia), że wszystkie pędzle to to samo, tylko się nabija inne logo. Widzę wyraźną różnicę pomiędzy pędzlami Neauty, a innymi, które posiadam. Postaram się te różnice przy każdym egzemplarzu wyjaśnić. Cechą łączącą wszystkie pędzle Neauty, jest ich miękkość - bez względu na to, czy chcecie rozcierać, czy stemplować, nie ma mowy o jakimkolwiek kłuciu, są przemilutkie. Włosie jest precyzyjnie przycięte. Zupełnie nie mogę się przyczepić do jakości wykonania, a jak będzie z trwałością? Zobaczymy za kilka lat :D Z flat topa od nowości wyleciało mi kilka włosków, co się unormowało po pierwszym myciu. Poza tym włosie nie wypada. Krótkie trzonki są super, bo można się malować niemalże z twarzą w lusterku :D
W chwili obecnej pojawiło się 5 modeli (w nawiasie cena):
flat top (34,90 zł)
kabuki (34,90 zł)
pędzel do korektora typu kulka (24,90 zł)
flat top podróżny w zamykanym, metalowym etui (47,90 zł)
kabuki podróżny w zamykanym, metalowym etui (47,90 zł)
Ale planowane jest wypuszczenie kolejnych w przyszłości. Te są na początek :)
Jeżeli chodzi o flat topa, ma on dłuższy i odrobinę grubszy (bo niezwężany) trzonek od AM. Samego włosia jest też zdecydowanie więcej i jest ono bardziej rozłożyste, praca z nim powinna być ciut szybsza. Bardzo mi się ten flat top podoba <3
Od nowości wydawał się niewiele większy od AM, ale teraz, gdy był już używany, włosie się nieco bardziej uformowało na boki i już na pierwszy rzut oka widać, że jest większy.
Neauty | Annabelle Minerals
Kabuki też jest odrobinę większy, ale tu różnica nie jest tak duża. Pędzel jest świetnej jakości i nie mogę mu niczego zarzucić, ale ja nie przepadam za takim kształtem kabuki ogólnie (jakikolwiek pędzel by to nie był), wolę bardziej rozłożyste kulki :) Jest miękki, wszystko z nim ok, więc jak lubicie, to śmiało ;) Dzięki takiemu kształtowi można nim nałożyć nawet róż i bronzer - przy odrobinie wprawy i umiaru (na sam czubeczek) :)
Podobnie, jak w przypadku flat topa, objętość włosia na zdjęciu wydaje się podobna, ale po używaniu widać, że pędzel jest większy.
Neauty | Sunshade Minerals
Pędzel do korektora to średniej wielkości syntetyczna kulka. Ja na niedoskonałości już od dawna używam Zoeva 230 (mały, precyzyjny pencil) i go tak strasznie bardzo lubię, że przy nim zostanę. Ale ta kulka z Neauty to... bardzo sprytny pędzel i wielofunkcyjny! Nada się do korektora płynnego pod oczy, nada się do korektora Neauty na niedoskonałości, nada się też do... nałożenia cienia na całą powiekę (sprawdzałam!!!), a nawet do lekkiego rozblendowania granic (też sprawdzałam :D). Dzięki takiemu kształtowi precyzyjnie dociera nawet do zakamarków twarzy :) W związku z tym uważam wypuszczenie konkretnie takiego modelu w pierwszej kolejności za fantastyczne posunięcie, robi za co najmniej kilka innych ;).
Porównanie wielkości kabuki Neauty z pędzlem Super Kabuki Lily Lolo. To mój najulubieńszy kabuki jak dotąd (kształtem), ale damn, wyobrażacie sobie, że on kosztuje już 92 zł?!?! :/
Neauty wypuściło też dwa pędzle podróżne w chowanym, metalowym etui <3 Sprawdzą się zarówno na wyjazd, jak i do poprawek do torebki - nie tylko do aplikacji podkładu, bo kabuki jak najbardziej da radę "przypudrować nosek" w ciągu dnia.
flat top i kabuki
Neauty - flat top "zwykły" i chowany
Neauty - kabuki "zwykłe" i chowane
Kabuki chowane jest ciut sztywniejsze, bardziej zwarte z uwagi na krótsze włosie
Taki flat top w chowanym etui ma w swojej ofercie również Annabelle Minerals - być może zastanawiacie się, jak ma się do niego Neauty. Cena jest podobna (AM 49,90, Neauty 47,90), ale nie są to pędzle identyczne. Bardzo podobne, ale nie identyczne. W samym etui żadnych różnic nie dostrzegam, natomiast włosie w Neauty jest bardziej rozłożyste, odrobinę dłuższe, mniej zwarte. Dla mnie to plus, mi się takimi pędzlami maluje przyjemniej - nie są tak sztywne i ładniej rozcierają :) Nie są to jakieś ogromne różnice, ale są - nie jest to to samo z innym logo ;)
Ale za to w AM nie ma kabuki w chowanym etui, a w Neauty już jest, ekstra :)
A teraz to, co tygryski lubią najbardziej! Jeżeli podobają się Wam przedstawione we wpisie rozświetlacze, zachęcam do wzięcia udziału w konkursie :) Nagrodą jest zestaw 4 rozświetlaczy Neauty (wszystkie 4 odcienie). Kosmetyki są nowe, nieużywane, pełnowymiarowe.
Aby wziąć udział, należy
(warunki obowiązkowe):
być publicznym obserwatorem bloga -> KLIK (wystarczy konto Google)
odpowiedzieć na pytanie konkursowe w maksymalnie 10 słowach (serio): "Czym jest dla Ciebie blask?" - chodzi mi o krótkie, kreatywne odpowiedzi :) Odpowiedź może, ale nie musi być związana z rozświetlaczem :)
Możesz też (warunki nieobowiązkowe, ale mogą być brane pod uwagę w przypadku wątpliwości przy typowaniu zwycięzcy) obserwować mnie na Facebooku oraz Instagramie, polubić FanPage Neauty Minerals lub udostępnić informację o konkursie u siebie (na blogu, na Facebooku, na Instagramie... gdzie chcesz :))
Konkurs trwa do 23.11.2017. Wyniki zostaną ogłoszone w tym wpisie. Zwycięzcę wybiorę w ciągu 7 dni od zakończenia, po czym czekam 5 dni na adres do wysyłki (blog.basia@gmail.com). Wysyłka tylko na terenie Polski. Pełen regulamin TUTAJ.
Powodzenia! :)
Jeżeli szukacie inspiracji do zakupów przed nadchodzącą promocją, to koniecznie zajrzyjcie również do wpisów z cieniami, różami i podkładami, podlinkowanych poniżej :)
Gdy pierwszy raz przeczytałam o naklejkach termicznych, zaświeciły mi się gwiazdki w oczach. Wiedziałam, że prędzej czy później spróbuję tej nowości, bo to po prostu paznokciowa rewolucja :) Chcecie poznać Manirouge? To rozsiądźcie się wygodnie, zaparzcie herbatkę (będzie tasiemiec, ale mam nadzieję, że uda mi się rozwiać wszystkie wątpliwości i zweryfikować wyobrażenia)... i zapraszam :)
Manirouge to naklejki termiczne na paznokcie, które po podgrzaniu stają się elastyczne, więc łatwo je dopasować do paznokcia. A po dodatkowym utrwaleniu ciepłem, zapewniają trwałość manicure aż do 14 dni. Są w 100% bezpieczne, łatwe i szybkie w aplikacji oraz ściągnięciu - o czym przekonacie się za chwilę. Można ich używać również na zniszczonej płytce (nie niszczą paznokci i dodatkowo zabezpieczają płytkę przed uszkodzeniami) oraz w przerwie pomiędzy hybrydami. Jeżeli chcecie przeczytać więcej o marce Manirouge i jej założeniach, to odsyłam Was → tutaj.
Na początek zdecydowanie warto zaopatrzyć się w →zestaw startowy. Kupowanie wszystkiego osobno wychodzi zdecydowanie drożej.
W sklepie Manirouge znajdują się cztery rodzaje zestawów: Basic, Basic Plus, Maxi, Maxi Plus. Różnią się nie tylko zawartością zestawu (akcesoria), ale też ilością naklejek. Zdecydowanie najbardziej opłaca się zestaw Maxi Plus - oprócz tego, że otrzymujemy wszystko, co niezbędne do wykonania naklejek, to jeszcze wybieramy aż 6 zestawów naklejek! I nie jest to popularny chwyt marketingowy na zasadzie - kup największy zestaw, bo się najbardziej opłaca. Tutaj tak jest naprawdę, możecie sobie porównać :) Gwarantuję, że wykorzystałam absolutnie każdy element z największego zestawu, więc naprawdę wszystko się przydaje. Fajnie, że nikt nie narzuca z góry naklejek w zestawie (tak jak to bywa przy zestawach do hybryd), wzory naklejek wybieramy samodzielnie - te, które faktycznie nam się podobają.
W skład zestawu Maxi Plus wchodzą:
6 wybranych zestawów naklejek Manirouge (!)
Oliwka do paznokci
Odtłuszczacz Manirouge
Mini Heater Manirouge
Gumowe kopytko
Pilnik płytka 180/240
Polerka 1200/4000
Metalowe radełko
Nożyczki do paznokci
Folia do wygładzania Manirouge
Dodatkowo otrzymujemy komplet naklejek testowych (10 sztuk do przecięcia na pół, czyli 20 sztuk naklejek), na których możemy śmiało próbować, stawiać pierwsze kroki i popełniać początkowe błędy :) Zdecydowanie pomagają w wyczuciu naklejek, jak się z nimi obchodzić i nie ma obaw o to, że zmarnujemy arkusz z naklejkami, które nam się podobają. Naklejki testowe są "zwyczajne", po prostu mają logo Manirouge :)
Zestaw naklejek kosztuje standardowo 24,90 zł. Jest to jeden arkusz, na którym znajduje się 20 naklejek, które przecinamy na pół, więc tak naprawdę mamy ich 40. Wystarczą więc na 4 pełne aplikacje na dłoniach lub stopach. A jeżeli chcecie ich użyć tylko jako akcent, np. na palcu serdecznym to wystarczą na jeszcze dłużej! Zobaczcie, jak pięknie wygląda taki akcent →u Karoliny. Jakby co - naklejki mają długość 4 cm :) Może się wydawać, że 24,90 zł na 4 aplikacje to sporo. Ale spójrzmy prawdzie w oczy - czy naprawdę w kółko wałkujemy te same lakiery? Ja, mając obecnie około 50 kolorów hybryd, przyznaję z ręką na sercu - jednego lakieru użyłam max. kilka razy. A sporej części jeszcze ani razu. A lakiery mają zwykle 12 miesięcy przydatności od otwarcia - czy naprawdę wykorzystujemy je w 100%? Naklejki prawdopodobnie zużyjemy do końca, ale też nie leci im termin ważności, mogą sobie spokojnie zaczekać bez obaw o przeterminowanie. Dodatkowo, czasem organizowane są wyprzedaże części kolekcji i wtedy można dostać naklejki za niecałe 13 zł za arkusz :)
W sklepie znajduje się ponad 150 wzorów naklejek (obecnie ok. 185)!!! Znajdują się zarówno wzory nude, klasyczne i eleganckie, gładkie kolory (bez wzorków), jak i różne ciekawe wzory. Niektóre subtelne i kobiece, np. kwiatki, paski i kropki, a niektóre zupełnie szalone, w jednorożce czy lody :) Nowe wzory są wypuszczane sezonowo, będą się również pojawiać kolekcje tematyczne, np. świąteczne. Podoba mi się to, że wzorzyste naklejki są przemyślane. Mam tu na myśli, że jeżeli mamy jakieś wzorki, to czasami w tym samym rozmiarze, ale w drugim rzędzie, naklejka jest gładka (sam kolor) lub nieco inny wzór. To nam daje więcej możliwości kombinacji, czyli np. dziś zrobię wzorki na wszystkich paznokciach, a następnym razem wzorki na serdecznym i środkowym, a resztę "gładką". Innymi słowy - jeżeli mam już dopasowane, że np. naklejka numer 9 to mój palec serdeczny, to mam wybór - czy chcę mieć na nim wzorek, czy zupełnie gładki paznokieć (lub inny wzorek, w zależności od arkusza). Mam nadzieję, że moja wypowiedź jest zrozumiała :)
Mini heater to po prostu małe urządzenie (około 12,5 cm długości, 7,5 cm szerokości, 3,5 cm wysokości), które po podłączeniu do prądu, postawieniu na stopce (z ochronną gumą) i wciśnięciu przycisku, wydmuchuje ciepłe powietrze. Trzeba go postawić na stopce, ponieważ pod spodem jest wiatraczek. Ciekawostką jest to, że w miejscu wydmuchu powietrza, kratka jest pokryta miłym w dotyku materiałem, jakby zamszem, który w razie ewentualnego dotknięcia nie powinien zniszczyć naklejki. Taki miły, drobny detal ;) Urządzenie odrobinkę burczy, ale nie głośno. Nagrzewa się szybko, ale warto włączyć sobie chwilkę przed podgrzewaniem naklejek. Kabel ma 1,5 metra długości, troszeczkę mało. W mini heaterze denerwuje mnie to, że przycisk jest bardzo delikatnie wystający ponad powierzchnię, niewielkich rozmiarów, a trzeba go wcisnąć dość głęboko i użyć do tego siły. Przy dłuższych paznokciach nie jest to takie łatwe, bo przycisk jest mniejszy od opuszka ;). Dość często wciskam go "czymś", co się akurat nawinie - końcówką radełka, niepiszącym końcem długopisu itd.
Odtłuszczacz
Oliwka
Gdy jakiś czas temu przeczytałam instrukcję aplikacji Manirouge na jednym z blogów, pomyślałam jedno "nie, ja nie dam rady". Instrukcja była dla mnie zbyt oszczędna i niezrozumiała, przez co poczułam się jeszcze dodatkowo przerażona i przytłoczona "jeny, o co w tym chodzi?!". Bałam się, że nałożę nierówno, że naklejki będą się marszczyć, nie będą chciały się przykleić do paznokcia i szybko zaczną odchodzić. Nie rozumiałam też, o co chodzi z tym pionowym piłowaniem i kierunkiem wygładzania?! ;) Bardzo się starałam, by moja instrukcja była maksymalnie szczegółowa - po to, żebyście nie mieli właśnie takich obaw, jak ja wtedy. Nie przerażajcie się ilością tekstu, ja po prostu bardzo szczegółowo opisałam każdy krok. Mimo wszystko, najwięcej dało mi obejrzenie filmików (podlinkuję pod instrukcją), więc koniecznie je obejrzyjcie :)
1. Przygotowanie stanowiska - przygotuj wszystko, co niezbędne do wykonania Manirouge, podłącz mini heater do prądu, zadbaj o czysty blat, umyj dłonie ;)
Teoretycznie nie wszystko jest niezbędne, ale gwarantuję, że się przydaje!
mini heater
odtłuszczacz
naklejki Manirouge
nożyczki
pilnik
polerka (nie mylić z bloczkiem polerskim!)
waciki
gumowe kopytko/drewniane patyczki
folia do wygładzania Manirouge
metalowe radełko
2. Przygotowanie paznokci - jeżeli chcesz nadać im określony kształt, zrób to właśnie teraz. Koniecznie odsuń skórki drewnianym patyczkiem lub gumowym kopytkiem. Jeżeli są twardsze, wspomóż się żelem do skórek (ja polecam Sally Hansen Instant Cuticle Remover) i dopiero wtedy je odsuń lub usuń cążkami.
moje dwa paznokcie nienaturalnie błyszczą, ponieważ były przedłużane
3. Odtłuszczenie płytki - przetrzyj dokładnie paznokcie wacikiem nasączonym odtłuszczaczem Manirouge - wszelkie zanieczyszczenia, kurz i tłuszcz mogą negatywnie wpłynąć na trwałość naklejek.
4. Dopasowanie naklejki - dopasuj naklejki do paznokcia - nie bez powodu w arkuszu znajdują się różne rozmiary naklejek, w końcu paznokieć na każdym palcu ma ciut inną szerokość :) Dopasuj naklejki do poszczególnych paznokci. Naklejki są na przezroczystej folii, co ułatwia dopasowanie - widać pod spodem cały paznokieć. Warto sobie gdzieś zanotować, które naklejki odpowiadają którym paznokciom, by nie musieć dopasowywać ich za każdym razem ;) Mi się to bardzo przydało i kolejne aplikacje przebiegają dużo sprawniej.
→Pamiętaj, by zawsze wybierać naklejki węższe od płytki paznokcia. Naklejka musi dotykać wyłącznie płytki i nie wychodzić na skórki (ani u góry, ani po bokach), bo to może wpłynąć negatywnie na trwałość - naklejka może się podważać i faktycznie odpaść. Jeżeli jest za szeroka, przytnij ją odrobinę po bokach - to idzie bardzo łatwo, szczególnie zakrzywionymi nożyczkami z zestawu, zaokrąglenie robi się prawie samo ;). Ciut węższa naklejka optycznie wysmukla płytkę paznokcia, taki dodatkowy plusik :)
5. Przycięcie naklejki - naklejki mają długość aż 4 cm i nie bez powodu mają zaokrąglone oba końce - bo po prostu powinny wystarczyć na dwie aplikacje (no chyba, że nosicie mega długie paznokcie ponad 2 cm ;)). Przetnij odpowiednią rozmiarem naklejkę w połowie, odklej ją i chwyć gumowym kopytkiem lub drewnianym patyczkiem.
6. Podgrzanie naklejki - podgrzej naklejkę przy użyciu mini heatera przez 5-6 sekund (po włączeniu urządzenia poczekaj chwilę, aż się nagrzeje), po prostu trzymaj ją przy wydmuchu ciepłego powietrza :) Wystarczy, że po tych 5-6 sekundach zrobi się giętka i właśnie wtedy warto ją nakładać.
→ Nie trzymaj naklejki za blisko heatera, bo podgrzewa się aż za bardzo i boki się podkurczają do wewnątrz. Zachowaj lekki odstęp od wydmuchu powietrza.
→ Nie podgrzewaj naklejki zbyt długo - gdy jest zbyt elastyczna, to utrudnia nakładanie ;) Wystarczy te 5 sekund :)
→ Mini heater musi być rozłożony, tzn. postawiony na stopce :) W przeciwnym razie może nie podgrzewać odpowiednio naklejki bo wiatraczek na dole jest zasłonięty
→ Teoretycznie można użyć suszarki do włosów, ale po co te kombinacje? Suszarka nie gwarantuje idealnej temperatury podgrzewania naklejki, dodatkowo podmuch powietrza niepotrzebnie będzie targał naklejką i trzeba ją odpowiednio zabezpieczyć, żeby się sama ze sobą nie skleiła. Mini heater zapewnia idealną temperaturę i jest po prostu mega wygodny ;) A zajmuje naprawdę niewiele miejsca.
7. Aplikacja naklejki - przyłóż naklejkę do paznokcia (ta zaokrąglona część idzie bliżej palca/nasady paznokcia, oczywiście ;)) i ją wygładź. Kierunki wygładzania i kolejność oznaczyłam na zdjęciu bo ciężko to wytłumaczyć. Chodzi o to, żeby wygładzić naklejkę w kierunkach: najpierw przód-tył, później boki. Możesz też po wygładzeniu naklejki przód-tył ponownie ją lekko ogrzać (by znowu nabrała plastyczności) i wygładzić w boki. Na końcu warto sobie dodatkowo powygładzać po bokach naklejkę gumowym kopytkiem.
→ Jeżeli coś nie wyjdzie - nie martw się! Możesz naklejkę delikatnie odkleić, ponownie podgrzać i spróbować jeszcze raz.
→ Podczas naklejania warto lekko naciągnąć naklejkę ku końcowi (czyli naklejamy u nasady i naciągamy na wolny brzeg), co zapobiega zmarszczeniom. Tylko delikatnie, nie za mocno, podgrzana naklejka jest plastyczna i gdy się rozciągnie za mocno, zrobi się lekko przezroczysta :P Chodzi o jej naciągnięcie na paznokciu, nie rozciągnięcie.
→ Warto nakleić naklejkę możliwie najbliżej skórek (ale nie nachodząc na nie) - co po pierwsze ładnie wygląda, po drugie opóźni widoczność odrostu, a po trzecie zwiększy komfort noszenia - naklejki są cienkie, ale wyczuwalny jest mały uskok pomiędzy naklejką, a paznokciem
→ Wygładzenie naklejki jest bardzo ważne, wszelkie zmarszczenia lub odstawanie będą wpływać na komfort noszenia i trwałość
powinnam była nakleić ją trochę bliżej nasady (wyglądałoby to ładniej)
8. Usuwanie nadmiaru - biorąc pod uwagę fakt, że naklejka po przecięciu w połowie ma około 2 cm, prawdopodobnie właśnie wystaje nam poza paznokieć :) Odetnij nadmiar nożyczkami (lub obcinaczem do paznokci, jeżeli trudno Ci przyciąć nadmiar niedominującą ręką). Następnie spiłuj nadmiar pilnikiem pionowo - z góry w dół. O co mi chodzi? Zwykle jak piłujemy paznokcie pilnikiem, trzymamy go poziomo i machamy na boki. Teraz należy trzymać go pionowo i wykonywać ruchy z góry w dół, po to by jeszcze lepiej scalić naklejkę z paznokciem na końcówce (a nie ją niepotrzebnie podważać, co mogłoby mieć miejsce przy piłowaniu w górę - to może wpłynąć na trwałość). Wypoleruj krawędzie mięciutką polerką, by krawędzie nie haczyły :)
→ Wypolerowanie krawędzi jest bardzo ważne. Ja za pierwszym razem zrobiłam to niedokładnie i naklejki po utrwaleniu faktycznie mi haczyły. Gdy są podgrzane, nie czuć tego. Ale gdy wystygną i stwardnieją, poszarpane krawędzie są nieprzyjemne. Musiałam wypolerować je ponownie i zabezpieczyć wolny brzeg z folią (zaraz pokażę) :)
→ Nie piłuj naklejki za mocno (pilnikiem) - usuń nadmiar, ale nie do przesady. Inaczej naklejka będzie się szybciej "wycierać" na końcówce i może się zacząć odklejać
→ Przy użyciu naklejek termicznych należy się liczyć z tym, że wolny brzeg paznokcia będzie "pusty", bo opiłowany. Przy hybrydach zwykle go malujemy, więc wygląda to nieco inaczej :)
9. Utrwalenie naklejki - utrwal naklejkę na paznokciu, trzymając chwilę palec przy mini heaterze. Po podgrzaniu, dociśnij ją jeszcze lekko do płytki. Naklejka "scali się" z paznokciem :). Warto zabezpieczyć wolny brzeg paznokcia za pomocą folii (owinąć paznokieć folią i podgrzać) - naklejka jeszcze lepiej scali się na krawędzi. U mnie to się bardzo sprawdziło, polecam metodę z folią.
OPCJONALNIE można pokryć naklejki bezbarwnym top coatem, ale nie jest to wymagane. Doda to połysku, ale w zasadzie nie wpłynie na trwałość naklejek. Ja ze swojej strony wręcz... nie polecam malowania zwykłym top coatem bo schodzi u mnie szybciej od naklejki w całym płacie. Dlaczego? No bo jeżeli robimy hybrydy, to wszystkie warstwy są scalone razem - baza ze zmatowiona płytką, kolor z bazą, top coat z kolorem. Istnieje ryzyko, że cała hybryda zejdzie w jednym płacie, jeżeli płytka będzie źle przygotowana, ale schodzi całość bo wszystko się razem związało. W przypadku naklejek termicznych - naklejka związuje się z paznokciem poprzez swoją plastyczność oraz podgrzany klej, ale bezbarwny top coat nie związuje się w żaden sposób z naklejką. Po prostu ją pokrywa bezbarwną warstwą. I w moim przypadku, po kilku dniach mogłam zerwać taki bezbarwny płat top coatu, podczas gdy naklejka nadal trzymała się świetnie paznokcia. Na początku się denerwowałam, dlaczego naklejka odkleja mi się tak szybko, nie udawało mi się scalenie z folią - okazało się, że to wcale nie naklejka odchodzi, tylko sam top :/. U mnie Golden Rose Gel Look Top Coat - nie polecam, nie warto. Lepiej zostawić same naklejki termiczne lub (opcjonalnie!!!) dodatkowo pokryć hybrydą. No chyba, że macie jakiś inny, dobry, zwykły top, który wytrzyma ;)
OPCJONALNIE można wzmocnić paznokcie hybrydą. W tym celu nałóż naklejki Manirouge zgodnie z powyższą instrukcją, następnie odtłuść powierzchnię naklejek za pomocą odtłuszczacza, nałóż bazę hybrydową, utwardź ją w lampie, nałóż top hybrydowy i również go utwardź w lampie. Czyli naklejki Manirouge → odtłuszczacz → baza (lampa) → top (lampa). Dzięki temu naklejki zyskają więcej połysku, a paznokcie zostaną dodatkowo utwardzone. Nie nakładamy samego topu hybrydowego!!!!! Wyjaśnienie: top coat hybrydowy nałożony na gładką naklejkę będzie odpryskiwał - dlatego trzeba nałożyć najpierw bazę, która "przyklei się" do naklejki, a dopiero później top coat.
Może się wydawać, że tego jest tak strasznie dużo (ilość tekstu może przerazić), ale to tylko dlatego, że skupiałam się na każdym najdrobniejszym szczególe, który wydał mi się istotny na początku z Manirouge. Tak naprawdę aplikacja naklejek sprowadza się do: przygotowania zestawu, przetarcia paznokci odtłuszczaczem, podgrzania naklejki, wygładzenia jej na paznokciu, usunięcia nadmiaru naklejki i ponownym ogrzaniu w celu utrwalenia. Tadaaam :) Wbrew pozorom, naklejki termiczne to bardzo wdzięczny materiał do pracy. Nawet, jeżeli coś się zmarszczy, można zdjąć, podgrzać, założyć jeszcze raz. Lub poprawić nagrzanym radełkiem, jeżeli zmarszczenie jest niewielkie. Przyłożyć palec do heatera i spróbować jeszcze trochę powygładzać.
Naklejki jak najbardziej można aplikować na paznokcie przedłużane, żelowe i akrylowe. Sama nakładałam na paznokcie przedłużane i wszystko było ok :) Radzę jednak uważać na paznokcie przedłużane hybrydą (np. Semilac Hardi, Neonail Extra Base itd.), bo pod wpływem ciepła mini heatera lekko miękną.
Przed aplikacją zdecydowanie polecam obejrzeć →filmiki Manirouge (obrazują najwięcej!) oraz zajrzeć do →FAQ.
Co jest potrzebne:
oliwka do paznokci - ta z zestawu lub np. olej kokosowy
drewniany patyczek
1. Nałóż oliwkę (lub np. olej kokosowy) na paznokcie, w szczególności przy nasadzie (czyli tam, gdzie skórki, żeby wpłynęła pod naklejkę :))
2. Podważ naklejkę drewnianym patyczkiem
3. Delikatnie wprowadzaj oliwkę pod naklejkę (by zaczęła "odpuszczać" również dalej) i stopniowo usuwaj naklejkę - nie na siłę! Uprzedzam, że to nie jest tak, że posmarujecie skórki i naklejka sama Wam spłynie z paznokcia :) To prostu widać, że naklejka podchodzi już w górę - wtedy dosmarowuję głębiej i pomału zaczyna schodzić. Można to porównać do odklejającej się etykiety na opakowaniu jakiegoś olejku (np. Isana pod prysznic, bardzo świeża sytuacja u mnie :P), gdy olejek obtłuszcza etykietę, to brzegi się podnoszą do góry, ale na samym środku etykieta jeszcze trzyma. Podobnie jest tutaj, najpierw odpuszczają brzegi, a dopiero później stopniowo środek.
4. Pozostałości kleju możesz usunąć bezacetonowym zmywaczem
Jeżeli natychmiast przystępujesz do aplikacji kolejnych naklejek, dokładnie umyj ręce, odtłuść paznokcie i przystąp do aplikacji :)
Jak widać, usunięcie naklejek jest szybkie i proste. Nie męczymy paznokci acetonem, nie maltretujemy płytki bloczkiem polerskim. To jedynie kwestia tego, by naklejka "odpuściła" od paznokcia pod wpływem oliwki lub olejku. W związku z tym zalecam ostrożność np. przy olejowaniu włosów lub demakijażu olejkiem. Ale podobno naklejki bez problemu wytrzymały zagniatanie bez rękawiczek ciasta kruchego z masłem i zupełnie ono ich nie rozpuściło (nie moja sytuacja)!
Jeżeli pokryjesz Manirouge hybrydą (baza i top), to ściąganie przebiega dokładnie tak samo! Naklejka nie jest tak mocno związana z paznokciem, jak w przypadku klasycznych hybryd (baza utwardzona na zmatowionej płytce), więc naklejka zejdzie za pomocą oliwki razem z hybrydą.
Natomiast jeżeli nałożysz naklejki na żel/akryl/hybrydę to Manirouge zaleca moczyć palce w wodzie z sokiem z cytryny przez około 1 minutę. Następnie należy podważyć naklejkę i delikatnie odkleić ją od paznokcia przy pomocy drewnianego patyczka.
Naklejka odchodzi od paznokcia:
a) być może został wybrany za duży rozmiar naklejki, przez co nachodziła ona na skórę. Naklejka zawsze musi być węższa od płytki - jeżeli istnieje taka potrzeba, wystarczy lekko dociąć boki
b) być może naklejka została nieprawidłowo wypiłowana (w górę, co ją niepotrzebnie podważyło, piłowanie w dół scali końcówkę naklejki z paznokciem)
c) być może płytka paznokcia została nieprawidłowo przygotowana - za słabo oczyszczona i odtłuszczona
d) być może naklejka została nieprawidłowo wygładzona - potrzebne jest zarówno dociśnięcie naklejki podczas wygładzania, jak i jej podgrzanie. Sama się do paznokcia nie przyklei, trzeba docisnąć :) W każdej chwili można to naprawić poprzez owinięcie paznokcia folią, ponowne ogrzanie naklejki (na paznokciu) i wygładzenie z dociśnięciem. Folia dodatkowo generuje ciepło i ułatwia wygładzenie naklejki. Ja jeden paznokieć albo za słabo zabezpieczyłam, albo za mocno spiłowałam i po kilku dniach naklejka zaczęła lekko odchodzić na końcówce. Wzięłam mini heater, owinęłam paznokieć folią, naprężyłam, podgrzałam i taaaadaaam! Naklejka ponownie scaliła się z paznokciem :)
Naklejka się marszczy:
a) być może została nieprawidłowo zaaplikowana (warto lekko naciągnąć), wygładzona (kierunki, nacisk) i utrwalona
Polecam→obejrzeć filmiki, w szczególności ten z poradami :) Istnieje kilka metod naprawy sytuacji - przy drobnych zmarszczeniach wystarczy lekko podgrzać naklejkę na paznokciu i wygładzić palcem lub gumowym kopytkiem. Można też ogrzać metalowe radełko i to nim wygładzić naklejkę (polecam! sama korzystałam!). Jeżeli zmarszczenia są duże, można częściowo odkleić naklejkę, podgrzać ją i ponownie wygładzić. Podczas aplikacji warto lekko naciągnąć naklejkę. Naklejki są bardzo plastyczne, więc bez obaw! Wszystko zostało zaprezentowane na filmikach :)
Generalnie to jest łatwe, bo sprowadza się do podgrzania naklejki i wygładzenia jej na paznokciu ;) Ale wymaga pewnej wprawy i wyczucia. Nie będę Wam mydlić oczu, że od razu stałam się mistrzem Manirouge - naklejki testowe zdecydowanie się przydają. Nie zrażajcie się, jeżeli nie wyjdzie Wam za pierwszym razem. Ba, nie zrażajcie się nawet, jak nie wyjdzie Wam za drugim razem ;) Pomimo użycia naklejek testowych (pierwszy raz), moja pierwsza aplikacja naklejek kolorowych (drugi raz) nie wyszła idealnie. Na lewej ręce było ok, bo jestem praworęczna. Miałam natomiast trudności z wygładzeniem naklejki na prawej ręce moją niedominującą, lewą dłonią :P To zależy też od naszych indywidualnych zdolności manualnych - niektórzy zupełnie olali naklejki testowe (czego ja nie polecam ;)) i od razu zabrali się do kolorów i było ok. Ja nie jestem taka zdolna manualnie i potrzebowałam więcej czasu. Wierzcie mi jednak, że to wszystko kwestia wprawy i z czasem jest coraz lepiej. Ale zastanówmy się - czy hybrydy od razu wychodziły mi super? No nie! Na początku notorycznie zalewałam skórki, co wpływało nie tylko na trwałość (lakier odchodził płatem), co było również niebezpieczne (kontakt hybrydy ze skórą). Tutaj ryzykujemy co najwyżej trwałość i estetykę paznokci, ale naszemu bezpieczeństwu nic nie zagraża ;)
Naklejki termiczne są też szybkie w wykonaniu, ale ponownie - nie za pierwszym razem. Na początku zdecydowanie uwzględnijcie zapas czasu, zabierzcie się za to, jeżeli macie np. luźniejszy wieczór. Działajcie na spokojnie, żeby wyczuć naklejki. Nie chaotycznie, nie w pośpiechu, nie na siłę. Mi za pierwszym razem wykonanie naklejek zajęło ponad 1,5 godziny, ale weźcie pod uwagę, że:
a) generalnie w paznokciowych kwestiach jestem powolna, co widzę podczas cyklicznych spotkań-warsztatów z Realac, na które jeździmy z koleżankami - dziewczyny mają już ogarnięte wzorniki i pomalowane paznokcie, a ja nadal maluję paznokcie (i co chwilę mnie ktoś pyta co ja tam niesamowitego tworzę tyle czasu, a to tylko kolor haha :D). Jestem antytalenciem manualnym, a staram się być dokładna na ile potrafię, więc takie rzeczy zajmują mi dużo czasu.
b) oswojenie się z całym zestawem, co do czego służy, ile nagrzewa się heater itd., zajmuje chwilę
c) w międzyczasie oglądałam filmiki na stronie Manirouge - mimo, że oglądałam je już wcześniej, byłam za pierwszym razem trochę zestresowana i przechodziłam wszystko krok po kroku razem z filmami
d) dopasowanie naklejek również zajmuje chwilę - arkusz jest przezroczysty więc widać paznokieć pod spodem, ale jest też sztywny, więc nie dopasowuje się tak łatwo do paznokcia i trzeba się chwilkę zastanowić, która naklejka będzie odpowiednia dla paznokcia - teraz mam zanotowane, którym paznokciom odpowiadają które rozmiary naklejek i po prostu bez zastanawiania się biorę właściwą
e) czas ten tak naprawdę uwzględnia dwie aplikacje, bo nakładałam naklejki testowe, ściągałam je, musiałam ponownie oczyścić i przygotować paznokcie i nakładałam naklejki kolorowe
f) robiłam zdjęcia na bloga przy prawie każdym kroku, co mnie ciągle dekoncentrowało. A jeżeli blogujecie, to pewnie wiecie, że zwykle kończy się to na łapaniu ostrości i piętnastu zdjęciach tego samego, by móc wybrać najbardziej sensowne ujęcie ;) Nawet dziś musiałam pstryknąć dodatkowe zdjęcie w kroku "dopasowanie naklejki" z innym arkuszem, bo z tamtych prób nie wyszło nic sensownego ;)
Za drugim razem, gdy byłam już skupiona wyłącznie na naklejkach (bez testowych, bez filmików, bez dopasowywania, bez zdjęć na bloga - po prostu biorę i działam), zajęło mi to 30-40 minut, ale naprawdę robiłam to mega na spokojnie i bez pośpiechu! Zdecydowanie nie było to sprawne działanie, tylko raczej ślimacze tempo, więc potraktujcie to jako czas maksymalny :P
TAK! I tu jestem naprawdę szczerze zdumiona! Naklejki bez żadnego uszczerbku wytrzymują minimum 10 dni. Po 10 dniach jedna (!) zaczęła mi się podważać w górę i już nie chciała się scalić za pomocą folii (być może dostał się kurz pod nią i klej już nie łapał). Reszta trzymała się do 13 dni.
Dodam, że w tym czasie w ogólenie oszczędzałam paznokci. Normalnie sprzątałam, gotowałam, przepierałam coś w rękach - samo życie ;). Naklejki przeszły też próbę CIF-a bez rękawiczek (mało mądre z mojej strony, ale akurat musiałam coś szybko wyczyścić i szukanie rękawiczek zajęłoby za dużo czasu). Nie mam w domu zmywarki, więc zmywam czasem nawet po kilka razy dziennie. Codziennie myję też moje długie włosy, co również generuje długotrwały kontakt z wodą. Naklejki trzymają się genialnie!
Co ciekawe, pokrycie naklejek topem (czy zwykłym, czy hybrydowym w duecie z bazą) wcale nie wpływa na trwałość naklejek! Ponieważ chciałam, by moje testy były możliwie najdokładniejsze, cza pierwszym razem część paznokci zostawiłam z samymi naklejkami, część pokryłam zwykłym topem (Golden Rose Gel Look), a część bazą i topem hybrydowym. Wszystkie paznokcie utrzymały się tak samo! Ba, top zwykły zszedł całym płatem, a naklejka została. Dlaczego tak jest? Na trwałość naklejek wpływa to, co dzieje się pomiędzy paznokciem, a naklejką (przygotowanie płytki, aplikacja naklejki) i tylko od tego zależy, czy naklejka będzie się odklejać, podważać, czy haczyć. A na to żaden top nie ma wpływu ;) Top coat może jedynie dodać dodatkowego połysku (choć naklejka sama w sobie również ładnie błyszczy), a jeżeli jest hybrydowy, to dodatkowo utwardzić paznokcie. I to by było na tyle ;) Naklejka sama w sobie nie jest też materiałem, który będzie się mocno ścierać (leciutko na końcach owszem - wyciera się nadruk, a nie sama naklejka) czy jakkolwiek odpryskiwać. Jedynym ryzykiem jest tu odchodzenie naklejki od płytki - to, co dzieje się od dołu, nie od góry. Jeżeli tylko naklejka zaczyna odchodzić na końcówce, warto natychmiast wziąć folię i scalić paznokieć (to naprawdę zajmuje minutę, z nagrzaniem się heatera włącznie :D), bo jeżeli pod spód dostanie się kurz czy brud, to klej może już nie złapać ponownie.
Jeszcze apropo usztywnienia - mogłoby się wydawać, że naklejki nie usztywniają paznokci, w końcu to "tylko" elastyczne naklejki. Moim zdaniem jednak trochę usztywniają. Gdy mam dłuższe paznokcie, w przerwie od hybrydy zawsze je łamię. Tu się rąbnę o szafkę, tam o coś zahaczę - zawsze kończę z połamanymi paznokciami. Podczas noszenia Manirouge, żaden paznokieć mi się nie złamał. Ani z tych, które miały na sobie tylko naklejki, ani z tych z topem GR, ani z tych pokrytych hybrydą (ale to akurat było wiadome). Dla mnie to jednoznaczny sygnał, że naklejki muszą trochę usztywniać paznokcie.
Muszę tu jeszcze dodać, że na trwałość naklejki i komfort noszenia wpływa przede wszystkim prawidłowa aplikacja. Naklejka musi być bardzo dobrze wygładzona na wszelkich krawędziach (przy skórkach, na końcówkach paznokcia, po bokach), bo w przeciwnym razie będzie się podważać w górę lub haczyć. Wszelkie zmarszczenia również są mało komfortowe w noszeniu bo haczą i mogą też wpływać na trwałość (pod naklejkę dostaje się woda, powietrze itd.). Ja na przykład na początku chyba za mocno spiłowałam naklejki, co wpłynęło nie tylko na estetykę (lekko wytarta końcówka), ale i na trwałość, bo naklejka się odklejała na końcówce paznokcia. Wówczas wystarczyło wziąć folię z zestawu, owinąć paznokieć i z naciskiem na naklejkę ponownie ją ogrzać przy mini heaterze przez parę sekund - naklejka ponownie scaliła się z paznokciem i już się nie odklejała do samego końca :) Komfort noszenia akurat jest tu istotny, bo na początku część paznokci wyszła mi bardzo dobrze, a część miała zmarszczenia. Paznokcie z prawidłowo zaaplikowanymi naklejkami były praktycznie niewyczuwalne, zaś zmarszczenia niestety haczyły i drapały. Praktyka czyni mistrza!
Jeżeli nadal nie wierzycie w trwałość naklejek, to weźcie pod uwagę, że pod spodem znajduje się klej (bezpieczny!), który po podgrzaniu wiąże naklejkę z paznokciem. Więc nie chodzi tu tylko o sam fakt ich termiczności i podgrzania - to ułatwia dopasowanie i wygładzenie, ale to właśnie klej gwarantuje trwałość.
182 Celine
172 Tropicale
192 Lili
178 Lucette
191 Calixte
216 Flagelle Pink
Na pierwszy ogień w ruch poszły naklejki 192 - gładki czarny kolor na kciuku i małym palcu to również naklejka (nie lakier hybrydowy). Powiem tak... mam fioła na punkcie kwiatów. Mam 5 bluzek w kwiaty (z czego 3 czarne...), spódniczkę i sukienkę (obie czarne w różowe kwiaty!). Nie jestem do końca normalna ;) Mogłoby się wydawać, że ciągle chodzę w tym samym, ale to po prostu moja szafa jest monotematyczna i jak widzę taki wzór, to nie mogę, no nie mogę się powstrzymać :) Początkowo przytłoczyła mnie ciemna kolorystyka (jakoś tak bardzo czarno mi się zrobiło), ale później się przyzwyczaiłam. A teraz, gdy patrzę na te (archiwalne już) zdjęcia, to wzdycham z zachwytu nad tym wzorem ;)
Fragment jednej z bluzek ;) Trochę już sprana, ale nie mam serca się pozbyć!!!
Później w ruch poszedł wzór 216 Flagelle Pink - wiedziałam, że ten wzór mi się ogólnie podoba, ale na paznokciach okazał się jeszcze ładniejszy niż myślałam! Tak mnie zachwycił, że pomimo ponurej pogody natychmiast zrobiłam zdjęcie na Insta :) Jest delikatny i subtelny (bo jasny, różowy), ale te motywy liściaste dodają mu niewątpliwego uroku. Nie jestem botanikiem, ale czy to nie przypadkiem modna monstera? Kontrast kolorystyczny - czerń, niebieskość w odniesieniu do różu przykuwa spojrzenie. Jestem na tak! :) Ten wzór został zaprojektowany przez blogerkę Nailicious.
Pokazywałam też na Insta :)
1. Naklejki Manirouge są w 100% bezpieczne, przebadane dermatologicznie i nie niszczą paznokci!
a) nie uczulają bądź ryzyko uczulenia jest zupełnie minimalne. Jeżeli używacie hybryd i wydaje się Wam, że temat uczulenia jest zupełnie obcy - wierzcie mi, że to może nastąpić w każdej chwili. Ja korzystam z hybryd od stycznia 2015, nigdy nic się nie działo z 4 firmami, a dopiero niedawno uczuliła mnie baza extra NeoNail (nowy nabytek)...
b) nie wymagają promieniowania UV - niektórzy nie chcą sięgać po hybrydy właśnie z uwagi na ekspozycję skóry na promieniowanie UV, tutaj nie jest ono potrzebne
c) nie wymagają matowienia bloczkiem, więc nie ścieramy i nie osłabiamy paznokcia :)
d) nie wymagają ściągania acetonem, więc nie niszczymy i nie wysuszamy paznokci oraz skórek :)
2. Naklejki Manirouge są bardzo trwałe - ich trwałość wynosi do 14 dni. Moje wrażenia odnośnie trwałości opisałam już wyżej :) Nie odpryskują, wycierają się jedynie bardzo delikatnie. Po prostu w pewnym momencie zaczynają odchodzić od płytki i jeżeli nie udaje się ich już scalić folią, należy je ściągnąć. Zresztą po prawie dwóch tygodniach prawdopodobnie odrost nie jest już estetyczny ;) 10 dni powinny wytrzymać minimum bez absolutnie żadnego oszczędzania paznokci.
3. Są szybkie w wykonaniu i biją na głowę zarówno lakiery zwykłe, jak i hybrydowe. Gdy raz byłam na paznokciach u znajomej (przed ślubem), zrobiła mi hybrydy w 45 minut. Ale to profesjonalistka i w czasie, gdy jedna ręka się utwardzała, natychmiast malowała drugą i tak naprzemiennie. Gdy robię hybrydy sama, osobno jedną i drugą rękę, zajmuje mi to minimum godzinę wraz z przygotowaniem skórek i płytki paznokcia. I to taki zupełnie zwykły, "gładki" manicure - a z ozdobami? O matko ;) Czas wykonania Manirouge to około 30 minut (przy moim ślimaczym tempie do 40 max.). Kurczę, przecież nawet zwykłe lakiery po aplikacji potrzebują dużo czasu na wyschnięcie, a po 20 minutach potrafią być nadal plastyczne. Kto nie zna wzorków z pościeli na paznokciach? A to nawet nie jest tego warte, bo na drugi dzień często miewam już odpryski i zaraz trzeba malować znowu! Przy Manirouge pół godziny i paznokcie są gotowe, zupełnie suche i można funkcjonować bez obaw o ich zniszczenie przez około 2 tygodnie! Jedynie pierwsza aplikacja może zająć dłużej, ale to zrozumiałe ;). Dalej jest już tylko lepiej.
4. Są też szybkie w ściągnięciu, w każdej chwili można je łatwo usunąć olejkiem z zestawu, bez naruszania płytki! Ściągnięcie hybrydy to dla mnie minimum 30 minut... Bo robię najpierw jedną rękę, potem drugą, wygładzenie paznokci bloczkiem itd...
4. Gwarantują piękne wzorki bez zdolności plastycznych - nie trzeba mieć już żadnych zdolności, by cieszyć się wyszukanymi wzorami - one robią się same :) W sklepie jest tyle wzorów, że każdy znajdzie coś dla siebie.
5. Ładnie błyszczą, nie jest to co prawda połysk hybrydy, ale jak zrobiłam część paznokci z samymi naklejkami, a część pokryłam bazą i topem hybrydowym, to różnica wcale nie była jakaś ogromna.
6. Gwarantują idealne pomalowanie przy skórkach z uwagi na zaokrąglony kształt ;)
7. Nie są drogie, szczególnie w porównaniu do zestawu do hybryd. Tak się składa, że niedawno kompletowałam zestaw dla siostry, tzn. doradzałam co powinna kupić i z jakiej firmy. Podjęłyśmy decyzję, że nie bierzemy gotowego zestawu - bo albo płyny w pojemności mikro, albo słabe lampy, albo narzucone z góry lakiery nie takie jak chcemy. Wyszło około 270 zł bez żadnych kolorowych lakierów. W przypadku Manirouge najbardziej wypasiony zestaw ze wszystkim, czego potrzebujecie i 6 zestawami naklejek (na 24 pełne aplikacje czyli około rok ciągłego noszenia Manirouge bez przerwy!!!) kosztuje 169 zł. A później i tak ponosi się koszt wyłącznie samych naklejek... Dodatkowo, wysyłka w Manirouge jest darmowa. A za rejestrację do newslettera otrzymujemy kupon 20 zł na pierwsze zakupy, więc już w ogóle ekstra :)
7. Są szybsze w obsłudze od naklejek wodnych - korzystam czasem z naklejek wodnych i choć nie są one bardzo trudne w obsłudze, to jednak wymagają ogromnych pokładów cierpliwości i spokoju przy oczyszczaniu skórek - kto używał, ten dobrze wie, że naklejki wodne ciągną się pod zmywaczem jak guma i trzeba mieć dużo precyzji, by nie ściągnąć naklejki za daleko. Jest z tym trochę babraniny i zajmuje to sporo czasu. Efekt owszem, jest piękny, co pokazywałam np. →tutaj i →tutaj, ale... przy Manirouge efekt też jest cudowny, a o ile łatwiejszy!!!
1. Osobom, które cenią sobie estetyczne i zadbane paznokcie - naklejki Manirouge są trwałe, więc problem odprysków nie istnieje ;) Paznokcie wyglądają ładnie i schludnie.
2. Osobom, które z różnych względów nie chcą sięgnąć po hybrydy (bo promieniowanie UV, bo uczulenia, bo aceton, bo szkoda paznokci...) - Manirouge eliminują wszystkie zasadnicze wady hybryd i są w 100% bezpieczne
3. Osobom bez zdolności manualnych, które marzą o ładnych zdobieniach i równym pomalowaniu przy skórkach, bo w przypadku Manirouge one robią się same :)
4. Osobom zabieganym, bo wykonanie Manirouge to zaledwie 30 minut - to lepiej nawet od zwykłego lakieru uwzględniając czas schnięcia, a trwałość nieporównywalna! Czas wykonania w porównaniu z hybrydą nie wymaga chyba komentarza :)))) Ściągnięcie Manirouge jest jeszcze łatwiejsze!
5. Osobom, które lubią różnorodność - dziś wzór w jednorożce, następnym razem gradient, a później gładkie paznokcie? Nie ma problemu ;) Naklejki się nie przeterminują, regularnie wchodzą nowe kolekcje i nowe wzory, a naprawdę nie ma szans, by nic się nie spodobało z ponad 150 wzorów - bez względu na to, czy gustujemy w subtelnych i kobiecych stylizacjach, czy w szalonych i pomysłowych!
Manirouge można kupić w sklepie internetowym →Manirouge. Wysyłka jest darmowa (poleconym ekonomicznym, inne formy wysyłki - DHL lub Paczkomaty InPost są płatne), a za rejestrację do newslettera otrzymacie kupon w wysokości 20 zł na pierwsze zakupy.
Nie da się ukryć, że przed rozpoczęciem przygody z Manirouge bardzo się bałam. Między innymi trwałości (Czy naprawdę naklejka mi nie odpadnie?), ale o trwałości czytałam bardzo pozytywne opinie u osób, którym ufam, więc starałam się wierzyć w to, że faktycznie się utrzymają. Ale nadal pozostała kwestia tego, czy ja sobie z nimi poradzę. A co, jeśli nie dam rady? A co, jeśli naklejki się zmarszczą? A co, jeśli nie będą chciały się przykleić? Jeżeli właśnie targają Wami sprzeczne emocje, z jednej strony "bardzo chciałabym spróbować...", a z drugiej "...ale tak bardzo się boję", to wierzcie mi - to naprawdę tylko wygląda na trudne :) Właśnie po to są naklejki testowe, by próbować i je wyczuć. To właśnie na nich możemy popełniać błędy i próbować, a jest ich aż 20, także spokojnie. To dużo możliwości prób i błędów :D A efekt jest tego wart!
Nareszcie powstała alternatywa- nie tylko dla hybryd, ale i dla zwykłych lakierów! Ba, nawet dla naklejek wodnych :) I choć nie planuję rezygnować z hybryd, czy naklejek wodnych całkowicie - bo to jednak zupełnie inny efekt, który również bardzo lubię (no i mam około 50 kolorów hybryd, także ten... ;)), to Manirouge będzie dla mnie świetną opcją odpoczynku dla paznokci pomiędzy hybrydami. I to jeszcze gwarantującą ładny i trwały manicure :)
Jeżeli macie jeszcze jakiekolwiek pytania czy wątpliwości, warto →przeczytać FAQ oraz →obejrzeć filmikina stronie Manirouge, one wiele obrazują :) Jeżeli czegoś nie poruszyłam, pytajcie w komentarzach, postaram się rozwiać wątpliwości na tyle, ile potrafię :)
We wrześniu miałam okazję po raz trzeci uczestniczyć w spotkaniu Realac. Aż mi się nie chce wierzyć, że to już było 1,5 miesiąca temu! To nie tylko okazja do poznania i zobaczenia nowych kolekcji lakierów, ale również możliwość zapytania profesjonalistów, o co tylko chcemy (nie ma głupich pytań), zrobienia zakupów w sklepie Euro Fashion (ja poczyniłam, tym razem dla siostry :)) i... spotkania się z fantastycznymi dziewczynami :) Mega się cieszę, że mogłam się znowu spotkać z tak świetnymi osobami.
Nie wiem, w którą stronę byłam bardziej obładowana - czy idąc na miejsce i mając różne rzeczy dla 5 dziewczyn (robiłyśmy wspólne zamówienie w sklepach z półproduktami + różnego rodzaju wymianki, odsypki i odlewki, co częściowo pokazywałam w nowościach września), czy wracając z podarunkami od Realac i moimi nowymi tłami z Printea (również wspólne zamówienie) :D
Na spotkaniu otrzymałam taki oto cudny zestaw - kolekcję jesienną Femme Fatale (6 lakierów u góry), kolekcję Nudes Bloggers Choice (6 lakierów w środku), oliwkę do paznokci i dwa słoiczki z efektami specjalnymi (flakesy i mirror effect).
O ile kolory u góry buteleczki (te etykietki z numerami) nie odzwierciedlają dobrze faktycznych kolorów lakierów, tak te na ulotce są już bardzo dobre. Kolekcja jesienna prezentuje się właśnie tak, prawda że cudownie? <3 Kolekcję jesienną Femme Fatale pokazywałam już w ulubieńcach września.
Na zdjęciu wyglądam co prawda bardziej, jakbym eksponowała biust, niż paznokcie, ale przemilczmy :P (ta najbardziej z lewej)
Spotkanie było jak zawsze świetne i bardzo się cieszę, że mogłam się znowu zobaczyć z dziewczynami. Po spotkaniu poszłyśmy jeszcze z Karoliną Pasje Karoliny i Pauliną Cienistość na pizzę, ale ile byśmy nie gadały, i tak byśmy się nie nagadały :D Dzięki dziewczyny za cudne towarzystwo!
Selfie z Karoliną :)
Jesienna kolekcja Femme Fatale jest obłędna i trafia w mój gust w 100%. Każdy odcień mi się podoba <3
W skład kolekcji wchodzą (na zdjęciach od lewej do prawej):
#19 Cerulean - morski, cudowny *.*
#21 Castle Gate - ciemny szary, grafit, będzie pięknie wyglądał w połączeniu z innymi kolorami
#26 Control - zgaszony różo-fiolet, trochę jak jogurt "owoce leśne"
#57 Claret - odcień czerwonego wina, bardzo ciemny
#82 Dark Sapphire - piękny, głęboki, zgaszony granat, taki lekko szarawy, który mam obecnie na paznokciach (być może widziałyście na Stories). W różnym świetle wydobywa nieco inne odcienie, wyjątkowy i bardzo elegancki
#96 Femme Fatale - burgund/bordo z nieco brązowymi tonami i drobniuteńkim shimmerem
#19 Cerulean
#21 Castle Gate
#26 Control
#57 Claret
#82 Dark Sapphire
#96 Femme Fatale
To mogłyście już widzieć na moim Instagramie (@basia.blog - zachęcam do obserwacji, by być na bieżąco :)). W niedzielę 17 września jechałam na chrzciny, miałam granatową sukienkę, więc nie da się ukryć, że ten granat numer #82 (Dark Sapphire) pasował perfekcyjnie! *.* Jestem nim totalnie zauroczona! W każdym świetle wygląda trochę inaczej, więc zdjęcia nie przekłamują kolorów, on po prostu jest taki wyjątkowy :) Czasem bardziej szary, czasem bardziej granatowy. Cudny!
Później dodałam sobie jeszcze trochę złotka (flakesy z AliExpress). Całkiem fajne połączenie :)
Niespodzianką było wypuszczenie dodatkowej, limitowanej kolekcji Bloggers Choice Nude Collection. Super, nudziaki są świetne, uwielbiam je o każdej porze roku. Pięknie wyglądają nie tylko w subtelnym wydaniu, ale również świetnie się łączą z bardziej intensywnymi kolorami, nieco je gasząc (pamiętacie moje kanarkowe nude?). Uwielbiam nudziaki :D
Mirror Effect (nie mam numerka) - wydaje się srebrny, ale w zestawieniu z czymś srebrnym wybija złote tony
Mirror Effect #holo - srebrny holoś ;)
Mirror Flakes #10
Mirror Effect (nie mam numerka)
Mirror Effect - po lewej #holo, po prawej bez numeru
Jest jeszcze oliwka do skórek:
W międzyczasie w moje ręce trafiło kilka dodatkowych kolorów:
Jak się okazało, trzy się powtarzają, ale już trafiły w dobre ręce :)
Nowe kolory(spoza dotychczasowych kolekcji):
#72 Mint Dress - piękna, typowa, pastelowa, jasna mięta
#18 Jade - cudny malachit *.*
#80 Knock Out Blue - głęboki atrament
#25 Brown Sugar - średni, ciepły brąz, mleczna czekolada
#90 Brunette - ciemny brąz, ma w sobie mega drobniutki shimmerek (będzie widoczne w zbliżeniu w sztucznym świetle) - znacznie drobniejszy i mniej widoczny niż np. w #96 Femme Fatale, jest go malutko.
#72 Mint Dress
#18 Jade
(w rzeczywistości ma więcej zieleni, co widać na zdjęciach w świetle dziennym)
#80 Knock Out Blue
#25 Brown Sugar
#90 Brunette
tu widać shimmer :)
Postanowiłam również zestawić wszystkie dotychczasowe lakiery Realac, by różnica kolorystyczna pomiędzy poszczególnymi odcieniami była lepiej widoczna:
Myślę, że opisy do zdjęć niżej są zbędne, bo numerki są dobrze widoczne :)
Niestety do zdjęć poniżej nie wzięłam 09 (czerwony), 68 i 71 (zielone), 47 (żółty) - zapomniałam bo mam je na innym kółku. Były na zdjęciach zbiorczych wyżej oraz w kolekcji wiosennej oraz letniej.
Jakiś czas temu chwaliłam się na Instagramie oraz Facebooku, że rozpoczynam testy odżywki Orphica Brow. Być może ciekawi Was, jak się ona u mnie sprawdziła, więc przychodzę z pierwszymi wrażeniami po 1,5 miesiąca stosowania :)
Odżywka była pięknie zapakowana, wszystko sprawiało wrażenie dopiętego na ostatni guzik - szata graficzna opakowania, miętowe ozdobne wypełnienie (będzie na dalszych zdjęciach) itd. ;)
W środku znajdowała się również ulotkainformacyjna z pozostałymi produktami Orphica. Jeżeli nie kojarzycie marki Orphica (ja na początku nie skojarzyłam nazwy), to dokładnie ten sam producent, co Realash. A tę odżywkę już z pewnością kojarzycie :)
Poza odżywką, o której napiszę wszystko za chwileczkę, w paczce znalazłam również niespodziewanie dwie kredki do oczu Arrow. Występują w pięciu kolorach (czarny, brązowy, nude, miętowy, grafitowy), ja otrzymałam dwa (czarny, miętowy). Na razie nie jestem w stanie o nich zbyt wiele powiedzieć. Miętowej mogłabym użyć latem na dolną powiekę, ale niestety lato już minęło, zaś po czarną kredkę sięgam baaaaardzo rzadko. Szkoda, że nie trafiła mi się brązowa, bo tej używałabym prawie codziennie, podobnie w przypadku nude na linii wodnej. Miło, że mają gąbeczkę do rozcierania z drugiej strony - lubię taki przydymiony efekt. Miętowa jest dobrze napigmentowana, zaś czarna nie daje bardzo głębokiej czerni przy jednym pociągnięciu. Miękko suną po skórze, ale nie są przesadnie masełkowate, by się rozpływać - po prostu w sam raz. Z tego, co wyczytałam na stronie producenta, kredki zostały wzbogacone ekstraktami (z kwiatów nagietka, z lnu, z tataraku), więc mają za zadanie pielęgnować skórę wokół oczu. Mają się sprawdzać zarówno w przypadku makijażu górnej, dolnej powieki, jak i na linii wodnej. Producent poleca je również osobom o wrażliwej skórze oczu.
Teraz przejdę do głównego bohatera tego wpisu, czyli odżywki do brwi BROW.
Od nowości opakowanie jest zabezpieczone folią ochronną. Opakowanie jest podobne do eyelinera, ale aplikator jest w formie gąbeczki. Szczerze mówiąc - nie wyobrażam sobie lepszego. W odżywce Regenerum była spiralka do brwi, ale wtedy czułam, że pokrywam nią włoski, ale nie docieram do skóry, musiałam się z nią bardziej gimnastykować. Z kolei w L'biotica była silikonowa szczoteczka z ostro zakończonymi ząbkami, które... nieprzyjemnie drapały! Z kolei nie wyobrażam sobie również malowania pędzelkiem, bo to by trwało wieczność. Gąbeczka jest idealna, dosłownie jednym lub dwoma pociągnięciami zarówno włoski, jak i skóra są dobrze pokryte. Aplikacja nie stanowi dla mnie żadnego problemu i od 15 września (pierwszy dzień) użyłam jej absolutnie codziennie - nigdy nie zapomniałam, nigdy nie było sytuacji "nie chce mi się, idę spać..." bo to dosłownie kilka sekund. Sama formuła też jest dla mnie zupełnie niewyczuwalna po aplikacji.
Ulotka informacyjna poniżej - warto przeczytać, nie zaleca się stosowania odżywki w czasie ciąży, karmienia piersią, w trakcie chemioterapii oraz przed ukończeniem 18 roku życia.
Jak się ma sprawa efektów? Naprawdę świetnie! Jestem w dużym szoku, bo tak naprawdę dopiero zdjęcia uświadomiły mi, jak duża jest już różnica. Efekty oczywiście są też zauważalne gołym okiem, ale patrząc na siebie w lustro codziennie, nie widać tego tak dobrze. Ale już na zdjęciach owszem!!! W pierwszej kolejności, po około 2 tygodniach, zauważyłam przyciemnienie brwi. Któregoś dnia spojrzałam wieczorem w lustro i zastanawiałam się, czy zrobiłam niedokładny demakijaż. Przemyłam brwi jeszcze raz, ale one już faktycznie były ciemniejsze same z siebie! Nie wiem, w którym dokładnie momencie moje brwi się zagęściły, ale w chwili obecnej, po 1,5 miesiąca, różnica jest naprawdę spora. Zdjęcia "przed" zostały wykonane 15 września, zaś zdjęcia "po" - wczoraj, 29 października.
gołe brwi
przed - po 1,5 miesiąca
brwi z żelem barwiącym
przed - po 1,5 miesiąca
gołe brwi
przed - po 1,5 miesiąca
(niestety rzęsy po mojej lewej stronie żyją swoim życiem ;))
brwi z żelem barwiącym
przed - po 1,5 miesiąca
Widać, że brwi nawet "gołe"są ciemniejsze, niż były. A po użyciu żelu barwiącego widać, że włosków jest o wiele więcej, szczególnie w zewnętrznej części. Nareszcie wypełniły mi się luki :) I choć moje brwi nadal wymagają dodatkowego podkreślenia, np. cieniem, by nadać im jakiś konkretny kształt, to bardzo się cieszę, że one w końcu tam są :D Według producenta, brwi mają być grubsze, ciemniejsze i mocniejsze, mają być też gęstsze. Czy są grubsze? Ciężko stwierdzić. Ale ciemniejsze i gęstsze na pewno, zdjęcia mówią same za siebie! ;)
Producent zaleca stosować odżywkę przez okres od 8 do 12 tygodni dla najlepszych rezultatów. Ja już po 6 tygodniach widzę sporą różnicę, ale ponieważ chciałabym, żeby moje testy były możliwie najbardziej rzetelne, chciałabym tu wrócić za kolejne 6 tygodni i pokazać efekty "końcowe". Jestem też ciekawa, jak zareagują brwi po odstawieniu odżywki i również postaram się ten wpis zaktualizować. O aktualizacji powiadomię poprzez moje media społecznościowe (Instagram oraz Facebook), więc koniecznie mnie obserwujcie, by być na bieżąco :)
Odżywka do brwi kosztuje 159 zł (za 4 ml) i jest dostępna tutaj - przeczytacie tam również więcej informacji od producenta.
Jak na razie jest super i jestem bardzo ciekawa, czy będzie jeszcze lepiej ;) To pierwsza odżywka do brwi, która dała u mnie jakiekolwiek rezultaty. Używałam już Regenerum (recenzja), rezultaty były zerowe po 2 miesiącach. Podobnie w przypadku L'biotica. Przez pół roku smarowałam brwi pomadką Alterra (recenzja) - rezultaty zerowe. Używałam też oleju rycynowego - nic się nie wydarzyło. To pierwsza odżywka, która dała radę, więc nie da się ukryć, że bardzo się cieszę!
Na wszelki wypadek, gdyby ktoś próbował mi zarzucić nadmierne wyskubanie brwi - niestety, ale one takie są i zawsze były. Lata temu nawet próbowałam je mega zapuścić i pójść do kosmetyczki na regulację, ale nawet ona rozkładała ręce, że z tym się nie da nic zrobić :P Taka moja "uroda" ;)
Firmy mineralne ostatnio nas rozpieszczają, wypuszczając różne świetne nowości :) Nic, tylko się cieszyć z coraz większego wyboru! Jeżeli ciekawi Was, co nowego pojawiło się w Pixie i co o tych kosmetykach sądzę, to zapraszam :)
Nie mogę tu pominąć cudnego pudełka. Szata graficzna jest tak... magiczna, że zdecydowanie mam ochotę otworzyć te drzwi ;) Długo wpatrywałam się w to pudełko, gdy do mnie dotarło. W tym samym klimacie utrzymane są wszystkie produkty Pixie Cosmetics.
A w środku 4 nowości: matowy bronzer mineralny, rozświetlacz mineralny (puder rozświetlający), naturalny korektor w kremie oraz puder glinkowy.
Bronzer mineralny Mineral Sculpting Powder znajduje się w charakterystycznym dla Pixie opakowaniu z sitkiem (w takim samym opakowaniu mam podkład kupiony już dawno temu oraz podkład, który dotarł do mnie wczoraj - teraz jest wyprzedaż pojemności 6,5 g w promocyjnej cenie). Wieczko jest półmatowe, satynowe w dotyku, plastik dość gruby. Opakowanie sprawia wrażenie porządnego i eleganckiego. Sitko jest zasuwane, zasuwa się łatwo, ale nie zbyt łatwo - więc nie lata, wszystko jest ok. Bez problemu można je czymś podważyć i dostać się do środka, zrobić komuś odsypkę. Bronzer jest drobniuteńko zmielony i odrobinę kremowy - po wysypaniu delikatnie się "zbryla", nie jest suchy i pylący. Bardzo łatwo się rozciera i nie robi plam, ale zalecam ostrożność w dawkowaniu, bo jest dobrze napigmentowany. Dobrze jest go starannie rozprowadzić po włosiu pędzla, mi się go najlepiej nakłada przy pomocy pędzla Zoeva 101. Jest to bronzer o neutralnym odcieniu - w opakowaniu wydaje się być chłodnawy, jednak w kontakcie ze skórą odrobinę się ociepla, szczególnie nałożony cienką warstwą i roztarty. Mimo to, z powodzeniem używam go do delikatnego uwydatniania kształtu twarzy. Odnoszę wrażenie, że naprawdę ładnie współgra z moją jasną żółto-oliwkową cerą, ożywiając ją i dodając koloru. Nie są to takie mocne, chłodne cienie na twarzy, tylko subtelne, podkreślające urodę. Po zastosowaniu bronzera odnoszę wrażenie, jakbym była bardziej opalona, mimo że nie wykorzystuję go zgodnie z zasadami ocieplania cery, nanoszę go według "zasad" konturowania. W moim przypadku - głównie pod kośćmi policzkowymi, na skroniach oraz na samej górze czoła, by je optycznie zmniejszyć. Dzięki takiemu neutralnemu odcieniowi, nie jest ani zbyt trupio-chłodny, ani też zbyt pomarańczowy. Jeżeli szukacie typowo chłodnego bronzera do mocnego konturowania, to to może nie być to. Ale do delikatnego modelowania twarzy na co dzień sprawdzi się bardzo dobrze. Przeraża mnie jedynie pojemność - 6,5 g przy tak wydajnym produkcie, którego używa się przecież odrobinkę, to ogromna ilość :) Na szczęście minerałki się tak szybko nie psują przy zachowaniu należytej higieny. Właśnie się zorientowałam, że to mój pierwszy bronzer mineralny, wszystkie dotychczasowe miałam "zwykłe", prasowane ;)
W porównaniu z The Balm Bahama Mama oraz Kobo 308 Sahara Sand
Od lewej do prawej:
Golden Rose Mineral Terracotta Powder 04
My Secret Face'n'Body Bronzing Powder
The Balm Bahama Mama
Kobo 308 Sahara Sand
Pixie Mineral Sculpting Powder
w cieniu
w słońcu
Z naturalnym korektorem pod oczyPixie Reviving Under Eye Concealermam już styczność od ponad roku, więc nie jest to moje pierwsze wrażenie. OGROMNIE się cieszę, że Pixie ulepszyło jego opakowanie, bo choć korektor lubię od dawna, zdarzało mi się po niego nie sięgać bo... nie chciało mi się bawić z opakowaniem. Wolałam użyć na szybko czegoś innego z czysto praktycznych względów. Brzmi nonsensownie, ale to prawda. Teraz wszystko jest dopracowane na ostatni guzik więc sięgam po korektor znacznie częściej. Wcześniej opakowaniem był zakręcany słoiczek, dodatkowo plastik w nim był raczej cienki, lichy i zgrzytający, nie zawsze nakrętka się dobrze wpasowywała w samo opakowanie i trzeba było kombinować na różne sposoby, by w końcu trafić. Nakrętka, którą trzeba odkręcić, gdzieś odłożyć, a później jeszcze zabawa z zakręcaniem, by wpasować się w gwint? Zdecydowanie nie było to wygodne. Teraz jest perfekcyjnie - opakowanie jest wykonane z lepszej jakości plastiku, jest zamykane na zatrzask (dodatkowo zwróćcie uwagę na to, że ta "szparka" do podważenia jest szeroka, więc nie trzeba się siłować z paznokciem w celu otwarcia). Dodatkowo w środku jest... lusterko! Super :) Można korektor śmiało wrzucić do torebki w celu ewentualnych poprawek, tylko warto zapewnić sobie jakieś higieniczne narzędzie. Obecne opakowanie bardzo mnie cieszy, jest w 100% praktyczne i wygodne. Otwieram zatrzask, używam, zamykam, nie ma problemu. Dodatkowo, obecne opakowanie jest dużo cieńsze i zajmuje o wiele mniej miejsca :) Jeżeli chodzi o działanie, to muszę na początek uprzedzić, że jest to korektor specyficzny. Jest to korektor naturalny, przeznaczony pod oczy. Bazuje na oleju rycynowym (na pierwszym miejscu w składzie) i... śmierdzi jak olej rycynowy. Na początku mi to przeszkadzało, ale z czasem się zupełnie przyzwyczaiłam i już mnie to kompletnie nie rusza. Jest tłusty i ani trochę nie zastyga (nawet z czasem), bezwzględnie wymaga przypudrowania. Jest bardzo gęsty (ale nie toporny jak np. kamuflaże, tylko taki gęsto-tłusty) i bardzo napigmentowany. Plusem jest to, że przykrywanaprawdęduże cienie, można się zdziwić! Dodatkowym atutem tego, że nie jest to korektor zastygający jest fakt, że nie wygląda pod oczami sucho i postarzająco, jak np. zastygające Catrice czy Collection. Po nałożeniu ma mega pigment, mega krycie i daje piękne, świeże rozświetlenie. Ale jest to korektor ciężki i dopóki nie jest przypudrowany, wygląda świeżo, jednak po przypudrowaniu wychodzą wszystkie nierówności podczas nakładania. Nawet, jeżeli po nałożeniu palcem wydaje się, że jest wszystko pięknie (światło się odbija i odwraca uwagę od ewentualnych nierówności), to po przypudrowaniu wszystko wyjdzie. W moim przypadku najlepiej się sprawdza nakładanie palcem (ruch wklepujący), i wklepanie wilgotną gąbeczką - wtedy faktycznie wygląda pięknie i cudnie się rozprowadza, pozostawiając równomierną warstwę na skórze. Wymaga użycia lekkiegopudru (ale w sumie kto by chciał używać ciężkiego pudru pod oczami? ;)), bo jakikolwiek cięższy podkreśli strukturę skóry wraz z ciężkością korektora. W moim przypadku najlepiej się sprawdza korektor wklepany wilgotną gąbeczką i lekki puder... też wklepany wilgotną gąbeczką, wtedy jest bajka :) Uwielbiam ten korektor za mega krycie i świeżość spojrzenia, ponieważ nie lubię tej charakterystycznej suchości w korektorach zastygających. Niemniej jednak wymaga nieco "miłości" podczas aplikacji, by się z nim polubić, więc prawdopodobnie nie u każdego się sprawdzi. Żeby zabrać odrobinę tej ciężkości, można go zmieszać z ulubionym kremem pod oczy. Na niedoskonałości zdecydowanie bym go nie polecała. Miło, że zawiera całą masę dobroci (producent wspomina o witaminie A, C, E oraz glicerynie, ale zwróćcie uwagę na to, że tu... zdecydowana większość składu robi wrażenie!). Jest bardzo napigmentowany i bardzo wydajny, więc jeżeli wydaje się Wam, że 3 ml to mało to... gwarantuję, że to odpowiednia ilość ;) Występuje w 3 odcieniach, w tym najjaśniejszy sprawdzi się nawet u mega bledziochów, takich jak ja. Nie ciemnieje! :)
Korektor może sprawiać wrażenie ciemnego z zewnątrz, ale po zabraniu wierzchniej warstwy widać, że jest jaśniutki ;)
Nie musicie się obawiać, że mazałam tam paluchem :)
Bliżej nadgarstka znajduje się nowa wersja, poniżej stara wersja. To ciekawe, bo ich kolor odrobinę się różni. Mogłabym zrzucić winę na to, że poprzedni korektor jest już stary (dopiero robiąc zdjęcia zorientowałam się, że odrobinę przekroczyłam termin ważności) i się utlenił, ale... to nowy jest ciemniejszy :P Ale ta różnica jest widoczna tylko w zestawieniu ich obok siebie. W normalnych, użytkowych warunkach totalnie jej nie widzę i przesiadka na nowy egzemplarz (poza kwestiami opakowania, oczywiście), nie zrobiła żadnej różnicy. Po prostu - pod oczami różnica jest niewidoczna. Miło, że korektor nie ciemnieje.
Puder glinkowyClay Delights znajduje się w dokładnie takim samym opakowaniu, jak bronzer, wszystko zawarłam w tamtej części wpisu :) Ma cudny skład, ponieważ składa się z glinki białej (Kaolin), glinki zielonej (Illite), miki (Mica), czarnego turmalinu (Tourmaline) i zmikronizowanego lepidolitu (Orthoclase) - dwa ostatnie składniki nadają mu wyjątkowości i do tej pory o nich nie słyszałam, ale bez obaw, wszystko jest w 100% naturalne i mineralne. Puder ma piękny, beżowy odcień. Nie jest taki do końca transparentny, nadaje lekki odcień skórze (ale bez krycia, oczywiście). Po dokładnym roztarciu jest cudnie kremowy, wygładzający, ale też odbijający światło (zasługa miki?). Używałam go po jednej stronie twarzy, by lepiej zauważyć różnice, co faktycznie następuje po zastosowaniu i odnotowałam następujące wnioski. Przede wszystkim - jak już wspomniałam, jest przyjemnie kremowy, nie jest to suchy proszek po rozprowadzeniu. Co ciekawe, jestem już po kilku peelingach kwasowych (kwas migdałowy+kojowy 40%), więc na mojej skórze pojawiły się suche skórki. Po stronie, po której używałam pudru glinkowego, suche skórki były... bardziej ukryte, mniej widoczne! Zaskakujące, bo pudry zwykle je uwydatniają. Podkład mineralny na pudrze glinkowym rozprowadzał się o wiele łatwiej, bardziej równomiernie, niż bezpośrednio na kremie z filtrem - nie sposób zrobić sobie jakiekolwiek plamy. Skóra wyglądała mega gładko i jednolicie, tak jakby puder odrobinę wyrównał koloryt i wyblurował twarz? Pory były wygładzone - zaś po drugiej stronie nie. Podkład nie gromadził się też w nich po kilku godzinach. Skóra była też o wiele bardziej promienna, zdrowo wyglądająca, dzięki temu odbijaniuświatła, bardzo świeży efekt. Brzmi idealnie, ale jest jedna kluczowa sprawa - nie matuje najlepiej, a przynajmniej mojej skóry. 3 godzinki i płyyyynę ;). Moim zdaniem ten puder glinkowy to idealna baza pod podkład mineralny (ułatwia rozprowadzanie podkładu, wygładza pory, ukrywa suche skórki, ładnie odbija światło, z pewnością zaabsorbuje też jakąś część sebum), ale jeżeli Wasza cera lubi popłynąć, to już na podkład zastosowałabym coś mocniej matującego (na przykład Mega Matte Kapok Tree Powder, który mam już od dłuższego czasu i jest to bardzo dobrze matujący puder). Jeżeli macie cerę suchą lub normalną, śmiało możecie tego pudru użyć pod (jako bazę) i na (jako puder matująco-utrwalający) podkład, zyskując na świeżym wyglądzie. Ale cery mieszane i tłuste będą musiały się wspomóc czymś mocniejszym :)
Po lewej puder glinkowy Pixie, po prawej puder glinkowy Annabelle Minerals (w "super" opakowaniu, do którego nie idzie się dobrać...) Odcień pudru Pixie podoba mi się o wiele bardziej!
po lewej AM, po prawej Pixie
Puder rozświetlający Dust of Illumination to już ostatni produkt w dzisiejszym zestawieniu. Nie mogłam nie zrobić zdjęć temu przeuroczemu kartonikowi z każdej strony ;) Ma to swój niewątpliwy, magiczny klimat. Puder rozświetlający to po prostu rozświetlacz do stosowania na wybrane partie twarzy (u mnie szczyty kości policzkowych i czasami łuk kupidyna, innych partii na mojej twarzy nie rozświetlam :)). Znajduje się w absolutnie chwytającym za serce opakowaniu w kształcie kuli ze ściętym na płasko spodem (dzięki czemu stoi stabilnie ;)). Wieczko jest połyskujące, z lekkim shimmerem i odbija światło na fioletowo-zielono, taki kameleon. Pięknie to wygląda. Opakowanie w kształcie kuli ma swoje plusy i minusy - plusem, oprócz wspomnianego już wyglądu, jest głębokość wieczka. Obtaczanie w nim pędzla jest naprawdę szybkie i łatwe, z tym że ja dla zachowania higieny i tak używam osobnego wieczka, które mogę bez żalu odstawić na bok i umyć wieczorem. Minusem jest niestety ilość zajmowanego miejsca - kula jest najbardziej nieforemnym kształtem w mojej szufladzie i musiałam zrobić sporą reorganizację, by ją gdzieś wcisnąć ;) Takie płaskie opakowania jak w bronzerze czy pudrze glinkowym można śmiało położyć na boku i ustawiać jeden przy drugim, by do siebie przylegały. Moje sitko dość łatwo podważa się w górę, o czym boleśnie się przekonałam, ściągając folię ochronną - ściągnęłam ją wraz z całym sitkiem, oczywiście używając do tego pewnej siły, więc rozświetlacz, delikatnie mówiąc, eksplodował ;) Cały dzień widziałam fruwające wszędzie migoczące drobinki. Koniecznie przytrzymajcie sitko podczas zdejmowania folii!!! Ja mam odcień Starlit Whispers i jego niewątpliwym atutem jest uniwersalność. Producent określa go jako szampański, posiadający zarówno chłodne, jak i ciepłe tony i... tak właśnie jest. Ja jestem osobą bardzo bladą, ale o żółto-oliwkowym typie urody. Teoretycznie powinnam używać rozświetlaczy ciepłych, ale wbrew pozorom, złote drobinki na moim bladym policzku wyglądają bardzo źle, sztucznie i nienaturalnie. Zdecydowanie naturalniej wypadają u mnie rozświetlacze neutralne lub czasem nawet chłodne. W przypadku Pixie Starlit Whispers sama baza rozświetlacza (kolor) jest ciepła, złotawa, ale po roztarciu kolor nie jest dominujący. Nie jest to mocno napigmentowany rozświetlacz, który zostawi smugę koloru na kościach policzkowych - a na początku niesłusznie się bałam, czy nie będzie dla mnie za ciemny ;) Poświata nie jest ani złota, ani srebrna, a drobinki (drobno zmielone, ale w sztucznym świetle lub ostrym słońcu widoczne) migoczą na wiele kolorów, dlatego tak, ten rozświetlacz naprawdę jest uniwersalny i delikatny, więc nie obawiajcie się ani jego złotego koloru na swatchu, ani tego, że wydaje się ciemny. Jest przyjemnie lekko mokry, dobrze się przyczepia do pędzla i przenosi na skórę, bardzo łatwo się rozprowadza, a efekt można stopniować. Podobnie, jak w przypadku bronzera, 6,5 g rozświetlacza wystarczy na wieki ;)
Eksplozja przy ściąganiu folii - koniecznie trzymajcie sitko ;)
W zestawieniu z innymi rozświetlaczami
od lewej do prawej: The Balm Mary Lou Manizer My Secret Face Illuminator Powder Princess Dream Neauty Minerals Summer Heat Neauty Minerals Golden Sand Neauty Minerals Falling Star Pixie Dust of Illumination Starlit Whispers
Niestety nie mam pozostałych odcieni rozświetlacza Pixie, by móc je tu zestawić, jest jeszcze Moonlight (chłodny) i Gold Rush (ciepły, złoty).
Po lewej rozświetlacz roztarty pędzlem, po prawej nałożony grubo palcem, zwróćcie uwagę na to, że jego kolor po roztarciu nie dominuje - w przeciwnym razie mógłby być dla mnie za ciemny, a jest ok ;)
Podsumowując, nowości Pixie oceniam bardzo pozytywnie. Korektor pod oczy znałam już od dawna, a udoskonalone opakowanie pozwoli mi sięgać po niego częściej ;))) Ma baaardzo dobre krycie i zapewnia świeży wygląd pod okiem, ale pod warunkiem odpowiedniej aplikacji (gąbeczka bardzo mi pomaga). Jest naturalny i ma fantastyczny skład. Bronzer okazał się być neutralny (kolorem, oczywiście) i dobrze współgrać z moim odcieniem cery - ładnie modeluje twarz, dodaje też odrobiny zdrowego "koloru" mojej bladości ;) Jest bardzo wydajny i dobrze się rozprowadza, po jego użyciu czuję się po prostu ładniej! :). Puder glinkowy stanowi idealną multifunkcyjną bazę pod podkład mineralny (wygładza, ukrywa pory, ułatwia rozprowadzanie podkładu i inne!), ale sam w sobie nie gwarantuje mojej płynącej cerze oczekiwanego matu. Jako baza - ekstra! Ale na podkład muszę użyć mocniej matującego pudru, np. Kapok :) Rozświetlacz w odcieniu Starlit Whispers jest bardzo ładny, uniwersalny, nie dominuje kolorem i sprawdzi się u różnych typów urody, nie tylko ciepłych, pomimo swego koloru, który by to sugerował. Zostawia bardzo ładną taflę, ale w pełnym słońcu lub sztucznym świetle malutkie drobinki są widoczne, co widać m.in. na animacji :) Mimo to, używam go z przyjemnością, bo nie jest to nachalny brokat i jestem w stanie uzyskać subtelne rozświetlenie, które lubię.
Motywem przewodnim październikowej edycji ShinyBox Think Pink jest walka z rakiem piersi. Sam temat profilaktyki jest mi raczej znany, ale szczerze nie wiedziałam, że to październik jest miesiącem walki z rakiem piersi. Każda okazja jest dobra, by o tym przypomnieć i uświadamiać!
W skład pudełka wchodzą:
Barnängen All Over Rescue Body Balm (34,99 zł/200 ml) to krem do ciała. Do tej pory marka mi nieznana ;) Raczej pójdzie dalej, bo mam za duże zapasy ;)
Ucieszyła mnie świeca zapachowa w szkle Bispol (5,54 zł/357 g). Świeca jesienią to miły prezent, a ta przyjemnie, kojąco pachnie. Jakoś tak czystością :) Chciałam nawet wyszukać, co to za aromaty, ale nie znalazłam ani w magazynie ShinyMag, ani na stronie Bispol, ani na kilku innych googlowanych.
W tym miesiącu występowały zamiennie 3 produkty 7th Heaven (oczyszczająca maska węglowa, owocowy peel off, plastry oczyszczające pory z aktywnym węglem, 5,60-8,00 zł/szt.). Mi się trafiły plastry oczyszczające pory z aktywnym węglem. Szkoda, ogromnie liczyłam na maseczkę węglową, kiedyś nawet chciałam ją kupić, ale potem zapomniałam, a rzadko bywam w Hebe. Jeszcze nigdy żadne plastry na nos się u mnie nie sprawdziły, o czym pisałam w kosmetycznych rozczarowaniach, z 7th Heaven też już jedne miałam i nie dały rady ;)
W pudełku znalazła się również odżywka-wcierka Jantar Medica z wyciągiem z bursztynu do skóry głowy i włosów zniszczonych (13 zł/100 ml). Dobry pomysł, jesienią dużo osób boryka się z nadmiernym wypadaniem, więc można jakoś wspomóc skórę głowy. Lata temu uwielbiałam wcierkę Jantar, ale po zmianie składu nie byłam już z niej zadowolona (Wcierka Jantar - początkowe zachwyty, dalsze rozczarowanie (stara i nowa wersja)). Ale oferta firmy tak bardzo się rozrosła, że już nie nadążam :) To musi być jakaś kolejna wersja (może zupełnie inny product, bo to Jantar Medica?), bo skład również jest inny. Zobaczymy, jak się sprawdzi, byle systematyczności wystarczyło.
Zamiast hydrożelowej maski z efektem liftingującym Efektima Institut Algae-Lift (14,76 zł/szt.), można było znaleźć jeden z trzech produktów Dermofuture (13,90 zł/12 ml). Żałuję, bo ogromnie pragnęłam Ekspresowej maski-kremu wybielającego Dermofuture. Widziałam raz filmik dzięki Monice jakie cuda ta maska czyni, choć obawiam się, że jest to działanie doraźne. Niemniej jednak chciałabym kiedyś wypróbować i jak będzie okazja, to chyba kupię :P
Nie da się nie zauważyć, że AVON ostatnio się mocno promuje na blogach :) Tym razem trafiła mi się matowa szminka w płynie AVON Mark Liquid Lip (32 zł/szt.) w... zadziwiająco pięknym odcieniu czerwieni. Tak, piszę to ja (i sama ledwie w to wierzę), która czerwieni nie nosi. Ta ma specyficzny odcień, z delikatniejszymi tonami. Piękny! Szkoda, że po 10 sekundach mam ją na zębach, a jak zetrę, to zaraz znowu. Problem leży w tym, że ona nie zastyga, więc ma ciągłą tendencję do migrowania. Szkoda, bo jest mega komfortowa na ustach i nawet mogłabym polubić siebie w takiej czerwieni!
Dość zadziwiającym elementem pudełka jest baton Foods by Ann, Pocket Energy Bar (3,89 zł/35 g) stworzony przez Annę Lewandowską. I niestety w tym momencie wyłącza mi się jakakolwiek obiektywność, bo o ile słodkości w pudełkach kosmetycznych nie bardzo pasują, tak... ja uwielbiam wszystko, co słodkie, zapalają mi się gwiazdki w oczach i jestem już przekupiona :D Uwielbiam jabłko i cynamon, a baton składa się z samych naturalnych składników (daktyle, suszone jabłko, orzechy nerkowca, orzechy brazylijskie, cynamon), ale był taki mega drobno "zmielony" na papkę uformowaną w batonową bryłkę, kleisty i miękki, bez wyczuwalnych jakichkolwiek orzechów. Specyficzny smak i konsystencja, ale zjadłam z przyjemnością.
Jest też próbka Charmine Rose (były różne warianty).
Osoby, których październikowy Shinybox był przynajmniej drugim pudełkiem w jednej i tej samej subskrypcji lub posiadały ciągłość pakietu Shinybox, otrzymały dodatkowo naprawcze serum z Figs & Rouge (135 zł/50 ml)
Jest też kilka ulotek i voucherów (ulotka produktowa Barnängen, 50 zł rabatu na zakup kolagenu, 10% zniżki na badania mutacji w genie oraz ulotka instruująca jak się prawidłowo badać)
W tym miesiącu w magazynie ShinyMag pojawiło się kilka bardzo ciekawych artykułów związanych z tematyką piersi (historia różowej wstążki, ćwiczenia na biust, mity na temat raka piersi, samobadanie piersi, jak prawidłowo wybrać rozmiar biustonosza).
Więcej informacji o pudełku Think Pinki jego zawartości znajdziecie → TUTAJ. Cena pudełka to 49 zł (w subskrypcji) lub 59 zł (jednorazowo). Istnieje również możliwość wyboru pakietu na 3/6/12 miesięcy. Jeżeli nie chcecie przegapić kolejnych edycji, śledźcie ShinyBox na Facebooku → KLIK.
InspiredBy po raz kolejny w innym pudełku (świąteczny Shiny :D) - nie narzekam, bo to jest akurat naprawdę duże (większe niż standardowe boxy) i ostatnio mi się przydaje do przechowywania różnych rzeczy :D No i miło wiedzieć, że niebawem pewnie wpadnie drugie, taki spoiler trochę :P
Zawartość ponownie zachwyca. Jak na pudełko za taką cenę, InspiredBy naprawdę się opłaca. Jeszcze nigdy Inspired mnie nie rozczarowało.
Deborah Milano, podkład Dress Me Perfect (49,99 zł/30 ml). Zacznę może od małego narzekania. Ogromnie się cieszę z obecności Deborah, bo... po prostu jest to bardzo interesująca marka. Podczas Rossmannowej promocji -55% spędziłam przy szafie Deborah dobre 15 minut (z dodatkowym wcześniejszym rozeznaniem kilka dni wcześniej) i sporo rzeczy wpadło mi w oko. Nawet wyszłam z trzema ich produktami, co pokazywałam na Instagramie! Ale... jak można komuś dać w ciemno podkład? Ja sama sobie boję się zamawiać online, bo może tonacja będzie niewłaściwa, może będzie za ciemny, a co dopiero dostać bez żadnego rozeznania ;) Niestety jest dużo za ciemny i... za pomarańczowy. Revlona muszę rozjaśniać, a co dopiero Deborah, dlatego nawet go nie otwieram, będę musiała mu znaleźć nowego właściciela. Szkoda, bo marka ma dużo ciekawych produktów, mogliby wrzucić coś bardziej uniwersalnego - może tusz, pomadkę, róż, kredkę czy cokolwiek innego :((((
Z Pakamera występowały 4 produkty wymienne (rękawica do zmywania makijażu Delete MakeUp, wosk zapachowy Ezti, mydełko muffinka LaQ lub szampon). Mi się trafił właśnie szampon do skóry wrażliwej Insight Professional (49 zł/500 ml), ale jeszcze się zastanawiam, czy go zostawić, czy oddać.
Sól do kąpieli Moja Farma Urody (11 zł/80 g) akurat z pewnością pójdzie dalej, bo nie mam wanny.
Tyle lat obiecuję sobie, że w końcu kupię sobie jakieś skarpetki złuszczające (uwierzycie, że nigdy nie miałam?) no i proszę - przyszły do mnie same. W związku z tym maska do stóp z jednorazowymi skarpetkami złuszczającymi Shefoot (10,43 zł/34 ml) z pewnością się przyda.
Silnie nawilżające serum do twarzy Solvea (39,99 zł/30 ml) występowało zamiennie z serum do ciała. Puszczę dalej, bo w pielęgnacji cery skupiam się na usuwaniu blizn i przebarwień.
OGROMNIE cieszy mnie obecność marki Podopharm. Nie jest ona mocno znana, ale często chwalona przez Kingę i Asię, czyli osoby, których opiniom ufam. Kremo-maska od dawna wisi na mojej Wishliście, ale ciągle odkładam zakup, bo w moje ręce wpada coś innego i nie umiem się wygrzebać z zapasów. Szampon wzmacniający do skóry atopowej SKINFLEX (45 zł/300 ml) nie znajdzie u mnie zastosowania - szukam produktów oczyszczających, regulujących wydzielanie sebum, nie mam skóry atopowej. Mocno dumam nad Maską do dłoni i stóp z mikrosrebrem (30 zł/75 ml), ale niestety zawiera mocznik, który mocno mnie podrażnia, więc musiałabym używać na stopach, a moje problematyczne dłonie nadal nie mają sprzymierzeńca. Na razie ratuję się Medidermem, ale coś czuję, że mimo wszystko zakupy w Podopharm mnie nie ominą bo marka interesuje mnie bardzo, ale te konkretne produkty średnio.
Zastanawiam się, czy przyda mi się spray zwiększający objętość cienkich włosów z ekstraktem z arniki O'Herbal (12,99 zł/200 ml). Z jednej strony - tak, mam włosy cienkie. Tak, mam włosy pozbawione objętości. Ale tego typu produkty stosuje się przed ich wysuszeniem, a ja pozwalam im wyschnąć samodzielnie, o czym pisałam we wpisie Jak dbam o włosy.
Po raz drugi trafiła się utrwalająca baza pod cienie Cashmere (22 zł/7 g), która kończy termin za 2 miesiące (ta sama baza była w Shiny miesiąc temu). Szkoda, że Shiny Group nie wyciągnęło wniosków z wszystkich negatywnych opinii pod kierunkiem takich działań. A było ich wiele.
Jest również ulotka produktowa Podopharm, bon do Chocolissimo, naklejka w tematyce Beauty i zniżka na zakup kolagenu.
Pudełko kosztuje 39 zł, a zasubskrybować możecie TUTAJ.
Jeżeli ciekawi Was, co nowego wpadło w październiku, to zapraszam :)
Do promocji -55% przygotowałam się dość skrupulatnie. Przemyślałam, czego potrzebuję i jakie mam zachcianki. Swoją listę zakupów pokazywałam we wpisie -49%/-55% na kolorówkę w Rossmannie - co kupić, co odradzam? Ciekawe nowości :). Spoza listy wpadła mi konturówka Deborah (ponieważ uznałam, że nie mam ani jednej w takim odcieniu i świetnie się komponuje z tą bardziej nudziakową pomadką płynną Deborah) oraz pomadka Rimmel Lasting Finish w bardzo eleganckim odcieniu Asia, którą kojarzę już chyba od lat, a nigdy nie miałam. Zakupy uważam za udane, ale całe szczęście, że poszłam z gotową listą, bo nie było opcji na spokojne zastanowienie się przy szafach. Przy Deborah na szczęście było więcej luzu, ale tłumy nastolatek przy szafach Wibo i Lovely uniemożliwiały jakikolwiek dostęp :( Przy Eveline w sumie też, dałam tylko nura po eyeliner i natychmiast stamtąd uciekałam.
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
Deborah 01 miałam na sobie tutaj:
Jakiś chochlik skusił mnie do ponownego skorzystania z promocji i chwyciłam cień Eveline, który polecała Justyna oraz płynną pomadkę Rimmel, która pojawiała się na wielu zdjęciach "łupów" na wizażu i ogromnie mnie zaciekawiła. Zupełnie ominął mnie moment wprowadzenia tej serii pomadek na rynek, wiedziałyście o ich istnieniu?
Odwiedziłam też Naturę i chwyciłam moją ulubioną farbę Joanna Multi Cream w promocji. Żałuję, że nie mają mojego ulubionego odcienia Orzechowy brąz, ale Cynamonowy też wypada całkiem nieźle. W wyniku wizażowego kuszenia uległam podkładowi Ingrid Ideal Matt (11,99 zł w promocji) oraz kremowi CC Sensique (7,19 zł w promocji). Nie żałuję zakupów, bo oba podkłady zrobiły na mnie dobre wrażenie. Oba są specyficzne, ale o tym innym razem. Swatche dodałam do wpisu Przegląd jasnych i bardzo jasnych podkładów. Oba ciemnieją (Ingrid mocno!), ale na twarzy nie aż tak, więc ok. Mam mieszane odczucia odnośnie korektora bananowego Kobo (9,99 zł w promocji), może jeszcze się polubimy...
W okresie grzewczym moja skóra dłoni bardzo cierpi. Bardziej, niż u przeciętnego człowieka - dosłownie z dnia na dzień robi się ekstremalnie szorstka między palcami i czuję takie napięcie, jakby miała zaraz popękać. Dodatkowy problem stanowi fakt, że wówczas ogromnie podrażnia mnie mocznik (czyli większość kremów) i muszę się ratować czymś innym. Tym razem padło na Mediderm, nie był drogi (8,10 zł w aptece), jest gęsty i treściwy, daje dużą ulgę. Niestety na razie nie odnotowałam działania długotrwałego, raczej doraźnie. Może z czasem będzie lepiej. Myślę nad zakupem czegoś z Podopharm.
Zakup tego bronzera Bell Chillout jest podyktowany bardzo absurdalnym powodem, który z pewnością zrozumiecie (prawda?). Otóż Arsenic stwierdziła, że to brat bliźniak Inglota 505, na swatchu też wypadał tak samo, a Inglota chciałam kiedyś kupić, więc uznałam, że to dobry zamiennik :P Raczej zachcianka niż potrzeba... Ale był tani i ma ładny, chłodny odcień, więc chyba się polubimy! :)
Pod koniec miesiąca Pixie uruchomiło wyprzedaż podkładów o pojemności 6,5 g w cenie 57 zł (zamiast 89 zł) - niebawem będą sprzedawane w pojemności 10 g. Postanowiłam więc nabyć odcień (Morning Gold), który lepiej mi leży od dotychczasowego (Almond Milk). Wzięłam formułę Amazon Gold, ale dostałam też próbkę Minerals Love Botanicals w tym samym odcieniu :)
Na spotkaniu z Remingtonem (link do relacji) otrzymałyśmy kilka kosmetycznych upominków oraz bawełniany turban. Turban baaaaardzo się przyda (mam już dwa, o których wspomniałam we wpisie Jak dbam o włosy, ale trzeci na zmianę też się przyda pomiędzy praniem), zachowam też wodę termalną. Reszta raczej nie dla mnie :)
Ogromną niespodzianką była obecność Anwen na tym właśnie spotkaniu :) Cieszę się, że mogłam ją poznać. Każda z nas dostała książkę Jak dbać o włosy? Poradnik dla początkującej włosomaniaczki. Na temat samej książki rozpisałam się już trochę pod koniec relacji, więc zapraszam :) Czyta się ją ogromnie lekko i przyjemnie, ale na razie stanęłam w miejscu, ostatnio za dużo się u mnie dzieje... Dedykacja przeogromnie mnie cieszy <3.
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
We współpracy z Pixie Cosmetics otrzymałam kilka ich nowości (korektor naturalny w kremie pod oczy, rozświetlacz, bronzer, puder glinkowy) i wszystkie opisałam w osobnym wpisie wraz ze szczegółowymi zdjęciami, więc wszystkiego dowiecie się właśnie tam :)
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
Już drugi raz udało mi się załapać do testów na KobietaMag - po zakończeniu testowania należy przesłać opinię tam w portalu i tyle :) Tym razem trafiło na kosmetyki Bell Hypoallergenic, ale przekrój mojego zadowolenia jest bardzo różny :P Podkład (tak, dobrze widzicie, to nie bronzer, lecz podkład) w najjaśniejszym odcieniu jest ekstremalnie ciemny, tłusty, nic nie kryje i wchodzi w pory. Tragedia. Puder jest baaaardzo średni. Brązowa kredka przyjemna, niby ma być longlasting, ale nie zastyga, więc szkoda. Niemniej jednak na oczach trzyma się przyzwoicie, a kolor jest bardzo uniwersalny, używam z przyjemnością. A tusz robi magię na rzęsach już od pierwszego użycia :D Jest więc jeden bubel, jeden średniak, jeden przyjemniaczek i jeden hicior ;)
Będąc w Klubie Przyjaciółek Nivea, regularnie trafiają do mnie nowości marki. W październiku spłynęły aż dwie paczuszki - jedna na początku miesiąca (dwufaza), a jedna pod koniec (lakier i pianka). Odnośnie płynu dwufazowego, jestem trochę wewnętrznie rozbita, a moje zdanie zmienia się jak w kalejdoskopie, chyba zależy, którą nogą wstanę ;) Sama zawartość jest zaskakująco dobra! Dwufaza nie jest nadmiernie tłusta, a mimo to dobrze radzi sobie z demakijażem, bez problemu usuwa nawet tusz wodoodporny. Nie piecze mnie w oczy, generalnie z działania jestem jak najbardziej zadowolona. Ale do szału doprowadza mnie nakrętka. Aż ciężko mi uwierzyć, że w XXI wieku, przy tylu wymyślnych rozwiązaniach (mamy do wyboru różnego rodzaju pompki, opakowanie na klik - takie, co się z jednej strony naciska, a z drugiej się otwiera, czy też klasyczny dozownik z zatrzaskiem) postawiono na... najmniej praktyczne, czyli nakrętkę. Jeżeli chcę powtórzyć aplikację na wacik to wygląda to tak: wstrząsam-otwieram-wylewam-zakręcam-demakijaż-wstrząsam-otwieram-wylewam-zakręcam-demakijaż. Jedyną opcją jest wylewanie od razu na dwa waciki. Nakrętka może być jedynie dobrym (szczelnym) rozwiązaniem na wyjazd, ale moja specyfika podróżowania i tak prawdopodobnie nie pozwoli mi się o tym przekonać :P Więc w zależności od nastroju moje zdanie to albo "nie będę się użerać z tą nakrętką, jest tyle innych płynów na rynku z wygodniejszym rozwiązaniem!", albo "kurczę, ale ten płyn jest przyjemny, może powinnam przymknąć oko na taką drobną niedogodność" :D Natomiast odnośnie lakieru i pianki, swojego zdania niestety nie wyrażę ani teraz, ani później, bo po prostu nie używam i będę musiała znaleźć nowego właściciela ;)
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
We współpracy ze sklepem Nati Nati wybrałam krem pod oczy ze śluzem ślimaka Mizon. Kojarzę go już od daaaaawna, kiedyś miałam chęć kupić, a mój ulubiony Senelle właśnie dobiega końca (chlip). Jak na razie zrobił na mnie dobre wrażenie, choć... moje wyobrażenie było ciut inne :) Myślałam, że on będzie bardzo gęsty i konkretny, a jest leciutki, sprawdza się również rano. Słoik jest ogromny (to aż 25 ml!). W paczce znalazłam też trzy próbki: krem na dzień Natura Siberica, multifunkcjonalny krem Mizon oraz maskę do włosów. Jeżeli nie znałyście sklepu Nati Nati, to zajrzyjcie, znajdziecie tam m.in. kosmetyki Anwen, Babuszka Agafia, Dabur, It's Skin, Khadi, Make Me Bio, Mizon, Mokosh, Najel, Organic Shop, Resibo, Sadza Soap, Skin79, YOPE i wiele innych :)
W tym miesiącu dotarło do mnie również kilka nowości AVON. Zacznę pozytywnie :) Perfumy Eve Duet (które reklamuje Eva Mendes) zrobiły na mnie świetne wrażenie. Pierwszy raz spotykam się z dwustronnymi perfumami, które są tak skomponowane, że można ich używać zarówno osobno, jak i razem - łączy je zapach lilii wodnej. Strona jaśniejsza jest bardzo lekka i słodka, ale tak bardziej świeżo, rześko, dziewczęco ("klementynka, kwiaty jabłoni, lilia wodna, jaśmin, jasne nuty drzewne - kompozycja radosna, czarująca i niewymuszona"), zaś strona ciemniejsza, niebiesko-fioletowa, to już zapach bardziej kobiecy i zmysłowy ("śliwka, różowy pieprz, lilia wodna, nocny jaśmin, paczula - kompozycja uwodzicielska, zmysłowa i zachwycająca"). Te perfumy są... szalenie uniwersalne. Będą pasowały na każdą, dosłownie każdą okazję. Nie są jakieś szczególnie oryginalne, takie by zapadać w pamięć. Są to zapachy trochę oczywiste, trochę "oklepane". ALE właśnie to jest dla mnie plusem. Jak nie wiem, czego użyć, sięgam po nie i na 100% będzie dobrze ;) Myślę, że to świetny pomysł na prezent gwiazdkowy, bo to zapach tak uniwersalny i prosty, że nie sposób go nie polubić. Poprzednie, Avon Free są baaaaardzo specyficzne. Ładne (dla mnie), ale specyficzne, stanowczo zalecam ich powąchanie przed zakupem. A te to taki pewniak ;) Ogromnie je polubiłam.
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
Natomiast jeżeli chodzi o płynne pomadki AVON Mark, moje odczucia są baaaaaaaardzo mieszane. Są dwie formuły - błyszcząca i matowa. Różowa pomadka jest błyszcząca, zaś brązowa matowa. W ofercie jest po 10 odcieni z każdej formuły. Pomijając już fakt, że ta różowa tylko na zdjęciu w opakowaniu wygląda ładnie, bo w rzeczywistości jest to Barbie Pink, nie polubiłam samej formuły błyszczącej. Jest mooooocno napigmentowana, ale przez to mocno smuży i również się rozlewa. Wystarczy złączyć mocniej wargi, by "rozsunąć" pomadkę na boki i zrobić nieestetyczny prześwit. Formuła matowa zrobiła na mnie o wiele lepsze pierwsze wrażenie - ma super przyjemną, leciutką, napowietrzoną konsystencję musu, rozprowadza się jak marzenie i dobrze kryje. Otula usta taką przyjemną, welurową kołderką, że WOW. Komfort noszenia +100! Jest tylko jeden zasadniczy problem. Ta pomadka w ogóle nie zastyga. Z brązem tego aż tak bardzo nie widać, ale w ShinyBoxie trafiła mi się też czerwona matowa (więcej zdjęć tutaj) i to mi dało niezły obraz sytuacji. Po pierwsze, pomadka odbija się na wszystkim, czego dotkną usta, więc upaćkane kubki i usta męża to norma. Po drugie, mocno osadza się na zębach. Przy nudziaku aż tak tego nie widać, ale czerwień na zębach razi jak cholera. I co mi po pomadce w pięknym, cudownym odcieniu (nawet JA polubiłam czerwień, taki ma piękny odcień!!), skoro boję się otworzyć usta? Szkoda, że nie zastyga, naprawdę szkoda. Kolorystyka tych ze zdjęcia średnio do mnie przemawia, ani w różowej, ani w brązowej nie czuję się dobrze. W różowej czuję się jak Barbie, a w brązowej jakoś tak trupio, bez życia. Mogłaby mieć w sobie ciut więcej różu. Za namową zoili zmieszałam je raz w ramach eksperymentu i wyszło całkiem fajnie, ale nieudana formuła błyszcząca za mocno zdominowała tę mieszankę i jedynie kolor był ładny, a sama formuła już nie.
Post udostępniony przez Basia Hrycyk (@basia.blog)
W październiku otrzymałam też dodatkową paczuszkę z lakierami hybrydowymi Realac. Jak się okazało, niestety trzy mi się już powielają, ale znalazły nowego (szczęśliwego) właściciela. Wszystkie pokazałam wraz z prezentacją kolekcji jesiennej oraz kolekcji nude.
O ShinyBox i InspiredBy pisałam już osobno tutaj ;) Raczej niewiele zostanie u mnie, niestety (Inspired 1 z 9, a Shiny 5 z 8, z czego 1 to zjedzony już baton, 3 rozczarowania i 1 rzecz w zapasie :/).
W moje ręce wpadło również kilka kosmetyków Lorigine. Jest to marka dostępna w niektórych Rossmannach. W Trójmieście mało popularna, bo na 19 Rossmannów, w których czasem bywam lub mogę podjechać (16 w Gdyni + 3 w Rumi), szafa Lorigine jest w... jednym :D Wywołała spore poruszenie na wizażu, bo jest to marka "mineralna" (Lorigine Minerals). Dlaczego w cudzysłowie? No bo z tą mineralnością to różnie bywa. Niektóre ich kosmetyki faktycznie są mineralne, inne są mineralne częściowo, zaś inne zawierają co najwyżej dodatek minerałów :) Jak na razie moje wrażenia są różne, a swatch podkładu i korektora wrzuciłam tutaj i tutaj.
No i kwintesencja tego wpisu. Najlepsze zostawiłam na koniec! Kto robi lepsze prezenty od blogerki kosmetycznej?! :) Chyba tylko druga blogerka jest w stanie w 100% wstrzelić się w mój gust, robiąc mi w pełni trafioną niespodziankę!!! Wiadomo, jak to jest z niespodziankami - a to zapach nie ten, a to marka z nieciekawym składem, kolor "nie mój", a to jeszcze coś innego ;) W tym miesiącu dostałam dwie cudowne przesyłki od dziewczyn, z którymi się wzajemnie czytamy i mniej więcej wiemy, co lubimy.
Gdy hellojza dowiedziała się, jak bardzo lubię odżywkę Balea Oil Repair (a nie mam do niej dostępu), postanowiła mi ją sprezentować podczas wizyty w Polsce. Dorzuciła też oczyszczający żel-mleczko Alverde (sprawdza się jak na razie fantastycznie!!), kredkę do ust Essence w swoim ulubionym odcieniu (Big Proposal), który jest już również moim ulubionym odcieniem (nude w absolutnie pięknym wydaniu) i dwie nawilżające maski w płachcie Balea, które na mojej traktowanej już w tym roku kwasami skórze na pewno znajdą zastosowanie <3. W 100% trafiona niespodzianka, dziękuję :*.
Z kolei z zoilą jesteśmy już wzajemnymi dostawcami wszelkiego rodzaju proszków :D, ale w przesyłce znalazłam również dwie niespodzianki. Oprócz bohatera głównego, czyli odsypki słynnego pudru Laura Mercier, znalazłam również mineralny puder Innisfree (rany, ale z nas dwie pudernice!!!) oraz top coat Essie Good To Go. Te niespodzianki również są w 100% trafione! Moja wewnętrzna pudernica ogromnie ucieszyła się na widok Innisfree, jest to dla mnie szczerze interesująca koreańska marka! A do dotychczasowych top coatów (Seche Vite, Insta Dri) zawsze miałam jakiś zarzut, więc jestem ogrooooooomnie ciekawa często chwalonego Essie :) Dziękuję :*
Sporo nowości, ale też i sporo zużyć (będą niebawem), także rotacja jest ok :)
W tym miesiącu było dość stabilnie. Nadal towarzyszy mi wielu ulubieńców z poprzednich miesięcy, poznałam trochę produktów "przeciętnych", ale dwa rozczarowania też się niestety trafiły :) Zapraszam!
Jeżeli nadal nie wierzycie, że w pół godziny można mieć piękne zdobienia na paznokciach (bez zdolności manualnych!), które utrzymają się nawet do dwóch tygodni i naprawdę pięknie wyglądają (zero kiczu czy tandety!!!), to znaczy, że nie czytaliście mojego wpisu o ozdobach termicznych Manirouge. Koniecznie zerknijcie, bo warto! Dla mnie największym atutem Manirouge (oprócz szybkości wykonania i trwałości) jest również mnogość wzorów i fakt, że... naprawdę nie niszczą paznokci. Świetna sprawa!
Odżywka Orphica BROW uzupełniła moje ubytki w brwiach i zagęściła je oraz przyciemniła już w 6 tygodni! Jestem ogromnie ciekawa, jak sprawdzi się dalej :) Jeżeli chcecie zobaczyć efekty, to zapraszam do recenzji. Nie muszę o niczym przekonywać, zdjęcia mówią same za siebie!
O Oleokremach czytałam wiele dobrego w okolicach marca-kwietnia, po promocji 1+1 z okazji Dnia Kobiet. Dużo osób je wtedy kupiło i nastąpił wysyp pozytywnych recenzji. Ja swój Oleokrem Diamond kupiłam podczas promocji -49% w Rossmannie w sierpniu. Jego cena regularna to 18,99 zł, na początku wydawało mi się, że to sporo, bo tubka jest mała (125 ml) w odniesieniu do klasycznych odżywek. Rany, w jakim ja byłam błędzie. Z perspektywy faktu, ile tego się używa - naprawdę ociupinkę (!!!), pojemność jest gigantyczna, a nawet cena regularna niska. Jeżeli zużyję (na szczęście termin jest dość długi), to bez wahania kupię również w cenie regularnej. Wersja Diamond pachnie bardzo ekskluzywnie, perfumowo, trochę kwiatowo-pudrowo, słodko. Przepiękny zapach! Oleokrem ma konsystencję gęstego kremu, który nakładamy na włosy. U mnie najlepiej sprawdza się metoda nakładania na jeszcze wilgotne włosy, po ściągnięciu turbanu. Wydobywam odrobinę, dokładnie rozcieram w dłoniach i wmasowuję we włosy na długości. Na moich długich włosach zwykle powtarzam tę czynność jeszcze raz, by wszędzie dokładnie dotrzeć. Efekt? Cudownie miękkie, błyszczące, pięknie pachnące i lekko dociążone włosy. Z ilością naprawdę trzeba uważać, bo przegięcie skończy się przyklapem ;) Ciężko mi określić, jaka to ilość, bo główka szpilki to stanowczo za mało, a ziarno grochu to dużo za dużo, a nic innego nie przychodzi mi na myśl :D Zachwycający produkt!
Lactacyd Precious Oil przyszedł do mnie w jednej z najpiękniej zapakowanych paczek, jakie kiedykolwiek widziałam, zobaczcie w nowościach września! Generalnie sprawdzają się u mnie wszystkie płyny do higieny intymnej (Facelle, Intimea, Venus...), więc nie przywiązuję do tego ogromnej wagi. Niemniej jednak miło czasem poznać coś przyjemniejszego, a używanie olejku Lactacyd to czysta przyjemność. Ma specyficzną formułę, bo w buteleczce to wodnisty olejek, w kontakcie ze skórą robi się dziwnie gęstszy, jakby żelowy, a po połączeniu z wodą staje się emulsją i spłukuje prawie w 100%, pozostawiając na skórze przyjemną, otulającą, ale nietłustą warstwę. Dzięki temu sprawia wrażenie, jakby pielęgnował skórę, a do tego jest łagodny. Zapach neutralny, olejkowy. Mogę się przyczepić jedynie do opakowania, bo choć zatrzask generalnie jest ok, to przy tak rzadkiej, olejkowej formule mimo wszystko lepiej sprawdziłaby się pompka (łatwo wydobyć za dużo). Nie jestem przekonana, czy dałabym aż 20 zł za produkt do higieny intymnej, skoro równie dobrze sprawdza się u mnie Facelle za 5-6 zł, ale nie da się ukryć, że używam go z przyjemnością i cieszę się, że mam jeszcze drugie opakowanie w zapasie!
Macie tak czasem, że wszystkie znaki na niebie mówią "nie, to się nie sprawdzi", ale idziecie dalej w zaparte? Miałam tak z żelem do mycia twarzy i demakijażu oczu Isana. Czytałam o nim bardzo pochlebne słowa na blogu, którego czytam od lat (ach, ta kusicielska blogosfera :D). Zły znak numer jeden: nie ufam jakoś szczególnie pielęgnacji twarzy Isana, ale ok, zobaczymy, nie będę się uprzedzać bezpodstawnie. Numer dwa: alkohol (alcohol denat.) na czwartym miejscu! Numer trzy: bardzo silny, cukierkowy zapach, który aż zatyka intensywnością! Numer cztery: specyficzna piana, ale nie taka przyjemna, kremowa, tylko dająca duże, napowietrzone bąbelki. Tego dnia widziałam się też z Kasią i jej spojrzenie po obejrzeniu tego żelu było wymowne :D. Wszystko dawało mi sygnał ostrzegawcze "nie, Ty tego żelu nie polubisz", ale cały czas z tyłu głowy miałam tamtą dobrą opinię i upierałam się "na pewno polubię!". Nie polubię. To silny, mocno perfumowany pieniacz, który nie jest łagodny dla skóry. Gdy osuszę skórę ręcznikiem, czuję... jak się kurczy, a ściągnięcie z każdą sekundą jest coraz silniejsze. Pragnę jakiegokolwiek kremu, natychmiast. Ok, nie podrażnił oczu (ryzykantka ze mnie z tym alkoholem), więc domywanie resztek makijażu może się udać, ale nie mam na to ochoty. Tęsknię za pianką Tess, która naprawdę była łagodna i mam coraz większą ochotę na powrót. Od niedawna używam też żelu-mleczka Alverde (ale to na noc) i również łagodność jest na wysokim poziomie. Isana łagodna nie jest, niestety, a moja skóra traktowana kwasami boleśnie to weryfikuje. Dobrze, że zapłaciłam tylko 5,99 zł w promocji ;) W chwili obecnej Isana wylądowała w dozowniku na mydło w płynie, by się nie męczyć. No cóż.
Produkt poniżej to nie bronzer. To podkład Bell Hypoallergenic 5 in 1 Makeup Foundation w absurdalnie ciemnym (najjaśniejszym!!!) odcieniu 01 Natural. Chyba natural solara. Dostałam go do testów od portalu KobietaMag. Ja wiem, że jestem bardzo blada i wybiegam poza normę, ale ten podkład jest absurdalnie ciemny. A to tylko jedna z jego wad. Jest obrzydliwie tłusty, szybko migruje w pory skóry osadzając się w nich i ma koszmarnie słabe krycie, ledwie ledwie wyrównuje koloryt. Podobno jest to 5w1: filtr SPF25 (miło, że ma filtr, ale nie uzyskamy takiej ochrony przy używanej ilości), baza przedłużająca trwałość makijażu (no ciekawe), korektor (fajnie, bo w ogóle nie kryje), podkład (powiedzmy), puder matujący (to dlaczego świeci się jak psu jajca na Wielkanoc?). Ten podkład to tragedia na całej linii. Nawet nie wiem, komu miałabym go polecić. Chyba mocno opalonym posiadaczkom cery suchej, które nie mają rozszerzonych porów, mają bardzo niewiele do ukrycia i chcą tylko wyrównać koloryt. Jest ktoś taki? :)
Najjaśniejszy podkład Bell w porównaniu z najjaśniejszym pudrem Bell SPF50
Znacie któregoś z moich ulubieńców lub rozczarowań?
Gdy z denkowego kartonu opakowania wychodzą już same, pora na podsumowanie zużyć :) Zapraszam :)
Żel pod prysznic z trawą cytrynową Balea zadziwiająco mało przypadł mi do gustu. Pachniał jakoś tak nijako. Świeżo, ale bez wyrazu, mył bo mył, nie zrobił na mnie żadnego większego wrażenia (a w żelach Balea najważniejszy jest dla mnie właśnie zapach ;)). Zdenkowałam bez żalu ;)
Z kolei kremowa emulsja do mycia AA Tucuma trafiła do mnie w sierpniowym ShinyBoxie. Kompletnie nie polubiłam tego zapachu - mało wyczuwalny, dziwnie orzechowy z lekką goryczą. Po pewnym czasie (męczarni) wlałam emulsję do dozownika na mydło w płynie. No cóż ;) Plus taki, że faktycznie wydawała się łagodna dla skóry, pozostawiając na niej przyjemną warstwę, więc posiadaczki skóry suchej być może będą zadowolone.
NARESZCIE coś, co pięknie pachnie. Nawet nie tyle pięknie, co obłędnie :) Nie spodziewałabym się, że olejek AVON Planet Spa Relaxing Thailand tak zawładnie moim sercem, że aż wyląduje w ulubieńcach września. Ten zapach był tak cudowny, że nawet teraz czuję go w pamięci i... tęsknię, serio! Więcej pisałam w ulubieńcach :)
Mniejsza wersja saszetki z peelingiem kawowym Body Boom (30 g) trafiła do mnie już w lipcu. Mam co do niego mieszane odczucia. Z pozytywów - peeling cudownie ściera naskórek, fantastycznie wygładza i ma w sobie tyle dobroci w składzie, że po osuszeniu skóra jest wybitnie miękka, nawilżona (natłuszczona?) i przyjemna w dotyku. Ale tak ekstremalnie miękka i gładka, że sama siebie nie mogłam przestać głaskać, jakkolwiek to brzmi. Efekt WOW :) Mniej pozytywne jest to, że saszetka jest dość mało wygodna w użyciu (choć odporna na wodę, bo nawet jak zamoknie, to po wyschnięciu nic się z nią nie dzieje), peeling jest drogi (65 zł/200 g) i zapach nie do końca przyjemny. Po otwarciu saszetki z daleka czuć przyjemną truskawkę, ale po zbliżeniu nosa - okropną gorycz. Niektórzy porównują to do popielniczki i... coś w tym jest. Podobnie z zapachem w łazience - przechodząc obok łazienki po wykonaniu peelingu "o, jak ładnie pachnie truskawką", a wchodząc do niej "o rany, ale śmierdzi" i niestety na skórze to samo. Dookoła ciała roztacza się raczej przyjemna woń, ale spróbuj zbliżyć rękę do nosa... ;) Z jednej strony byłam zachwycona efektem, bo peeling Body Boom jest genialny w działaniu, ale za 65 zł mogę mieć duuuuużo kawy, a różne dobre oleje w domu też się znajdą by sobie zmieszać ;) Ja bym go raczej nie kupiła, ale gdyby ktoś chciał mi go sprezentować, to prawdopodobnie zużyłabym z przyjemnością :P
Saszetka z peelingiem naturalnym + maską regenerująco-odprężającą do stóp SheFoot trafiła do mnie w sierpniowym Shiny i... nie pozostawiła po sobie żadnego wrażenia. Ani dobrego, ani złego. Peeling peelingował, ale bez szału, maska trochę tam coś nawilżyła, ale bez szału. Na pewno nie kupię.
W tym miesiącu pojawi się zbiorczy wpis o kosmetykach Resibo, więc na razie nic nie zdradzam ;) Powiem tylko, że lubiłam ten balsam wyszczuplający ;)
Dezodorantu Fa Pink Passion używałam czasem do stóp, czasem pod pachami na szybko, gdy się gdzieś spieszyłam. Ochrona słaba, zapach ładny, kwiatowo-słodki, ale strasznie duszący. Nic specjalnego.
Z kolei kulka Fa trafiła do bubli sierpnia i to tam napisałam wszystko, co o niej myślę ;)
Żel do higieny intymnej Tess trafił do mnie na kwietniowym spotkaniu blogerek MAYbe Beauty. Był fantastyczny, łagodny, pachniał delikatnie, jakoś tak drzewnie, nienachalnie. Kascyskozaaprobowała składy, znaczy że ok :D. Jest świetny, absolutnie do niczego nie mogę się przyczepić, tyle że ja akurat nie jestem w stanie wydać 30 zł na żel do higieny intymnej, bo równie dobrze sprawdza się u mnie Facelle za 5-6 zł :( Dlatego to była raczej jednorazowa przygoda, ale za to bardzo udana!!!
Serum do rąk Vitamins Philosophy Mincer Pharma trafiło do mnie w czerwcowym Shinyboxie i zużyłam je z przyjemnością. Niestety nie do końca bo... jego nie da się zużyć do końca :/ Opakowanie jest szklane, więc rozcięcie nie wchodzi w grę. W pewnym momencie pompka już zupełnie nie chce łapać produktu, choć jest go jeszcze trochę. Próbowałam postawić do góry nogami i trochę wytrząsać po odkręceniu pompki, ale nie chciało już nic wylecieć. Szkoda... Serum ładnie wygładzało i nawilżało dłonie, a przy tym było bardzo lekkie więc reaplikacja w ciągu dnia nie stanowiła problemu, nic nie przeszkadzało, nic się nie kleiło i nie było tłuste. Pompka była wygodna (do czasu) ;)
O odżywczym balsamie do ciała Resibo niedługo będzie wpis, więc siedzę cicho ;) Próbka lekkiego balsamu nawilżającego CLOCHEE (chocolate-kumquat) nie zachęciła mnie do zakupu. Czy on jest lekki? Nie powiedziałabym :) Ma masełkowatą, zwartą konsystencję, dopiero pod wpływem ciepła rozsmarowuje się łatwiej. Pozostawia bogaty film, użyty w nadmiarze nieco smuży. Wystarczył mi tylko na nogi, które na drugi dzień owszem, były miękkie, ale nie jakoś zachwycająco. Męczący zapach czekolady - ładny, ale mdły. Kumkwatu nie czułam, ale nie znam tego zapachu, więc nie wiem, czego "szukać" :) Balsam Evree Max Repair dobrze znam i lubię (miałam całe opakowanie), jest bogaty, treściwy, niedrogi i ładnie pachnie, jakoś tak lekko i słodko.
Obie próbki kremów do rąk (balsam do ciała Clochee powyżej również) dostałam od Ingi :* TONYMOLY Banana Hand Milk pięknie pachniał (bananowo), miał konsystencję musu, przypominającą mi trochę musy do ciała Farmony, takie niby zwarte (nie płynne), ale lekko napowietrzone. Przyjemnie nawilżał, wygładzał dłonie i szybko się wchłaniał. Zużyłam z przyjemnością :) TONYMOLY Pokemon Hand Cream nie zrobił na mnie większego wrażenia. Pachniał ładnie, ale był to zapach trochę babciny, dziwny (niby to słodki puder wg producenta). Na początku treściwy, później wchłania się niemal całkowicie zostawiając miękkie i wygładzone dłonie, ale czułam taką ciężkość po wewnętrznej stronie dłoni, jakby mi się skóra pod nim dusiła, zaczęły się pocić, jakoś tak nie bardzo.
Do szamponu Joanna pokrzywa i zielona herbata wracam regularnie. To typowy, tani, prosty oczyszczacz, zostawia włosy aż "skrzypiące", używam go raz na jakiś czas (nie przy każdym myciu). Lubię :)
Co do serii L'Oreal Botanicals z kolendrą, to ja mam tak bardzo mieszane odczucia, że aż mi się o niej nie chce pisać, bo sama nie wiem co ;) Szampon raz lubiłam, a raz nie. Niby dobrze oczyszcza, ale nie zapewnia świeżości na długo. Pompka niby jest wygodna, ale pod prysznicem jednak denerwuje. Zapach bardzo przyjemny. Szampon jak szampon, mył włosy, ale nic specjalnego. Ładnie też błyszczały. Jakoś tak sama nie wiem ;) 35 zł bym za niego nie dała, choć trzeba mu przyznać, że jest wydajny jak diabli, pieni się jak szalony!
Maska New Anna Cosmetics, Expert Hair Mask pozostawiła we mnie mieszane odczucia. Jak na razie wydaje mi się, że... jestem jedyną osobą z niej niezadowoloną. Czytałam same pozytywne opinie, wręcz superlatywy. Akurat jak ją kupowałam, była chyba w promocji bo duży słoik kosztował 14,99 zł, a mały 12,99 zł, więc przy mojej długości od razu wzięłam 500 ml. Pachniała jakoś tak słodko-nijako, a pompka... utrudniała życie ;) Jedno naciśnięcie wydobywa okrutnie małą ilość, więc musiałam się napompować jak szalona, by cokolwiek wydobyć. Po kilku naciśnięciach pompka zabierała wszystko w jakimśtam promieniu od zasysającej rurki, więc trzeba było czekać, aż się maska znowu wypoziomuje. Nieee, tak to ja się bawić nie będę, więc odkręcanie słoika i tak było konieczne. Maska sprawdzała się... różnie. Raz włosy były gładkie, dociążone, lśniące, a raz miałam trudności z rozczesaniem i włosy wyglądały niekorzystnie, sucho. W końcu miałam jej już dosyć, nałożyłam dużo za dużo i WOW, jakie błyszczące, gładkie, lejące włosy! Czy to właśnie o to chodzi? By nakładać taką ilość, że zaraz zacznie kapać? No nie... ;) Dlatego nie planuję powrotu.
Odżywkę Schwarzkopf Essence Ultime Crystal Shine dostałam od Moniki :) Pachniała absolutnie cudownie (pudrowo-luksusowo), ale była... poprawna ;) Ułatwiała rozczesywanie, nawilżała, nabłyszczała, wszystko było "na swoim miejscu". Nie na tyle, by rozczarować, ale i nie na tyle, by zachwycić :) A już na pewno nie jest warta 20 zł.
Odżywka Balea Oil Repair to jedna z najlepszych odżywek, jakie znam i wylądowała w ulubieńcach września, to była moja druga tubka. Teraz mam trzecią dzięki Agacie :*
Maska do włosów arganowa Novex trafiła do mnie dzięki wrześniowemu ShinyBox. Wystarczyła może na 4 użycia? Włosy ładnie błyszczały, były trochę bardziej miękkie, ale bez szału. Zapach starodawnego kremu, na włosach jakby lekko kadzidlany. Nie kupiłabym.
Serum Garnier Goodbye Damage zużyłam z przyjemnością, choć odnoszę wrażenie, że dopiero z czasem się polubiliśmy. Na początku nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, ale z czasem było coraz lepiej. Pięknie pachnie (owocowo), dobrze zabezpiecza końcówki, ujarzmia, wygładza, nabłyszcza. Pompka była wygodna, ale trzeba naciskać do połowy (albo i mniej) bo naciśnięta do końca wypluwa dużo za dużo. Wolę L'Oreal Mythic Oil, ale do Garniera mogę z przyjemnością wrócić.
O serum Bionigree pisałam w osobnym wpisie, planuję zachować opakowanie, jest szklane i porządne :) Wystarczyło mi na 16 razy (z czego kilka ostatnich obfitych, bo nie do końca się u mnie sprawdziło i chciałam przyspieszyć zużycie) i niestety nie udało mi się zużyć do końca, musiałam wylać, bo serum zmętniało (i było już po terminie). Myślę, że spokojnie wystarczy na 25 aplikacji, albo i więcej.
O farbach Joanna Multi Cream pisałam już chyba kilkanaście razy na blogu, kupuję je non stop i bardzo lubię ;) Mam już kolejną czekającą na użycie ;)
O rany, ta pianka była wybitna. O ile żel do higieny intymnej Tess bardzo lubiłam, ale nie wydam 30 zł na żel do higieny intymnej, tak na genialny produkt do mycia twarzy już owszem. A delikatna pianka do mycia twarzy i demakijażu Tess nie ma sobie równych!!! Wylądowała w ulubieńcach kwietnia. Bardzo łagodna (można nią przemyć nawet oczy i nic a nic nie piecze), dobrze oczyszcza, domywa resztki makijażu, nie ściąga, nie wysusza, wręcz pielęgnuje. Zachwyt!
Płyn do demakijażu DermoFuture wylądował w rozczarowaniach września. Cieszę się, że się skończył.
Do dwufazy Rival de Loop regularnie wracam, ma wygodne, małe opakowanie w sam raz na wyjazdy. Ale miałam już kilka małych i kilka dużych, więc znam ten produkt na wylot. Nie piecze, dobrze rozpuszcza makijaż, jest tani. Polecam.
Myślałam, że krem nawilżający Lynia (to marka z e-naturalne) zastąpi mi ulubieńca Lynia Plum, którego miałam już dwa razy. Niestety nie, był o wiele słabszy. Niby treściwy, niby bogaty, ale nic wielkiego z tego nie wynikało. Wygodny w użyciu (airless), przyjemnie pachniał, ale bez szału. Regenerujący o wiele lepszy :)
Na temat efektów stosowania kremu AZELO/BHA i serum rozjaśniającego z Biochemii Urody również mam w planie napisać wpis w tym miesiącu. Niestety nie jestem zadowolona.
Te dwie próbki to również prezent od Ingi :) Benton Honest TT Mist - nie wiem co o niej powiedzieć :) W saszetce znajdowała się po prostu "woda" - bezbarwna, bezzapachowa ciecz, którą wklepałam w twarz. Po dwóch użyciach nie jestem w stanie nic powiedzieć (prócz tego, że wchłania się w 100%, nie pozostawiając żadnej warstwy), o zapachu też nie, bo go nie ma :P Czułam się, jakbym sobie wklepała wodę w twarz :D Ale teoretycznie (zgodnie z obietnicami producenta) jest to mgiełka idealnie wpisująca się w potrzeby mojej cery, więc może kiedyś kupię, by przekonać się o działaniu :) A Snail Bee High Content Skin był już bardziej wyczuwalny na skórze, ale też nie jestem w stanie nic powiedzieć o działaniu po 2 użyciach...
Montagne Jeunesse Unclog Pore Strips wyciągnął 1 (słownie: jednego) zaskórnika, w dodatku malutkiego ;) W opakowaniu były trzy sztuki i żadna się nie sprawdziła, nawet po parówce. Z kolei 7th Heaven (ta sama firma) Charcoal Pore Strips zastosowałam na brodę jak widziałam, że zaskórniki są jakby wyciągnięte ku górze i było lepiej. Plaster na nos na brodzie, to musiało wyglądać zabawnie :D
7th Heaven Hot Chocolate - przy wydobywaniu maseczki czułam, że na dole opakowania jest ona twarda, zastygnięta, nie mogłam jej wycisnąć. Czuję, że wycisnęłam może połowę opakowania? Ale okazało się, że wystarczy bardzo cieniutka warstwa, ponieważ maska jest płynna i spływa. A jak ona pachnie!!! Pozycja obowiązkowa dla wielbicieli czekolady, tego trzeba spróbować! Wygląda jak płynna czekolada (brązowa, lekko mleczna) i pachnie jak czekolada z nutą pomarańczy, ale bardzo naturalnie, nie sztucznie, aż chciało się ją zjeść, serio :D Tak jak nie lubię zapachu czekolady w kosmetykach bo zwykle jest on nijaki, mdły i często sztuczny tak tutaj WOW! Po nałożeniu maska delikatnie rozgrzewa skórę, nie jest to żadne palenie, pieczenie, czy szczypanie, bardzo subtelne ciepełko. Ale stanowczo radzę uważać na grubość warstwy, kilka czekoladowych kropel uchroniłam przed kapnięciem ;) Efekt był bardzo nijaki, w zasadzie nic szczególnego się nie wydarzyło (poza przyjemnością użycia), więc nie kupię w przyszłości. 7th Heaven Red Hot Earth Sauna nie jest tak czerwona, jak na opakowaniu, jedynie różowa. Miałam ogromne problemy z jej wydobyciem z opakowania. Na dole zebrała się zeschnięta maseczka, a u góry pływała - trochę się rozwarstwiła. Odniosłam wrażenie, że 1/3 maseczki została w opakowaniu, bo była tak twarda, że nie mogłam wycisnąć, musiałabym całkowicie rozciąć boczne brzegi. Niemniej jednak ilość, którą wycisnęłam, idealnie pokryła skórę, więc nie czułam potrzeby walki z saszetką. Maseczka spływa, więc również nie warto nakładać zbyt wiele (uwaga na nos i brodę) - ja musiałam co chwilę kontrolować sytuację, bo czułam, że zaraz mi coś kapnie... Po nałożeniu czuć delikatne, przyjemne ciepełko. Nie jest to żadne parzenie w twarz, tylko delikatne ciepełko, bardzo przyjemne. Spływanie tak bardzo mnie denerwowało, że nie mam ochoty na powtórkę. Po użyciu skóra była oczyszczona, pory obkurczone, a koloryt ujednolicony - skóra nawet bez podkładu wyglądała ładnie. Wersji kokosowej totalnie już nie pamiętam :( Zauważyłam, że w przypadku takich jednorazowych saszetek muszę natychmiast zapisywać spostrzeżenia, bo jak wracam po miesiącu do pisania, to już nic nie pamiętam. O dwóch powyższych wrażenia zapisałam tuż po użyciu.
Ponownie wstrzymam się od głosu, ponieważ o Resibo będzie niebawem osobny wpis ;)
Benton Papaya SPF38 - o jeżu jak on bieli!!! Po aplikacji wyglądałam jak duch i musiałam koniecznie użyć choć trochę kryjącego pudru by to wyrównać ;) Nie wchłonął się zupełnie do sucha, warstwa była wyczuwalna, ale nie jakoś bardzo tłusta (ale raczej nie dla osób z cerą, która lubi się przetłuścić). Ogólnie to nie to, czego szukam :) Benton Papaya SPF50 - duch po raz drugi - nie, to nie jest to, czego szukam. Dla mojej mieszanej cery zbyt bogaty, świecę się, dodatkowo wyglądam jak duch, bardzo bardzo bardzo bieli :( Ja wiem, że to przez filtry mineralne, że to jest normalne, ale wolę inne. Niemniej jednak dziękuję Indze, że mogłam się przekonać na własnej skórze :* Przynajmniej wiem, żeby w te dwa filtry na pewno nie celować.
Próbka Mincer Boto Lift X była w Twoim Stylu z kuponami (miała być też próbka perfum, ale ktoś ukradł :/). Krem był bardzo wodnisty, zawsze wydobyłam dużo za dużo, ale też lekki i nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Vianki również jakieś takie lekkie, choć to kremy na noc. Od normalizującego jeszcze bym tego nie wymagała, bo nie taka jego rola (ładnie, ziołowo pachniał), ale już od odżywczego owszem (też pięknie pachniał, ale jakoś tak słodko-cynamonowo??). Jakoś tak rano nie czułam, bym się czymś smarowała na noc. Przyszły, wyszły, sama nie wiem...
Eyeliner Celebrities lubiłam, a jego swatch znajdziecie tutaj. Jest mocno czarny, precyzyjnie rysuje kreskę i trwały. Ten egzemplarz umarł śmiercią naturalną (wysechł), ale mam już kolejny. Do tuszu Max Factor 2000 Calorie regularnie wracam i na pewno kupię ponownie. Lubię za szybkie malowanie, dzienny efekt z możliwością stopniowania i niesklejanie rzęs. Taki zwykły, prosty tusz w sam raz na co dzień :) Cień w sztyfcie z Bell wylądował w rozczarowaniach sierpnia, wyczerpałam temat, nie chcę go więcej widzieć, wyrzucam. Z żalem, bo nie mam dla niego kolorystycznego zamiennika (są podobne, ale to nie to), ale tego badziewia nie da się używać.
Pędzelek do paznokci kupiłam na AliExpress i zepsułam z własnej winy. Nie oczyściłam z topu, więc utwardził się na amen, a próby oczyszczenia skończyły się wykruszeniem włosia. Moja wina ;) Ten krążek to kartonik po papierowej taśmie (też z AliExpress), za pomocą której wykonuję swatche takie jak tutaj, tutaj i tutaj. Bez obaw, mam zapas ;) Ta mała pastylka to również zakup z AliExpress, a mianowicie kompresowane bawełniane maseczki, które wylądowały w ulubieńcach sierpnia. Niestety tu miałam problem z... wyrzucaniem do denkowego kartonu, bo to takie maleństwa, że zwykle zapominałam i lądowały w śmietniku, więc w sumie nie wiem, ile zużyłam :/ Czarna gąbeczka Blend it! z dwupaku mnie odrobinę rozczarowała. Co prawda była trwała, nie zniszczyła się szybko, ale twardsza od różowej kupowanej pojedynczo. Teraz już wiem, żeby NIE eksperymentować, NIE oszczędzać i kupować tylko różową, tylko pojedynczo. O Blend it! powstał osobny wpis. Choć może nie powinnam narzekać, bo teraz mam gąbeczkę Lorigine i to jest dopiero beton!!! Aż zatęskniłam za Blend it, nawet czarną :<.
Olejkiem pod prysznic Isana od dawna myję gąbeczki i nie planuję zmian w tym zakresie, mam już kolejny i bardzo lubię ;)
Płyn do soczewek ReNu kupiłam w Rossmannie w promocji. Był w niemal identycznej cenie co B-Lens, więc postanowiłam spróbować, w końcu to Bausch&Lomb, no to będzie lepszy, prawda? Nic bardziej mylnego. Nie zmiękcza soczewek aż tak dobrze, nie zapewnia komfortu na tak długo. Wracam do B-Lens.
Płatki Isana ;)
Mydłem antybakteryjnym Protex Ultra myję gąbeczki w drugim etapie (chcę stworzyć o tym wpis) oraz wszystkie pędzle. Dobrze myje, łatwo się wypłukuje z włosia, jest tanie (mniej niż 3 zł), łatwo dostępne (Rossmann) i antybakteryjne. Czego chcieć więcej?
Rany, pisałam to chyba ze 4 godziny, nie wspominając o zdjęciach ;)
Chyba pójdę w kierunku minimalizmu, będzie mniej pisania :P
W ostatnim czasie sporo kosmetyków oddałam (mamie, siostrze, koleżankom), a duża część z "nowości miesiąca"pójdzie dalej, może w jakimś konkursie? ;)
Rozjaśnianie przebarwień to długa i trudna droga. Sam temat przebarwień nie jest łatwy, bo istnieją różne rodzaje - piegi, przebarwienia pozapalne, przebarwienia powstające w wyniku problemów hormonalnych, związane ze starzeniem i inne. Moje przebarwienia są typowo pozapalne, potrądzikowe, zaś sam trądzik występuje na tle hormonalnym. Istnieje możliwość, że stres dokłada do tego swoją cegiełkę. Zasadniczy problem jest taki, że po każdym wyprysku zostaje mi "dziurka" i mocno czerwona plama, która... wcale nie chce łatwo zniknąć, nawet jeżeli zajmę się nią od razu. Kiedyś uczestniczyłam w webinarze Italiany i Justyna wspomniała tam, że niektóre osoby tak po prostu mają - że blizna od razu jest głęboka i trwała. Tak, jakby na dzień dobry była utrwalona.
W pewnym momencie uznałam, że muszę zacząć trafiać w problem natychmiast, poprzez regularne stosowanie produktów rozjaśniających przebarwienia - o dobrym składzie, wysokim stężeniu składników aktywnych. Nic więc dziwnego, że postawiłam na duet z Biochemii Urody w postaci serum rozjaśniającego EXTRA oraz kremu AZELO/BHA. Liczyłam na to, że stuprocentowa regularność (w połączeniu z wysokimi filtrami na co dzień!!!) da satysfakcjonujące efekty i w końcu będę mogła się cieszyć upragnioną, ładniejszą buzią. Dawno nie było mi tak przykro, pisząc wpis, ale po 8 miesiącach regularnego smarowania, pomimo najszczerszych chęci i ogromnej sympatii do BU, nie jestem zadowolona z efektów.
O Biochemii Urody...
Z Biochemią Urody jest tak, że kosmetyki przychodzą w formie gotowych zestawów, w skład których wchodzą odmierzone składniki. Należy je samodzielnie zmieszać, zgodnie z instrukcją na stronie. Plus jest taki, że nie trzeba nic odmierzać, ważyć itd. (w przeciwieństwie do półproduktów kupowanych osobno na innych stronach), ale minus taki, że... w ogóle trzeba to samodzielnie kręcić ;) O ile na początku sprawiało mi to frajdę, to nie ukrywam, że z czasem miałam tego coraz bardziej dość, że zanim czegoś użyję, muszę poświęcić ładną chwilę, by to w ogóle ukręcić, a niektóre kosmetyki muszą później chwilę "poleżakować", więc muszę pamiętać o ukręceniu, zanim jeszcze się skończy poprzedni słoiczek. Coraz trudniej było mi znaleźć te pół godziny i coraz mniejszą miałam na to ochotę. Kosmetyki z Biochemii Urody nie zawsze są w 100% naturalne - mają zapewniać pełną efektywność przy wykorzystaniu zarówno surowców naturalnych, jak i syntetycznych. Zgadzam się z tym w pełni!!! Znamy stężenie poszczególnych składników aktywnych, nic nie jest zatajane i ukrywane, jak to robią znani producenci kosmetyków drogeryjnych.
Przez 8 miesięcy kuracji używałam serum rozjaśniającego EXTRA oraz kremu AZELO/BHA.
Krem AZELO/BHA
W skład zestawu wchodzą: akcesoria (słoik na krem, etykieta, plastikowa pipeta, plastikowa bagietka, kubeczek z miarką), olej tamanu, olej jojoba, azeloglicyna (9%), witamina B3/niacynamid (4,5%), kwas salicylowy (1,5%), zagęstnik. Do wykonania kremu konieczny był również zakup konserwantu oraz dowolnego hydrolatu. Ja zdecydowałam się na oczarowy, który dobrze wpisuje się w potrzeby mojej skóry, więc uznałam, że będzie dobrą bazą do takiego kremu.
W obecnym zestawie, zamiast oleju jojoba, jest olej z nasion czarnuszki, krem wzbogacono też tlenkiem cynku. Ja tej wersji nie miałam. Ostatniego zakupu w BU dokonywałam 12 czerwca, zaś ta wersja pojawiła się w sierpniu.
Krem ma działać oczyszczająco, przeciwzaskórnikowo, antybakteryjnie, regulować przetłuszczanie skóry, redukować wypryski, przebarwienia i blizny potrądzikowe.
Wykonanie rozpoczęłam od przygotowania stanowiska, wydrukowałam sobie instrukcję ze strony, by było mi wygodniej.
Najpierw należy odmierzyć hydrolat (razem 25 ml, u mnie 10 + 15)
I przelać do pudełka na krem
Następnie, do kubeczka z miarką przelać olej jojoba oraz olej tamanu (olej tamanu warto trochę podgrzać w szklance z ciepłą wodą, ponieważ przy niskich temperaturach gęstnieje)
I dodać zagęstnik aż do ostatniej kropli (to chwilę trwa...)
Następnie wymieszać
I przelać do słoika z hydrolatem
Po wymieszaniu (razem 3-4 minuty) krem powinien być bardzo gęsty (bagietka "stoi" sama)
A po dodaniu azeloglicyny...
...oraz niacynamidu i wymieszaniu, krem jest już znacznie rzadszy
Następnie krem należy zakonserwować i wymieszać
I po 24 godzinach jest gotowy do użycia
Należy jeszcze wypełnić etykietę z datą ważności (4-6 miesięcy od daty wykonania). Ja swój pierwszy krem robiłam 29 stycznia, więc uzupełniłam do 29 lipca.
Wykonanie kremu nie jest trudne, ponieważ sprowadza się do połączenia składników w ściśle określonej kolejności - przelej to, wymieszaj, dodaj tamto, wymieszaj. Składniki są już odmierzone, nie ma w tym absolutnie żadnej filozofii, a przy korzystaniu z instrukcji na stronie BU, absolutnie każdy sobie poradzi. O ile jest to bardzo łatwe, to... jest też czasochłonne i upierdliwe, po prostu. Oleje spływają bardzo wolno (w szczególności tamanu) i trzeba je zlać do niemal ostatniej kropli. To naprawdę zajmuje sporo czasu, więc tak naprawdę podczas tworzenia kremu najwięcej jest wiszenia z opakowaniami do góry nogami i czekania aż w końcu spłynie. To koszmarnie nudne! Zagęstnik też wymaga dużo czasu na spłynięcie, dodatkowo trzeba go wydłubywać bagietką, by wydobyć jak najwięcej i uzyskać odpowiednią konsystencję. Potem to mieszanie 3-4 minuty. Tak, to jest nudne. Za pierwszym razem sprawia radochę, ale z każdym kolejnym irytowało mnie coraz bardziej.
Krem z czasem się niestety rozwarstwia i na wierzchu pływa olej, nawet mimo dokładnego mieszania zgodnie z instrukcją, w związku z czym pod koniec zawsze użyłam mikserka (spieniacz do mleka ze zdjętą sprężynką), który akurat w domu posiadam, więc nie było problemu. Wówczas krem na dłużej zachowuje swoją konsystencję. Nie jest to konieczne, ale przydatne. Zresztą, nawet jak się rozwarstwi, to nie jest żadna tragedia, wystarczy ponownie dokładnie wymieszać ;)
Krem po dodaniu zagęstnika wydaje się bardzo gęsty (bagietka sama stoi pionowo), ale już po dodaniu płynnej azeloglicyny mocno się rozrzedza i finalnie jest raczej rzadki. Ma Shrekowo-zielony, mało apetyczny kolor. Zapach nie jest przyjemny. W większości dominuje olej tamanu, więc krem pachnie mniej więcej jak maggi. O ile zapach maggi może być przyjemny w potrawach, tak na twarzy już niekoniecznie. Ja jeszcze jakoś to przetrwałam (znam gorsze zapachy np. spirulina), ale przez 8 miesięcy słuchałam non stop marudzenia męża "fuuuuj, znowu się maggi wysmarowałaś", a jak go poinformowałam, że już kończę ostatni słoik i nie kupię kolejnego, to mało brakowało, by zaraz skakał aż po sufit z radości. W kremie czuć też zapach hydrolatu, choć on się trochę chowa za olejem tamanu - dla mnie zapach hydrolatu oczarowego z Biochemii Urody był niestety również nieprzyjemny (w porównaniu do oczarowego z ZSK, który pachniał pięknie), o czym pisałam już we wpisie hydrolat oczarowy (Biochemia Urody) - hydrolat hydrolatowi nierówny... Po aplikacji krem jest dość tłusty na twarzy i nie wyobrażam sobie używania go rano. Zresztą rano sięgam po filtry. W związku z tym, używałam go tylko na noc.
Podsumowując, używanie tego kremu było dla mnie raczej katorgą - ani nie chciało mi się go kręcić, ani wygląd smarków nie zachęca, słoiczek wcale łazienki nie zdobi, zapach odpychający mnie i męża, konsystencja nadaje się tylko na noc bo tłusta warstwa była wyczuwalna. Poproszę o order za wytrwałość i 8 miesięcy męczarni, która nie przyniosła zadowalających efektów :(
Serum rozjaśniające EXTRA
W skład zestawu wchodzą: akcesoria (butelka z pipetą, plastikowa bagietka, 2 etykiety), azeloglicyna (10%), witamina C - olejek (4,5%), niacynamid (6%), kwas liponowy (1,5%), kwas glicyryzynowy - ekstrakt z lukrecji, izoflawony sojowe w liposomach (6%) i mleczko winogronowe. Nie trzeba już niczego dokupować, jak w przypadku kremu.
Serum ma za zadanie rozjaśniać przebarwienia i piegi, poprawiać stopień nawilżenia skóry, wykazywać działanie przeciwzmarszczkowe i aktyoksydacyjne.
Na początku do buteleczki z mleczkiem winogronowym należy wsypać kwas liponowy, kwas glicyryzynowy i niacynamid (witaminę B3) oraz wymieszać roztwór
Następnie dodać izoflawony sojowe oraz witaminę C w formie olejku, wymieszać dokładnie przez kilka minut. Dodać azeloglicynę i znowu wymieszać przez kilkanaście sekund.
Następnie uzupełnić etykietki, przykleić na obie buteleczki (ta brązowa to "zapas", a ta z pipetką do przechowywania podręcznej porcji), wstrząsnąć jeszcze raz butelką, przelać trochę porcji podręcznej i voila.
Wykonanie serum jest o wiele szybsze od wykonania kremu. Samo stosowanie było dla mnie zupełnie obojętne. Serum ma postać wodnistego mleczka, o zupełnie niedominującym, mało wyczuwalnym zapachu. Dobrze się wchłania, sprawdzi się zarówno na dzień, jak i na noc i nie będzie kolidowało z makijażem. Tu stosowanie nie sprawiało mi żadnych niedogodności, poza dwiema kwestiami - serum jest wodniste i przez to niewydajne. Nie ma w sobie absolutnie żadnej śliskości, żelowości (jest takie słowo?) czy czegokolwiek, co nadawałoby mu poślizg, więc rozsmarowywanie po skórze jest specyficzne, jak smarowanie wodą, takie... tępe. Przez to zwykle używałam więcej, niż innych produktów tego typu. Kolejna sprawa to buteleczka, która jest malutka, leciutka i plastikowa. Po wstrząśnięciu, nabraniu porcji pipetką, odkładałam ją na umywalkę, by zaaplikować serum. Ale butelka jest tak chybotliwa i niestabilna, że wystarczy najdrobniejszy, najmniejszy wstrząs lub dotknięcie, by się przewróciła. W ten oto sposób serum wylało mi się ze 4 razy przy zwyczajnym, normalnym użytkowaniu. Szkoda, ogromna szkoda, że butelka nie jest szklana.
W absolutnie każdym egzemplarzu serum wytrącał mi się brzydki osad, który przybierał postać grudek-glutów, które przywierały do dna, ale czasem też zabierała je pipeta, co postanowiłam uwiecznić. Za pierwszym razem się przestraszyłam i napisałam do BU, czy z moim serum wszystko ok, ale otrzymałam uspokajającą odpowiedź, że jest to proces naturalny. Ale w sumie sama nie wiem, czy to jakiś składnik się tam odkłada, czy serum samo w sobie zastyga na dnie?
Całe dno było pokryte czymś takim:
Wnioski po 8 miesiącach
W ciągu 8 miesięcy kuracji zużyłam 3 opakowania kremu AZELO/BHA (używałam głównie na noc, na dzień bardzo rzadko, tylko po domu) oraz 4 opakowania serum rozjaśniającego EXTRA (na początku używałam 2 razy dziennie, z czasem raz dziennie, ponieważ uzupełniłam pielęgnację o typowe serum z witaminą C). Dodatkowo musiałam ponieść 4 razy koszty wysyłki (nie wiedziałam, jak długo będę stosować, więc nie zamawiałam od razu hurtem, zresztą takie zestawy też mają swoją ważność), dokupić hydrolat oczarowy do kremu oraz konserwant. Jeszcze jeden zestaw serum mam w zapasie. To oznacza, że łączny koszt wyniósł... 326,50 zł.
Naprawdę, bardzo chciałabym powiedzieć, że moja skóra jest teraz piękna, że po 8 miesiącach regularnego stosowania tak wiele się zmieniło, że bieżące traktowanie świeżych przebarwień takim duetem sprawdziło się znakomicie, że wyprysków pojawiało się mniej i szybciej się goiły.
W zasadzie to... nic szczególnego się nie wydarzyło. Wyprysków nie było mniej, potrafiło mnie naprawdę nieźle wyrzucić tam gdzie zawsze. Nie goiły się szybciej, goiły się jak zawsze. Moje zaskórniki się nie zmniejszyły (krem to obiecywał!). Ani zamknięte na brodzie, ani otwarte w okolicach nosa. Na początku odniosłam wrażenie, że przebarwienia szybciej znikają, ale chyba sama sobie to wmawiałam z radości rozpoczęcia tej kuracji, bo z czasem zauważyłam, że... nawet zupełnie świeże przebarwienia, po zupełnie świeżym wyprysku, wcale nie chcą znikać mimo codziennego smarowania! Moja cera miała się raz lepiej, raz gorzej, co zaraz sami zobaczycie na zdjęciach, ale to zależało raczej od fazy cyklu i zawirowań hormonalnych. Część przebarwień bledła ładniej, na co być może ten duet wpłynął (ale nie na tyle, by się zachwycać :(), a część naprawdę słabo.
Naprawdę, po 8 miesiącach codziennego smarowania się tym duetem o wysokim stężeniu składników aktywnych myślałam, że będzie lepiej. A tak to w sumie czuję się tak samo jak przed rozpoczęciem, tyle że części przebarwień już nie ma, a mam nowe, obok. Dodam jeszcze, że nie czerpałam przyjemności z tego ciągłego mieszania, a samo używanie produktów też do przyjemnych nie należało, szczególnie kremu. Koszt też niemały.
Oto efekty...
Zobaczcie, że w każdym miesiącu wygląda to kompletnie inaczej bo miałam zupełnie inne wypryski w zupełnie innych miejscach, co po prostu "mąci" obraz sytuacji, niestety. Ale nie mam na to wpływu.
Cyferki oznaczają liczbę miesięcy - 0 to stan przed rozpoczęciem, 1 to efekty po miesiącu, a 8 po ośmiu miesiącach.
Nie wiem, jakie będzie Wasze zdanie na ten temat, ale ja się wcale nie czuję jakoś piękniej. Raz cera miała się lepiej, a raz gorzej, co jest zupełnie naturalne u mnie. Raz mnie obrzuciło tu, a raz gdzieś indziej. Raz byłam bardziej zaczerwieniona, raz mniej.
Ogromnie, ogromnie jest mi przykro, bo te 8 miesięcy jest niestety dla mnie zmarnowane. Szkoda, bo oba produkty mają proste, ale świetne składy i wysokie stężenie składników aktywnych. Byłam przekonana, że azeloglicyna i niacynamid zdziałają cuda. Ale niestety... A ja coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że już chyba tylko laser może mi pomóc. Na razie działam z kwasami. Nie wiem, co gorsze - te czerwone plamy, czy stan cery, jakbym wpadła pod dziurkacz...
Więcej informacji na temat tych produktów znajdziecie na stronie Biochemii Urody:
Resibo to jedna z najciekawszych polskich marek naturalnych. Wiem, że nie tylko dla mnie :) Gdy we wpisie z nowościami sierpnia oraz nowościami września pokazywałam moje paczuszki, ogromna ilość osób w komentarzach wyrażała zainteresowanie właśnie Resibo (mimo, że nowości było wiele ;)). Również po publikacji zużyć września i października, sporo osób nie mogło się doczekać tego wpisu, sygnalizując mi to w komentarzach. Ta marka budzi naprawdę duże zainteresowanie i... wcale się nie dziwię, sama byłam jej bardzo ciekawa. Napisanie tego wpisu zajęło mi trochę czasu (od sierpnia to już 3 miesiące!), ale przynajmniej udało mi się już dobrze przetestować otrzymane produkty (a niektóre już nawet zużyć ;)). Dziękuję za cierpliwość :)
Czy jestem zadowolona z kosmetyków Resibo? Zapraszam :)
Piękna szata graficzna
Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest piękna szata graficzna opakowań. "Kartonowy" eko design (bez obaw, to taki nadruk, nie rozpłynie się w kontakcie z wodą :)), kolorowe roślinne motywy, to wszystko nawiązuje do natury, cieszy oczy i zdobi łazienkę :) Resibo zdecydowanie się wyróżnia (na plus).
Coś więcej niż ulotki... ;)
Kolejną kwestią, która skradła moje serce, jest oprawa informacyjna. W przypadku Resibo, aż mnie palce pieką, używając słowa ulotki (bluźnierstwo!). Bo to nie są zwyczajne ulotki - materiały informacyjne są tak pięknie wydane i tak ciekawie opisane, że... aż chce się je przeczytać. Zwykle wszelkie papierki przelatuję wzrokiem i wyrzucam, tutaj absolutnie miałam chęć przeczytać wszystko (zobaczycie na przykładzie peelingu do twarzy oraz balsamu wyszczuplającego). To nie są typowe slogany marketingowe, obietnice 20w1, przesadne zachwalanie swoich produktów, czy rozwlekanie się na temat cudotwórczych składników aktywnych, znajdujących się na końcu składu - tak, jak to zwykle bywa u większości producentów. W przypadku Resibo, można się dowiedzieć różnych ciekawostek na temat samej marki, produktów, a także zabawnych historii z procesu ich tworzenia. Po raz pierwszy mam poczucie, że ktoś to zrobił DOBRZE i poczułam się tym szczerze zainteresowana.
Kosmetyki naturalne
Ogólnie w ofercie Resibo znajduje się 11 różnych kosmetyków (na stronie 12, ale peelingi występują w dwóch pojemnościach, stąd razem 12). Są też 3 rodzaje zestawów oraz akcesoria (drewniane etui na telefon). W chwili obecnej dostępne są następujące kosmetyki:
do twarzy:
płyn micelarny
olejek do demakijażu
multifunkcyjny peeling do twarzy (2 pojemności - saszetka oraz tubka)
tonik-mgiełka nawilżająca
serum naturalnie wygładzające
krem ultranawilżający
krem odżywczy
krem pod oczy
do ust:
kojący balsam do ust Perfector 3w1
do ciała:
odżywczy balsam do ciała
specjalistyczny balsam wyszczuplający
Jeżeli chcecie się dowiedzieć więcej o Resibo i ich kosmetykach, to zapraszam na stronę Resibo
W moje ręce trafiły 2 paczuszki, w których znajdowało się 5 kosmetyków: odżywczy balsam do ciała, specjalistyczny wyszczuplający balsam do ciała, multifunkcyjny peeling do twarzy, kojący balsam do ust perfector 3w1, olejek do demakijażu oraz kilka dodatkowych akcesoriów: miarka (do balsamu wyszczuplającego), ściereczka do demakijażu (do olejku do demakijażu), bawełniana torba Resibo, opaska na głowę oraz kula do kąpieli. Recenzje znajdziecie poniżej :)
Odżywczy balsam do ciała (59 zł/200 ml) znajduje się w miękkiej tubie stojącej na zatrzasku (od nowości zabezpieczonej folią). Z boku opakowania znajduje się przezroczysty pasek, który informuje nas, ile produktu jeszcze zostało w środku (miłe udogodnienie!). Zostało to zrobione ze szczyptą humoru, bo na pasku znajdują się trzy wskaźniki zużycia: gra wstępna, zauroczenie, miłość :) Na żywo jest to lepiej widoczne, niż na zdjęciu :) Balsam wydaje się być dość gęsty i treściwy, ale rozprowadza się z łatwością, pod jednym warunkiem... ;) Trzeba go użyć naprawdę niewiele. Jest zabójczo wydajny!!! Zdecydowanie nie radzę wydobywać od razu porcji na całe ciało - nigdy nie udaje mi się wydobyć odpowiedniej ilości. Za pierwszym razem wydobyłam tyle, ile wydało mi się słuszne po poprzednich doświadczeniach z balsamami - rany, nie wiedziałam co zrobić z resztą, tyle mi tego zostało! Za każdym kolejnym razem wydawało mi się, że biorę dużo mniej, a... i tak zostawał mi spory nadmiar. Zdecydowanie zalecam wydobywać malutkie porcyjki, stopniowo. Ten balsam jest piekielnie wydajny, a w kontakcie ze skórą rozprowadza się dosyć łatwo. Zaś użyty w nadmiarze - bardzo smuży. Ma bardzo przyjemny zapach - według producenta jest to gardenia tahitańska, a w kontakcie z ciepłem skóry mamy się poczuć jak na tropikalnej wyspie ;) Nie mam pojęcia, jak pachnie ten kwiat, ale w tej tropikalnej wyspie coś jest. Ja w nim czuję coś słodko-kokosowego i coś kwiatowego. Jest to balsam dość bogaty - nie jest tłusty, ale pozostawia wyczuwalny film na skórze, nie wchłania się w 100%. Latem może by mi to przeszkadzało, ale teraz absolutnie nie. Pod względem działania to mocny zawodnik, myślę, że wszelkie "sucharki" się ucieszą! Nie jest to ładnie pachnący gadżet, który nic nie robi. Balsam mocno odżywia, nawilża skórę. Pozostawia ją miękką i gładką, wszelkie suchości znikają. Czasem używam go na moich problematycznych dłoniach i jest naprawdę dobrze. Myślę, że to porządny, treściwy balsam dla wymagających.
Na temat kojącego balsamu do ust 3w1 (39 zł/10 ml) powiem niestety najmniej :( Z bardzo prostej przyczyny - niestety nie sprawdził się u mnie, więc dość szybko oddałam go siostrze (która nie ma tak wybrednych ust, jak moje). Moje usta głównie natłuszczał i nabłyszczał i musiałam go bardzo często reaplikować, by poczuć jakiekolwiek konkretne działanie. Owszem, po iluśtam reaplikacjach w ciągu dnia suche skórki miękły i spełniał funkcję ochronną (pod warunkiem obecności na ustach), ale dla mnie to za mało. Szczerze nie pamiętam już nawet zapachu i posmaku, ale to oznacza, że wszystko z nimi było ok, bo gdyby było inaczej - z pewnością zapadłoby mi to w pamięci :P
Nie chcę Was jednak zniechęcać do spróbowania tego balsamu, bo już się przyzwyczaiłam, że popularne i chwalone mazidła się u mnie nie sprawdzają (Alterra obie wersje, Neutrogena z maliną nordycką, Tisane w sztyfcie i wiele innych), podczas gdy EOSy, uznawane za jedynie "ładnie pachnące gadżety i nic więcej", sprawdzają się u mnie znakomicie. Tak więc moje usta zdecydowanie odbiegają od normy ;). Ma fajny skład (jak wszystko z Resibo ;)), więc jeżeli lubicie mazidła do ust, to warto spróbować ;)
Olejek do demakijażu (59 zł/150 ml) znajduje się w tubie, wykonanej z grubego i porządnego kartonu (można wykorzystać ponownie, np. do pędzli, długopisów, czy czegokolwiek innego ;)) Zaś w środku znajduje się jeszcze ściereczka z mikrofibry do demakijażu.
Olejek znajduje się w bardzo wygodnym opakowaniu z pompką - nie muszę go nawet ściągać z półki, by wydobyć odpowiednią ilość. Pompka chodzi sprawnie - można ją nacisnąć delikatnie, by wydobyć tylko odrobinę (nie trzeba całej porcji). Jeżeli planujecie nacisnąć z impetem do końca, to radzę starannie podstawić dłoń i ochronić wylot, bo tego typu dłuższe pompki mają to do siebie, że płynny produkt leci mocno naprzód ;) Z kolei gdyby pompka była innego rodzaju, olejek mógłby ściekać po opakowaniu (a tu nie ścieka), więc ogólnie myślę, że to dobre rozwiązanie - chyba najlepsze z możliwych. Zapach olejku kojarzy mi się z... herbatą, nie wiem dlaczego ;)
Odnośnie samego działania - gdzieś przeczytałam, że ten olejek albo się kocha, albo nienawidzi i coś w tym jest. Ja na szczęście należę do tej pierwszej grupy ;). Jest to olejek dość gęsty, dość tłusty, ciężki. Nie zawiera emulgatora, więc należy się liczyć z tym, że nie spłucze się wodą. Dla mnie tego typu olejki to wstęp do demakijażu, więc mi to nie przeszkadza. Ale jeżeli jesteście fankami olejków myjących (hydrofilnych/hydrofilowych), to Resibo nim nie jest. Absolutnie genialnie radzi sobie nawet z najcięższym, najmocniejszym i wodoodpornym makijażem - wszystko rozpuszcza się w mig. Bez niepotrzebnego tarcia, długiego czekania (jak w przypadku płynu micelarnego/dwufazowego i wacików). Wspominałam już o tym na blogu kilka razy, ale przypomnę, w jaki sposób używam olejków do demakijażu - zwilżam skórę, rozcieram olejek w dłoniach i masuję oczy oraz twarz do rozpuszczenia makijażu. Następnie albo częściowo spłukuję wodą (olejki myjące), albo od razu przystępuję do przetarcia twarzy i oczu wacikiem nasączonym płynem micelarnym, by usunąć rozpuszczony makijaż. Następnie myję twarz, tonizuję itd.
W przypadku Resibo przebiega to nieco inaczej, bo otrzymujemy dodatkowo ściereczkę z mikrofibry. Przyznam szczerze, że nigdy nie usuwałam makijażu w ten sposób. Lata temu eksperymentowałam z klasycznym OCM, które się u mnie nie sprawdziło. Ściereczka jest wykonana bardzo porządnie. Nie jest to jakaś byle szmatka ;). Materiał jest gruby, mięsisty, ogromnie przyjemny w dotyku. Obawiałam się, czy te pętelki nie będą drapały oczu, ale nie - ściereczka jest ogromnie przyjemna, aż chce się nią miziać po twarzy! :) Podejrzewam jednak, że z czasem straci na miękkości, pod wpływem częstego prania. Również obszycia po bokach są porządne - ładnie obszyte, dobrym i grubym materiałem. Wszystko sprawia bardzo dobre wrażenie, a ściereczka prawdopodobnie będzie trwała. Najpierw rozpuszczamy makijażolejkiem, a następnie moczymy ściereczkę w ciepłej wodzie i wyciskamy nadmiar. Podczas demakijażu ściereczką nie należy trzeć skóry, lecz przykładać ją do twarzy miejsce po miejscu. Wykonuję co prawda lekki ruch ściągający, ale bardzo, bardzo delikatnie.
Pierwsza, najważniejsza sprawa jest taka, że cudownie ściąga makijaż - byłam zaskoczona, spodziewałam się, że będzie się rozmazywać po skórze i generalnie - nie da rady. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania, ściereczka wszystko zebrała, przyciągając rozpuszczony makijaż (oleista, czarna maź :)) jak magnes - a skóra pozostała całkowicie czysta, ukojona, niezaczerwieniona, miękka w dotyku. I nietłusta!!!Ściereczka zabiera całą olejkową tłustość ze skóry, co zszokowało mnie najbardziej. Generalnie - wszystko przebiega perfekcyjnie. Ale wyobraźcie sobie tą cudowną, śliczną, bielutką ściereczkę po ściągnięciu podkładu, pudru, tuszu do rzęs, cieni itd.... Już nie jest taka śliczna i bielutka, tworzy się na niej artystyczny makijażowy pejzaż ;) Ja natychmiast przystępowałam do jej umycia, by nic nie zdążyło zaschnąć - wówczas dopiera się bardzo ładnie. Ma pętelkę do zawieszenia, więc można ją od razu powiesić do wyschnięcia.
Ale jest jedna kwestia, która sprawia, że nie sięgam po ściereczkę za każdym razem - ilość czasu od rozpoczęcia demakijażu do powieszenia ściereczki do wyschnięcia. No bo najpierw się cieszę, że olejek w mig rozpuścił makijaż, że nie muszę się zastanawiać nad skutecznością płynu micelarnego lub dwufazowego, zaoszczędziłam trochę czasu i tarcia, następnie w mig ściągam makijaż super-skuteczną, świetną ściereczką, bez konieczności sięgania po jakiekolwiek waciki, a później... stoooooję nad umywalką i dokładnie ją piorę, pocierając w każdym miejscu, by usunąć wszystkie makijażowe mazaje ze ściereczki zanim zaschną ;) I finalnie zajmuje to o wiele więcej czasu. Żeby to faktycznie miało sens, musiałabym takich ściereczek mieć ze 20 i wrzucać je hurtem do pralki - tylko czy po takim czasie zastygnięty podkład, puder i tusz się dopierze? ;)
Tak więc co do jakości wykonania, skuteczności działania, absolutnie nic nie mogę zarzucić - pierwsza klasa! Ale czy to faktycznie zawsze najlepsze rozwiązanie? Nie zawsze, pod względem ilości zajmowanego czasu :) Co zaoszczędzimy na demakijażu, to zaraz nadrobimy przy praniu ściereczki. Dlatego często jednak sięgam po waciki nasączone płynem micelarnym po uprzednim rozpuszczeniu makijażu olejkiem Resibo - mimo, że ściereczka jest ekstra.
Niektóre osoby po regularnym stosowaniu olejku i tego typu ściereczki z mikrofibry zauważają mniejszą liczbę suchych skórek (efekt regularnego "peelingu"ściereczką) oraz wyraźne oczyszczenie porów skóry. Myślę, że jest to bardzo prawdopodobne!! Natomiast ja się o tym nie przekonam, ponieważ samej ściereczki używam zbyt sporadycznie :(
Dodam jeszcze, że olejek jest bardzo wydajny (wystarczy naprawdę niewiele) i ma długą datę ważności - nie ma PAO, jest tylko ogólna data na spodzie opakowania (u mnie 04.2019), więc jak na zestaw z porządną ściereczką z mikrofibry cena jest super :) Jeżeli chodzi o mgłę na oczach po użyciu olejku - bywało różnie. Myślę, że to kwestia delikatności użycia i dokładnego zamknięcia oczu, "niepodglądania" w międzyczasie. Zwykle jej nie miałam, ale czasami się zdarzyło.
Karton skrywał jeszcze inne dobroci <3
Nie wiem, jak Wam, ale mi się buzia uśmiechnęła na widok "Jesteś piękna!" ;) Czasem ktoś mi to musi powiedzieć :D
W środku znajdowały się: multifunkcyjny peeling do twarzy, kula do kąpieli i opaska na głowę
Opaska na głowę jest z pewnością bajerancka i można poczuć się jak w luksusowym SPA :D Jest wykonana porządnie, z dobrego materiału, podobnie jak ściereczka. Zapinana na rzep :) Służy ochronie włosów podczas różnych zabiegów na twarz (peelingi, maseczki itd.). Wygląda pięknie i luksusowo, choć dla mnie nie jest najwygodniejszą opcją - nachodzi na uszy, czasem włosy wkręcają mi się w rzep, jedna strona po zapięciu odstaje bardziej od głowy :) Gdyby to była opaska z gumą, możliwe, że byłaby ciut wygodniejsza. Na co dzień mimo wszystko wolę związać włosy w kitka (lub zrobić koka) i założyć zwykłą plastikową opaskę ;) Ale poczułam się dopieszczona - to na pewno :D Maseczka na twarz, opaska na głowę i można się poczuć, jak bogata gwiazda amerykańskiego filmu :P
Kula do kąpieli wyglądała pięknie i z przyjemnością bym jej użyła, ale... nie mam wanny, sam prysznic :( Ostatnio korzystałam z wanny dosłownie kilka lat temu ;)
Multifunkcyjny peeling do twarzy (79 zł/75 ml) to produkt szczególnie interesujący. Jest to peeling mechaniczno-enzymatyczny. Ma formę dość gęstej pasty, w której zatopione są kuleczki jojoba (one akurat tylko masują skórę, nie złuszczają), ale cały peeling jest napakowany drobnymi ziarenkami krzemionki (taki pyłek jeszcze drobniejszy od korundu). Zawiera też papainę, która spełnia rolę peelingu enzymatycznego. Przy nakładaniu pasty może się wydawać, że on nic nie ściera, ale wierzcie mi... wystarczy trochę zwilżyć skórę i nadać poślizgu, by poczuć moc tego mikropyłku krzemionki. Efekt peelingu drobnoziarnistego jest wówczas znakomity - jest to coś podobnego do peelingu korundem kosmetycznym, ale ten "piaseczek" jest tu jeszcze drobniejszy. Kuleczki wosku jojoba jedynie masują skórę, nie sprawują funkcji złuszczającej, pod wpływem masowania lekko się rozpuszczają. W przypadku osób z wrażliwą skórą, peeling należy stosować tylko jako maskę (nałożyć, odczekać) i skrócić czas trzymania (5-10 min). W przypadku cer normalnych, mieszanych, tłustych, warto wykonać masaż i pozostawić dłużej (10-15 min). Zawiera wysoko białą glinkę (stąd poniekąd rola maseczki), ale też liczne oleje, masło shea, glicerynę, witaminę E, a nawet trójpeptyd. Z pewnością jest to perełka na rynku!
Z wszystkimi aspektami technicznymi jest super - wygodna tubka (peeling już zużyłam, a po zużyciu spokojnie mogłam ją rozciąć i wykorzystać w 100%), przyjemny, roślinny "resibowaty" zapach, działanie mechaniczno-enzymatyczne, ale też oczyszczająca glinka. Peeling wraz z poślizgiem wody świetnie ściera i czuć ten masaż "piaseczkiem" z krzemionki, choć jest to uczucie inne, niż przy typowych zdzierakach. Skóra po użyciu jest cudownie miękka, gładka, oczyszczona, a pory zwężone. Nie tylko ściera, ale głębiej oczyszcza oraz pielęgnuje, nawilża. Efekt pupy niemowlęcia na twarzy, to jest to!
Jest tylko jeden problem. Mnie coś w nim podrażnia :(. Jest to reakcja indywidualna, jednostkowa, raczej wyjątek niż reguła, weźcie to pod uwagę. Ale ja ten peeling już po 5 minutach musiałam zmywać, ponieważ trzymając go 10-15 minut (zgodnie z zaleceniami dla mojej cery) kończyłam z bardzo silnym zaczerwienieniem w miejscu nałożenia peelingu, z idealnym odcięciem, gdzie on był, a gdzie go nie było. I trwało naprawdę ładną chwilę, zanim mi to zeszło. Tak naprawdę już po 5 minutach widziałam, że zaczynają mi się robić czerwone plamki na skórze. Jest to o tyle interesujące, że ja ani nie mam cery wrażliwej, ani suchej... Jest raczej pancerna, mało co mnie podrażnia i uczula, mieszana z tendencją bardziej w kierunku tłustej. Co ciekawe, ostatnio czytałam o nim sporo opinii i nikt tak nie miał. Nawet dopytywałam innych blogerek bardziej szczegółowo w komentarzach - każda stanowczo zaprzeczała. W związku z tym w moim przypadku musiała to być reakcja na jakiś konkretny składnik. Nie zniechęcajcie się i weźcie na to poprawkę, bo sam peeling jest genialny i cudnie oczyszcza buzię, a przy tym jednocześnie nawilża. Z przyjemnością bym sięgnęła ponownie, gdyby nie ten fakt.
Widzę, że pojawił się peeling w mniejszych saszetkach 2x5 ml (14,90 zł), więc w razie wątpliwości można zacząć od mniejszej wersji :)
Niestety moja skóra czegoś w nim nie polubiła i jest mi z tego powodu strasznie przykro, bo to świetny peeling. Cera była tak oczyszczona, wygładzona i zwężona, że aż mnie aparat wyblurował na zdjęciu po prawej stronie! Gdyby tylko nie to podrażnienie :(
O peelingu dowiecie się więcej z ciekawych (! :D) materiałów informacyjnych :)
W październiku doznałam mega szoku, bo na początku miesiąca dotarła do mnie... druga przesyłka od Resibo, której się zupełnie nie spodziewałam! :)
A w niej - specjalistyczny wyszczuplający balsam do ciała, mega fajna bawełniana torba z kwiatowymi ornamentami i miarka :) Mój gust jest specyficzny i większość toreb mi się nie podoba, ale tą noszę z dumą! Jest piękna :)
Z materiałów można się dowiedzieć ciekawej historii tworzenia balsamu. Resibo kładzie również nacisk na to, że samo smarowanie pupy balsamem to nie wszystko, a przede wszystkim ma znaczenie nasz styl życia, dieta, nawadnianie organizmu i aktywność fizyczna. Dokładnie tak, samym smarowaniem nic nie zdziałamy ;) Szkoda, że czcionka jest taka jasna, słabo to widać na zdjęciu :(
Specjalistyczny balsam wyszczuplający (89 zł/200 ml), podobnie jak odżywczy, znajduje się w miękkiej tubie stojącej na zatrzasku, ze wskaźnkiem zużycia po boku. Zapach jest lekko cytrusowy, przyjemny. Podobnie, jak w przypadku odżywczego, balsam jest bardzo wydajny i wystarczy odrobina, gdyż użycie zbyt dużej ilości będzie się wiązało ze smużeniem ;) Smarowałam nim uda (a tu jest co smarować... ;)), pośladki i brzuch przez ponad 6 tygodni. Przede wszystkim - samo smarowanie jest przyjemne, a balsam nie funduje żadnych efektów termicznych, których nie cierpię i bardzo źle je znoszę. Gdyby były one obecne, z pewnością nie dałabym rady smarować się tak długo i po kilku dniach rzuciłabym go w kąt. Dlatego bardzo się cieszę, że ten balsam tego nie robi :) Po tych 6 tygodniach bezwzględnie mogę stwierdzić fakt, że skóra była o wiele bardziej nawilżona, napiętaiprzyjemna w dotyku. Taka bardziej jędrna i sprężysta? :) Zrobiłam sobie zdjęcia przed i po (nie udostępnię - zresztą już skasowałam :)) i tu akurat muszę też przyznać, że moje udziska nie były szczuplejsze, a cellulit się nie zmniejszył. Wizualnie w sumie nic się nie zmieniło, jedynie skóra w dotyku była bardziej zwarta. Ale muszę tu mocno zaznaczyć, że w tym czasie nie uprawiałam aktywności fizycznej (nie chodziłam na siłownię, nie biegałam, nie ćwiczyłam w domu - w obecnych insta-czasach perfekcjonizmu chyba wystawiam się na lincz?), nie odżywiam się super-hiper-zdrowo (raczej kuchnia polska, która należy do tych cięższych), jadam słodycze, nie jestem na diecie i nie mam 100% pewności, czy wypijam tyle wody, ile powinnam. Płynów raczej tak, ale piję dużo herbaty, a wody może 2-3 szklanki dziennie? Nie nastawiałam się na cuda przy samym smarowaniu i te cuda nie nastąpiły :) Samym smarowaniem nic nie zdziałamy, trzeba zastosować zasadę "MŻWSR" (Mniej Żreć, Więcej Się Ruszać) i dopiero wtedy wraz z wmasowywaniem balsamu wyszczuplającego, możemy fajnie ujędrnić i wyszczuplić ciałko :) Ogólnie jestem z niego zadowolona, zrobił co miał zrobić, a gdybym mu w tym bardziej pomogła, pewnie byłoby o wiele lepiej :)
Otrzymałam również kilka próbek od Resibo (w obu przesyłkach, więc razem było ich całkiem sporo!) i jeszcze od Ingi próbkę kremu pod oczy, więc napomknę dodatkowo. Krem ultranawilżający ma SPF10, bardzo delikatnie bieli (filtry mineralne) i dobrze się wchłania, nie pozostawia bogatej warstwy, sprawdzi się pod makijażem. Wydawał się przyjemnie nawilżać skórę, ale po kilku użyciach ciężko mi to stwierdzić :) Krem odżywczy (do twarzy) był bardziej treściwy, trzeba go używać z umiarem, bo jest troszeczkę gęsto-tępy i może pozostawiać smugi (w przypadku nadmiaru), które później zastygają i dają nieco uczucia ściągnięcia. Nie jest to krem tłusto-bogaty, tylko właśnie zastygający. Gdy użyje się go w niewielkiej ilości, wszystko jest super - na twarzy pozostaje przyjemny, nietłusty film, a krem dobrze się wchłania/zastyga. Przyjemnie koił i odżywiał twarz, ale ponownie - jest to wrażenie po kilku użyciach. Krem pod oczy bardzo mnie zainteresował i planuję zakup w przyszłości (jak się wygrzebię z zapasów), wydawał się być lekki, ale jednocześnie dosyć treściwy i dobrze nawilżający oraz pozostawiający delikatną otulającą warstewkę. Jeżeli ktoś oczekuje gęstego, bardzo treściwego kremu, to raczej nie to. Mógłby się u mnie sprawdzić pod makijażem, choć na noc oczekiwałabym czegoś konkretniejszego :)
Podsumowując, ogólnie spotkanie z marką Resibo uważam za bardzo udane. Jedne kosmetyki sprawdziły się u mnie lepiej, inne nieco mniej - jak zawsze :) Ale używa się ich bardzo przyjemnie i są naturalne (a to nie zawsze idzie ze sobą w parze :P). Najlepiej sprawdził się u mnie olejek do demakijażu, po który sięgam z przyjemnością, a ściereczka z zestawu jest bardzo dobrej jakości (żeby się jeszcze sama myła! ;)). Oba balsamy do ciała (odżywczy i specjalistyczny wyszczuplający) robią dokładnie to, co mają robić - jeden odżywia, drugi ujędrnia ;). Peeling multifunkcyjnydo twarzy to jeden z najciekawszych produktów, z jakimi miałam styczność, a efekty po użyciu są znakomite. Ogromna szkoda, że podrażnia mnie jakiś jego składnik i nie będę już mogła do niego wrócić, ale ogólnie polecam wypróbować. Tak naprawdę chyba jedynym produktem, który się u mnie nie sprawdził, był balsam do ust, który głównie natłuszczał i chronił, a by zdziałać coś konkretniejszego, wymagał ciągłej reaplikacji, ale już się przyzwyczaiłam do tego, że moje usta są wybredne. Być może spróbuję w przyszłości kremu pod oczy i płynu micelarnego, a sama marka pozostawiła we mnie pozytywne odczucia.
Niedawno w moje ręce trafiła nowiutka suszarka do włosów Remington Keratin Protect i chciałabym się z Wami podzielić pierwszymi wrażeniami - zbliżają się Święta, może to dobry pomysł na prezent? :)
Zacznę od aspektów technicznych, funkcji, a w dalszej części będą moje odczucia.
moc 1850-2200W
emituje 90% więcej jonów niż inne tego typu produkty z jonizacją
pierścień suszarki jest pokryty powłoką Advanced Ceramic, nasączoną olejem migdałowym i keratyną
O tym, jak ważne są dla mnie moje włosy, wspominałam już we wpisie Jak dbam o włosy. Szczerze nie wyobrażam sobie suszenia włosów "zwyczajnymi" suszarkami za 20-30 zł, ponieważ miałam już z nimi niejednokrotnie styczność i doskonale wiem, jak mocno odbijają się one na kondycji włosów. Wystarczy jedno suszenie, by później użerać się z przesuszonymi włosami przez najbliższe tygodnie. Co prawda rzadko suszę włosy, bo o wiele lepiej mają się po samoistnym wyschnięciu, ale dobra suszarka w moim domu musi być obecna.
Nowa linia Keratin Protect została wprowadzona z okazji 80-lecia marki Remington. Moją relację ze spotkania z Remingtonem w Warszawie mogłyście przeczytać tutaj. Nie da się ukryć, że zaufanie do marki mam bardzo duże. W moim domu naliczyłam 5 sprzętów Remingtona (w tym 2 męża), a moja poprzednia suszarka również jest tej firmy (model D3710). Została zakupiona w 2012 roku i do dziś mi wspaniale służyła! Pisałam o niej tutaj. Bardzo się cieszę, że w moje ręce trafił świeżutki model, będący jej następcą.
W zestawie znajduje się dyfuzor oraz dwa koncentratory (7 mm do tworzenia fryzur gładkich i 11 mm do szybkiego suszenia). Osobiście korzystam z koncentratora 11 mm i jest to przydatna końcówka ;) Suszarka ma piękny, elegancki design (połączenie stalowego srebra i rose gold). Dobrze i pewnie leży w dłoni, ale należy liczyć się z tym, że jest dosyć ciężka :) Niestety nie jestem w stanie sprawdzić dokładnie, ile waży, a nie znalazłam takiej informacji (jedynie, że cały zestaw z opakowaniem to ok. 1,2 kg). Niemniej jednak po kilku minutach jest ona odczuwalna w dłoni.
W mojej poprzedniej suszarce, włączniki były przesuwane, tutaj mamy trójstopniowe przyciski (na dole prędkość nawiewu, w środku temperatura). Jedynie górny przycisk, służący do uruchomienia zimnego nawiewu, jest wciskany. Niestety trzeba go trzymać cały czas podczas korzystania z zimnego nawiewu (nie można go w żaden sposób zablokować). To jest akurat spora niedogodność - przycisk jest wklęsły, ale konieczność trzymania go cały czas jest mało wygodna (na moich długich włosach nawet krótkie użycie zimnego nawiewu trwa ładną chwilę).
Warto wspomnieć o tym, że zimny nawiew jest tu o wiele lepszy, niż w moim poprzednim modelu. Tam był on raczej letni, tu zaś chłód jest wyraźnie odczuwalny.
Suszarka ma 3-metrowy nieobrotowy kabel, to naprawdę dużo i bardzo mnie to cieszy. Poprzednia miała 1,5 m i czasem odrobinę mi brakowało, by móc podejść do lustra. Teraz nie muszę się o to martwić. Jest również uchwyt do zawieszenia.
Z tyłu suszarki znajduje się zdejmowana kratka na wypadek wkręcenia się włosów. Szczerze mówiąc, nigdy z tego nie korzystałam i jeszcze nigdy nie wkręciły mi się włosy, ale słyszałam, że to się zdarza :) Wystarczy ją lekko przekręcić, by wyszła z zaczepów mocujących.
Jak już wspomniałam, korzystam z koncentratora 11 mm, który przyspiesza suszenie włosów.
Jest dosyć podobna wielkością do mojego poprzedniego modelu :)
W mojej poprzedniej suszarce miałam dodatkową funkcję Turbo, niestety w obecnej jej nie ma. Mimo to, w praktyce Keratin Protect zapewnia bardzo dobrą moc suszenia.
Generalnie, jestem zadowolona z nowej suszarki Keratin Protect. Szybko i sprawnie suszy włosy - w moim przypadku jest to około 10 minut na średnim ustawieniu temperatury (II), ale weźcie pod uwagę, że mam bardzo długie włosy. Na wyższym ustawieniu temperatury prawdopodobnie byłoby szybciej, ale nie chcę moim włosom tego fundować bez konkretnego powodu (czyli mega pośpiechu) bo wiem, jak są delikatne. Wygodnie leży w dłoni, mimo że tak konkretna suszarka już trochę waży ;). Po wysuszeniu włosy są ładnie błyszczące, nie elektryzują się. Na koniec zawsze stosuję zimny nawiew, włosy po skończonej stylizacji są gładkie, ale prawdziwej gładkości nabierają po kilku godzinach.
W poprzednim modelu (D3710) bardziej podobał mi się przycisk zimnego nawiewu, który dał się zablokować (w nowym modelu trzeba trzymać przycisk zimnego nawiewu przez cały czas korzystania z tej funkcji). Poprzedni model miał również funkcję Turbo, której w nowym już nie ma.
W nowym modelu (Keratin Protect AC8820) bardziej podoba mi się design, kabel jest dłuższy (to ogrooomna wygoda!), zimny nawiew wyraźnie chłodniejszy, a pierścień suszarki wzbogacony jest keratyną i olejem migdałowym, które mają wnikać we włosy podczas suszenia (ciekawa funkcja, zobaczymy, jak będzie się sprawdzać w dłuższej perspektywie :)).
Z obu modeli jestem zadowolona i oba mogłabym z czystym sumieniem polecić, bardzo się cieszę, że mam nowiutką, piękną suszarkę Keratin Protect, ale... o 5 lat starsza siostra też jest super. To pozwala wnioskować, że już 5 lat temu Remington tworzyłświetne suszarki do włosów! I gdyby ktoś mnie teraz poprosił o polecenie dobrej suszarki - bez zastanowienia mówię Remington. Myślę, że w ciemno zaufałabym również pozostałym modelom, weryfikując jedynie ich funkcje (wysoka moc, ustawienia temperatury i nawiewu, zimny nawiew oraz jonizacja - to musi być dla mnie obecne). Cena najnowszego modelu suszarki Keratin Protect (AC8820) to obecnie około 239 zł.
Mam nadzieję, że nowy model będzie mi służył równie długo, jak poprzedni (a przecież tamten nadal jest w 100% sprawny i bez zarzutu!!!), a pierwsze wrażenia są jak najbardziej pozytywne :).
Jak Wam się podoba suszarka z najnowszej linii Remington Keratin Protect?