Quantcast
Channel: BASIA-BLOG.pl
Viewing all 617 articles
Browse latest View live

My Secret Matt Eyeshadow 505, 507 - świetne i tanie cienie do powiek

$
0
0
Cienie w odcieniach beżu i brązu to absolutny niezbędnik w mojej kosmetyczce. Pasują na każdą okazję, a szczególnie dobrze nadają się do zwykłego, codziennego makijażu :) Kiedy nie mam czasu (lub ochoty) na większe fantazje z makijażem oczu, po prostu nakładam jasny cień bazowy, robię kreskę (cieniem/eyelinerem), rozjaśniam linię wodną, tuszuję rzęsy i gotowe, można wyjść do ludzi :) Szczególnie często sięgam po głównych bohaterów dzisiejszej notki - dla mnie to po prostu rewelacyjne i naprawdę tanie cienie :)


Jak na razie posiadam zaledwie dwa odcienie (505 oraz 507), ale planuję zakup kolejnych :) Cienie obecnie mają opakowanie tak jak 505 (ten jasny, po lewej) - 507 kupowałam wcześniej, więc jest to starsza wersja. 

Opakowanie typowe dla tanich cieni do powiek ;) Ale  nie rozlatuje się, mimo upływu czasu wszystko jest w porządku, tylko w przypadku starszego odcienia (507) jest już mocno porysowane i zmaltretowane. Otwiera się dość łatwo i zamyka "na klik", więc mamy pewność, że się samo nie otworzy. 




Cienie są troszkę suche i mogą pylić, ja tylko dotykam pędzlem powierzchni cienia, przejechanie po nim kończy się mnóstwem pyłku na powierzchni. W związku z tą suchością używanie bazy to raczej konieczność, żeby cienie złapały dobrą przyczepność do powieki. Dla mnie to nie problem, zawsze używam bazy ;) Jeżeli chodzi o stopień zmielenia, można się lekko przyczepić, w cieniu znajdują się takie trochę większe grudeczki (czytałam o tym również w innych recenzjach, więc to nie dotyczy tylko mnie), które jednak nie przeszkadzają w używaniu. Pigmentacja bardzo dobra, nawet nie ma co porównywać z matami Sleeka, które przy My Secret wypadają bardzo słabiutko. Świetnie się rozcierają, współpraca z nimi to czysta przyjemność.

505 - to idealny beżowy, cielisty cień, typowy nudziak :) Świetny cień bazowy, ujednolica kolor powieki.
507 - dosyć ciepły odcień, określiłabym go jako mleczną czekoladę :)


Powyższe swatche zostały zrobione na sucho, bez żadnych wspomagaczy, bez bazy. Tylko jedna warstwa, nie dokładałam cienia, po prostu nabrałam na palec i przejechałam po dłoni. Na bazie kolor będzie bardziej podbity.

Poniżej przedstawiam moją wersję użycia cieni "na lenia", czyli jasny cień bazowy + brązowa kreska. Kreska celowo jest taka nieco rozmyta, z nieostrymi krawędziami, żeby wszystko wyglądało delikatnie (użyłam takiego grubszego, bardziej miękkiego skośnie ściętego pędzla). Po prostu dzienniak.

Baza - Hean
Tusz do rzęs - Lovely Curling Pump up  
Cielista kredka na linii wodnej - Oriflame (nude)




I to samo innego dnia:



Cena: 6,99 zł
Pojemność: 3g
Dostępność: Drogerie Natura

Przyznam szczerze, że jestem bardzo zadowolona z tych cieni i planuję zakup kolejnych kolorów :) Świetnie się z nimi współpracuje, świetnie się rozcierają, pigmentacja bardzo dobra... Mają kilka wad (grudki w opakowaniu, trochę pylące - mogą się osypywać), ale za taką cenę - nic tylko kupować :)

Polecam! Znacie te cienie? :)

Szampon wzmacniający Garnier Fructis - Gęste i zachwycające

$
0
0
Ze względu na to, że muszę myć moje włosy codziennie (tłuścioszki...), przez moją łazienkową półkę przewija się mnóstwo różnych szamponów do włosów. Dzisiaj w roli głównej Szampon wzmacniający Garnier Fructis ;)


Opakowanie wygodne w użyciu, charakterystyczne dla szamponów Garnier z linii Fructis - przykuwająca wzrok szata graficzna, zamknięcie na zatrzask łatwo chodzi, więc nie trzeba się siłować pod prysznicem :P



Szampon jest półprzezroczysty, ma odpowiednią konsystencję - nie jest ani za gęsty, ani za rzadki, dzięki czemu łatwo się rozprowadza i nie przelewa się przez palce. Pieni się bardzo intensywnie - wystarczy odrobina, dzięki czemu jest wydajny. Zapach, jak to we Fructisach - bardzo przyjemny, owocowy. 



Jeżeli chodzi o działanie, przyjemnie mi się go używa. Dobrze myje włosy, radzi sobie ze wszelkimi mieszankami nakładanymi przed myciem (nafta, oleje, maski itp.), chociaż nie jest to efekt typowego mocnego oczyszczenia. Zwolenniczki "skrzypienia" włosów tego tu nie uświadczą. Plusem jest dla mnie to, że nie plącze włosów aż tak bardzo, jak niektóre szampony. W moim przypadku (moje włosy naprawdę mocno się plączą) i tak bez odżywki się nie obejdzie, ale po jego użyciu jestem w stanie użyć lżejszej (ewentualnie gorszej :D) odżywki, która nie ułatwia rozczesywania aż tak dobrze, a i tak idzie to bezproblemowo. Nie zauważyłam żadnej różnicy pod względem obiecywanej gęstości/objętości, ale przyznam szczerze, że tego nie oczekiwałam. Dla mnie szampon ma po prostu dobrze myć i nie obciążać i Garnier się z tych założeń wywiązuje ;) Jeżeli chodzi o świeżość włosów po umyciu - u mnie standardowo 1 dzień, ale jeszcze nie było szamponu, który by ten czas wydłużył, także standard :) Myję włosy codziennie wieczorem, pozwalam im wyschnąć naturalnie, związuję włosy do snu (lub zaplatam warkocza). Na drugi dzień są ładnie świeże i lekko odbite od nasady, żadnego przyklapu, także jestem zadowolona.



Cena: ok. 8 zł
Pojemność: 250 ml

Podsumowując, to przyjemny szampon do codziennego użytku. Przyjemnie pachnie, dobrze myje, zmywa maski/oleje, nie plącze aż tak włosów jak niektóre szampony. Mocno się pieni, dzięki czemu jest wydajny. Ale jeżeli borykacie się z problemem jak zwiększyć objętość włosów, to ten szampon Wam w tym raczej nie pomoże ;) Ja od niego tego nie oczekiwałam, więc nie czuję się rozczarowana, przyjemnie mi się go używa na co dzień ;)

Hean Stay On - świetna i tania baza pod cienie

$
0
0
Robiąc zdjęcia i pisząc tę notkę w mojej głowie rozbrzmiewa jedno pytanie: "Dlaczego ja jeszcze o niej nie pisałam?!". Używam tej bazy od prawie trzech lat, a dopiero dziś przybywam z recenzją... Ale czytając różne blogi wiem, że nie tylko ja tak mam :) Na bieżąco recenzujemy wszystkie "epizody" przewijające się przez naszą kosmetyczkę, a o stałych bywalcach czasem zapominamy :)


Baza znajduje się w plastikowym słoiczku. Wiem, że pewnie część z Was ma uprzedzenia do tej formy po niektórych złych doświadczeniach (plastelinowate bazy typu Kobo, które ciężko się rozprowadzają, szybko zasychają i przedwcześnie lądują w śmietniku), ale uwierzcie mi, że tutaj będzie zupełnie inaczej ;) Co prawda opakowanie jest nieco niedopracowane, ponieważ słoiczek nie zawsze chce się dobrze dokręcić za pierwszym podejściem, ale nie powoduje to szybszego wysychania bazy. Jest to również (niestety) wątpliwe higienicznie rozwiązanie i właścicielki długich paznokci będą miały problem.



Baza pachnie trochę... słodką gumą? Ale czuć to głównie po przytknięciu nosa do opakowania, wiadomo że na co dzień nikt tego nie robi :P Konsystencja jest tutaj bardzo istotna - taka jakby śliska, maślana, ale nie tłusta. Idealnie łatwo rozprowadza się na powiece (w przeciwieństwie do plastelinowatych baz, które się grudkują i trzeba poświęcić im mnóstwo uwagi, żeby porządnie rozprowadzić...). Prawie przezroczysta, więc osoby, które oczekują ujednolicenia koloru powieki będą zawiedzione.


Mimo tej specyficznej, maślanej konsystencji, baza po chwili nieco zastyga/wysycha na powiece, dzięki czemu nie musimy się bać o placek koloru nie do roztarcia, który przyklei się do powieki tuż po przyłożeniu pędzla. Nic z tych rzeczy, cienie bardzo łatwo się na bazę nanoszą, świetnie łapią przyczepność, a ich dalsze rozcieranie nie stanowi żadnego problemu. Baza bardzo dobrze podbija kolor cieni, co uwieczniłam na następnym zdjęciu, a także przedłuża ich trwałość. Maluję się koło 6-8, wracam koło 16-20, a często bywa tak, że nadal wyglądam jeszcze całkiem nieźle ;) Więc co tu dużo mówić, z bazy jestem bardzo, bardzo zadowolona. Z całą pewnością mają tu również znaczenie kwestie indywidualne (szybkość wydzielania sebum), moje powieki nie przetłuszczają się mocno, więc to też ma wpływ. Warto również dodać, że wraz z upływem czasu z bazą NAPRAWDĘ nic się nie dzieje, nie gęstnieje, nie zastyga, nie grudkuje. W moim egzamplarzu niedawno minął termin ważności, więc baza idzie na emeryturę, ale myślę, że to świetna inwestycja. 


Na powyższym zdjęciu są 2 cienie nałożone bez bazy oraz na bazę Hean - fioletowo-śliwkowy cień z paletki Sleek Oh So Special oraz bohater niedawnej notki (klik) My Secret Matt o numerze 507.

Cena: ok. 15 zł
Pojemność: 14g 

Jeżeli chodzi o dostępność, myślę że nie warto składać zamówienia tylko dla tej bazy, bo koszt przesyłki znacząco wpłynie na całokształt zamówienia, Hean sprzedaje swoje produkty również w wielu punktach w Polsce (głównie małe, niesieciowe drogerie), można to sprawdzić TUTAJ. Sama widziałam tę bazę stacjonarnie w Gdyni na Hali Targowej :)

Podsumowując, świetna baza za niewielkie pieniądze - duża pojemność, świetna wydajność, niska cena, dobra dostępność, bardzo łatwe rozprowadzanie, polepszenie przyczepności cieni, podbicie ich koloru i zwiększenie trwałości, do tego łatwość ich rozcierania i fakt, że z bazą nawet po długim czasie nic się nie dzieje... Jedynym minusem, którego mogę się doszukać, to niedopracowane opakowanie, które nie zawsze się łatwo dokręca i wątpliwość higieniczna nabierania bazy palcami. Ogólnie polecam gorąco! Jeżeli macie uprzedzenia do słoiczków po wcześniejszych mniej przyjemnych doświadczeniach, polecam dać jeszcze jedną szansę - tutaj jest coś innego, głównie za sprawą zupełnie odmiennej konsystencji.

Moja baza idzie na emeryturę z powodu upływu terminu przydatności, teraz czaję się na zachwalaną wszędzie Lumene. Polecacie ją? :)

Uwaga bubel ;) Tusz do rzęs Deni Carte 3w1

$
0
0
Tusz do rzęs jest dla mnie produktem, którego nigdy nie może zabraknąć w mojej kosmetyczce. Dzisiaj recenzja tuszu 3w1 firmy Deni Carte ;) Zużyłam go już jakiś czas temu, ale znalazłam zdjęcia na komputerze, więc postanowiłam Was przed nim przestrzec :P 


W przeciwieństwie do wersji silikonowej (link do recenzji), opakowanie tego tuszu nie przypadło mi wizualnie do gustu. Błyszczące, z holograficznymi nadrukami... Wygląda tandetnie ;) Ale nie o wygląd tu chodzi.


Szczoteczka klasyczna, ale ogromna. Niestety ja za takimi nie przepadam, bo na ogół nie spisują się zbyt dobrze na moich rzęsach. Preferuję silikonowe :) Tak też było w tym przypadku. Zapach nienachalny, ledwie wyczuwalny. Konsystencja na początku była zbyt mokra i tusz nie nabierał się zbyt dobrze na szczoteczkę, jednak z czasem zgęstniał i było w porządku. Nie osypywał się w ciągu dnia i nie rozmazywał nadmiernie (ale wodoodporny nie jest, więc kontaktu z łzami/deszczem nie wytrzyma). Niestety szczoteczka nie radziła sobie z moimi rzęsami. Wielka, często brudziła powieki, nie ujarzmiała rzęs. Nie rozczesywała ich na tyle dobrze, żeby je rozdzielić. Można było machać w nieskończoność, a one dalej były sklejone. Moje rzęsy są niesforne, więc potrzebują silikonowego grzebyczka, który je dobrze rozdzieli. Wielka szczotka w Deni Carte po prostu nanosi tusz na rzęsy... I nic więcej ;) Tak jak były powywijane przed pomalowaniem, tak pozostały takie po pomalowaniu. Tyle że grubsze (ekhm, posklejane) i dłuższe. Niestety, moje oczekiwania nie zostały spełnione, bo efekt jest fatalny:



Bez dodatkowego rozczesania się nie obejdzie. Dla porównania zobaczcie sobie jak sprawdziła się u mnie wersja z silikonową szczoteczką: KLIK. Jak dla mnie - różnica jest ogromna. I to jest główny powód, dlaczego nie przepadam za klasycznymi szczoteczkami i nie polecam tego tuszu ;)

Cena: około 12,50 zł
Pojemność: 12 ml
Dostępność: głównie niesieciowe drogerie z szafami Deni Carte (widziałam w Rumi k.Gdyni), lub sklep on-line

Dla mnie hit - Antyperspirant Garnier Neo Soft Cotton

$
0
0
Dobry antyperspirant to niezbędnik chyba każdej z nas ;) Teoretycznie oczekujemy największej ochrony latem, ale teraz też jest bardzo potrzebna! Szczególnie to odczuwam, kiedy wychodzę z domu rano w grubym swetrze, kurtce i szaliku (jeżeli wychodzę bardzo wcześnie, to również w czapce), odczuwalna temperatura po wyjściu na zewnątrz jest optymalna, a potem wchodzę do środków komunikacji miejskiej (głównie skm), a tam ścisk, tłum, wentylacja zerowa, nie ma nawet jak zdjąć z siebie kurtki, bo ludzie stoją jak sardynki w puszce, byle tylko dojechać do stacji docelowej. Pół godziny pocenia się jak jasny gwint. Czy Garnier Neo – antyperspirant o formule suchego kremu radzi sobie z takimi sytuacjami? Zapraszam do recenzji :)


Opakowanie na pierwszy rzut oka przypomina krem do rąk, a nie antyperspirant :D Ale wygląda bardzo estetycznie. Przez dozownik można wycisnąć dokładnie tyle kremu, ile chcemy, łatwo rozprowadzić go na skórze. Używa się go podobnie jak antyperspirantu w żelu - wyciskamy w trochę (w żelach "wykręcamy" pokrętłem) i smarujemy bezpośrednio dozownikiem pachę. Niektórzy zarzucają temu rozwiązaniu, że jest mało higieniczne, owszem jest, ale tak samo jak popularne kulki, sztyfty oraz żele (i nikt się ich nie czepia), także nie rozumiem problemu :) Dozownik jest miękki, wykonany z takiego jakby gumo-plastiku, nie drapie skóry pod pachami ani nic z tych rzeczy, wszystko idzie bezproblemowo. Ze względu na rodzaj opakowania trochę strach pomyśleć, co będzie na wykończeniu... Podejrzewam, że będzie problem z wyciśnięciem do końca ;)



Jeżeli chodzi o zapach, istnieją różne wersje (Soft Cotton, Shower Clean, Fresh Blossom, Fruity Flower oraz Fragrance Free czyli wersja bezzapachowa). Ja mam Soft Cotton i jestem bardzo zadowolona, jest delikatny, nienachalny, dość szybko się ulatnia i nie gryzie z perfumami. Przyznam szczerze, że po jakimś czasie wcale go nie czuję (i dobrze, przynajmniej nie jest męczący). Czytałam w jednej z recenzji, że wersja kwiatowa bywa trochę "męcząca" zapachowo, ale myślę że to kwestie indywidualne :) Konsystencja kremu, bardzo szybko się wchłania i naprawdę można się ubrać tuż po aplikacji. Nic się nie roluje, nie lepi, nie ma uczucia mokrości. Takie to proste, a takie praktyczne ;) Najprostsza jednostka kosmetyczna - krem. Mamy kremy do twarzy, ciała, rąk, stóp, a antyperspirant w kremie powstał dopiero teraz? :)


Trochę śmieszy mnie opis stosowania na opakowaniu "Delikatnie wyciśnij niewielką ilość produktu. Użyłaś odpowiednią ilość produktu, jeżeli krem natychmiast wchłonął się do sucha". Pomijając już to rażące powtórzenie, nikt nie wspomina o nałożeniu kremu pod pachy :D Wystarczy wycisnąć i gotowe :D Oczywiście żartuję ;) Jeżeli chodzi o działanie, jestem bardzo zadowolona! Miałam wcześniej antyperspirant Garnier w kulce (jakiś mineralny, nie pamiętam która wersja) i właściwości ochronne były raczej kiepskie. Tutaj jest zupełnie inaczej, antyperspirant bardzo dobrze chroni przed poceniem nawet w mało komfortowych warunkach, wymienionych we wstępie :P Czuję się świeżo od rana do wieczora, nie ma mowy o nieprzyjemnym zapachu lub uczuciu mokrości. Oprócz tego po prostu bardzo przyjemnie się go używa - łatwo się wyciska, szybko aplikuje, wchłania się błyskawicznie, a do tego zapach nie jest męczący w ciągu dnia. 

Cena: 13,49 zł (ale często widzę go w promocjach za około 10 zł)
Pojemność: 40 ml

Podsumowując, bardzo polubiłam się z tym antyperspirantem - przyjemnie się go używa (łatwo i szybko się aplikuje, błyskawicznie się wchłania, zapach przyjemny i nie jest męczący w ciągu dnia), a do tego bardzo dobrze chroni przed poceniem (wytrzymuje nawet mój standardowy 14-godzinny dzień poza domem). Jestem bardzo zadowolona i jedynym minusem, jakiego mogę się doszukać to fakt, że pewnie ciężko będzie go wycisnąć pod koniec. Poza tym wszystko super :) Świetny kompromis pomiędzy różnymi formułami - żele bywają lepkie, sztyfty zaś suche i czasem się kruszą, kulki długo się wchłaniają, a spraye są kiepsko wydajne ;) Ten antyperspirant na pewno jeszcze u mnie zagości (może z ciekawości sięgnę po inną wersję zapachową), ale warto polować na promocje , wtedy kosztuje ok. 10 zł :)

-40% na kolorówkę w Drogeriach Natura!

$
0
0
Dzisiaj tak szybciutko, przychodzę z newsem :) Miałam w planie napisać recenzję, ale nie dam rady, zbyt zakręcony dzień i padam z nóg.

Jeszcze nie skończyło się zakupowe szaleństwo w Drogeriach Rossmann (jakby ktoś nie wiedział, to od 10 do 19 listopada jest promocja na kolorówkę 1+1 gratis, przy czym gratis zawsze dotyczy produktu w tej samej bądź niższej cenie), a tu już Drogeria Natura szykuje kolejną promocję! Informacja została potwierdzona na FanPage Drogerii Natura na Facebooku.

W dniach od 20 do 26 listopada (bądź do wyczerpania zapasów) obowiązuje -40%
na kosmetyki do makijażu L'Oreal, Astor, Maybelline, Rimmel, Bell oraz Pierre Rene.


Żałuję, że nie ma Essence, Catrice i My Secret :)
Ale może uda mi się dokupić jeszcze jedną kredkę Rimmel Exaggerate :)

Skorzystacie z promocji? :)

E-naturalne: Nawilżający balsam do przesuszonych dłoni z aloesem

$
0
0
W niektórych notkach wspominałam już, że lubię kręcić "własne" kosmetyki, a jeszcze bardziej lubię mieć szeroki wybór półproduktów, które chętnie dodaję do gotowych produktów, żeby je wzbogacić. Najczęściej robię sobie kosmetyki do twarzy oraz dodaję półprodukty do odżywek lub masek do włosów (gdyż mało które sprawdzają się u mnie samodzielnie). Świetna metoda, żeby mieć pewność co do skuteczności i procentowej zawartości składników aktywnych. Wiemy też, co w danym produkcie się znajduje, nie ma żadnych zbędnych świństw. Dzisiaj przedstawiam Wam nawilżający balsam do przesuszonych dłoni z aloesem, pochodzący z e-naturalne :)


Balsam znajdziemy w zakładce "Gotowe zestawy" (klik)  i rzeczywiście paczuszka przychodzi z wszystkimi niezbędnymi i odmierzonymi(!) składnikami. Świetna sprawa, jeżeli ktoś nie wie, w jakim stężeniu jaki składnik powinien występować, czego nie należy ze sobą łączyć i tak dalej. Nie musimy sobie tym zaprzątać głowy, bo wszystko jest gotowe, wystarczy to razem połączyć ;) 





Tak prezentuje się cała zawartość zestawu. Brakuje jedynie wody lub dowolnego hydrolatu, w które należy się zaopatrzyć. Ja użyłam hydrolatu różanego (z ZSK), bo taki akurat miałam w domu, ale może to być jakikolwiek inny. 

Samo wykonanie jest banalnie proste i każdy będzie potrafił to zrobić - wszystko jest odmierzone i wystarczy tylko dodawać w określonej kolejności. Opis wykonania:

"1. Sprawdzenie kompletności posiadanych składników.
2. Przygotowanie stanowiska pracy z zachowaniem podstawowych zasad higieny.
3. Do naczynia z bazą kremową dodajemy wodę, w której wcześniej rozpuszczamy mocznik. Następnie po kolei wszystkie składniki, po czym całość mieszamy, do połączenia się składników. Składniki należy przelewać bardzo dokładnie, niemal do ostatniej kropli, nie pozostawiając ich w załączonych opakowaniach. Krem jest gotowy do użycia."

Ogólnie prościzna :) Do zlewki (nada się jakiekolwiek czyste naczynie) wlałam odmierzoną ilość hydrolatu, wsypałam mocznik, który ma postać takich jasnych granulek, wymieszałam szklaną bagietką (nie ma jej w zestawie, ale akurat mam w domu i dobrze się do tego nadaje), chwilkę to akurat potrwało, wlałam do słoiczka z bazą kremową, dodałam całą resztę, czekając aż spłyną do końca, wymieszałam trochę drewnianą szpatułką, ale stwierdziłam że za długo to będzie trwało, więc zamknęłam słoiczek, potrząsnęłam nim przez chwilę i tyle, wystarczy przelać do wysokiej buteleczki (w zestawie), nakleić nazwę i gotowe :) Całość zajmuje dosłownie kilka minut. 




W zestawie znajduje się biała butelka z dozownikiem, który pozwala na łatwe wydobycie odpowiedniej ilości balsamu. Może nie pokusiłabym się o określenie "elegancka", jak na stronie z kremem :P, ale sprawdza się dobrze :) Balsam ma lekką konsystencję, więc z łatwością spływa ku dozownikowi. 

Na początku odrobinę żałowałam, że dałam hydrolat różany, bo zapach mocno zdominował olejek cytrynowy, który jest w zestawie. Z czasem jednak (po 2 dniach?) zauważyłam, że olejek zaczyna się coraz bardziej wybijać na pierwszy plan i obecnie już nie czuję aromatu różanego ;) Zaczął pachnieć cytrynowo i to mi odpowiada. Balsam ma naprawdę lekką konsystencję, ale pod warunkiem umiaru w dozowaniu. Jeżeli nałożę odrobinę (tyle ile na zdjęciu lub nawet mniej), balsam ekspresowo się wchłonie i praktycznie po kilkunastu sekundach można przejść do jakichkolwiek czynności codziennych. Jeżeli przesadzę z ilością, no to na wchłonięcie trzeba poczekać, chociaż ja na ogół po prostu wsmarowuję nadmiar w dalszą część rąk ;) Pozostawia na skórze lekki, ochronny film (ale nie tłusty). Jest bardzo, bardzo wydajny, do jednorazowej aplikacji wystarczy naprawdę niewielka ilość, a kremu wychodzi dużo. Nie trzeba się jednak martwić o szybkie zużywanie przy tej wydajności, bo termin ważności wynosi 6 miesięcy. 

Jeżeli chodzi o działanie, jestem bardzo zadowolona. W okresie grzewczym stan moich dłoni woła o pomstę do nieba, między palcami w okolicach kostek robią mi się straszne przesuszenia i balsam dobrze sobie z nimi radzi. Buteleczka wraz z zawartością jest trochę ciężka, dlatego nie noszę go ze sobą w torebce, ale stoi na biurku, więc korzystam z niego codziennie podczas siedzenia przy komputerze :) Bardzo dobrze nawilża i nieco "napina" skórę. Czuję, że działanie jest bardziej długofalowe, bo nawet po umyciu dłoni nie odczuwam natychmiastowej potrzeby reaplikacji. Należy jednak uważać na ewentualne ranki - wszelkie uszkodzenia skóry pieką mnie po nałożeniu kremu, jeżeli skóra jest tylko przesuszona, to wszystko jest ok, ale oparzenia i zadrapania już dają się we znaki ;) Odnoszę wrażenie, że to kwestia mocznika w składzie (choć mogę się mylić, może to też być kwas mlekowy), bo miałam już tak w przypadku innego kremu z mocznikiem. 

Balsam (łącznie 150 g) zawiera:
  • Baza kremowa – 90 g - zawiera masło shea (karite), olej ze słodkich migdałów, witaminę E i B5, panthenol 
  • Olej lanolinowy - 9 g - zmiękcza, wygładza, zapobiega utracie wody, zastępuje lanolinę
  • Mocznik - 9 g - nawilża, złuszcza martwy naskórek, ułatwia przenikanie substancji aktywnych, zmiękcza i uelastycznia skórę
  • Kwas mlekowy - 1,5 g - nawilża, złuszcza, uelastycznia, rozjaśnia
  • Ekstrakt z aloesu - 9 g - wspomaga regenerację, nawilża, odbudowuje barierę lipidową
  • Olejek eteryczny cytrynowy - 0,5 g - działa bakteriobójczo, tonizująco oraz wybielająco, dezynfekuje, jest silnym przeciwutleniaczem, działa przeciwstarzeniowo, hamując rozkład włókien kolagenowych oraz blokuje działanie wolnych rodników
Więc oprócz tego, że silnie nawilża, to również złuszcza martwy naskórek i wybiela :) 

Dla zainteresowanych dokładny skład bazy kremowej: Aqua, Glycerin, Isopropyl Palmitate, Glyceryl Stearate Citrate, Cetearyl Alcohol, Caprylic/Capric Triglyceride, Sodium Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Isohexadecane, Polysorbate 80, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Shea Butter, Panthenol, Caprylyl Glycol, Phenoxyethanol, Hexylene Glycol, Tocopherol, Sodium Phytate

Cena: 18,90 zł
Pojemność: 150 g
Dostępność: e-naturalne (klik)

Podsumowując: jestem zadowolona z tego balsamu - jest leciutki, nie utrudnia wykonywania żadnych czynności bo szybko się wchłania, skutecznie nawilża i złuszcza, radzi sobie z przesuszeniami dłoni w okresie grzewczym. Przy tej ogromnej wydajności (i pojemności) cena też nie jest wysoka, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę zawartość składników aktywnych. Należy jedynie uważać na ewentualne ranki na dłoniach. Są również wersje: z mleczkiem pszczelim (klik), odżywczo-regenerujący z ekstraktem z rumianku (klik), a także łagodzący (klik), więc każdy znajdzie coś dla siebie :) Wiadomo, co mamy w środku, skład jest świetny, działanie i cena również :)

Beznadziejny błyszczyk do ust Eveline BB Magic Gloss 6w1

$
0
0
Błyszczyk ten pojawił się w "Nowościach października" (klik), wrzuciłam go do koszyka przy okazji zakupów w Rossmannie. Baaardzo spodobał mi się kolor, od dawna szukam brzoskwiniowego błyszczyka o świeżym, pięknym i delikatnym kolorze, ten wydał mi się idealny. Niestety pierwsze wrażenie to nie wszystko... 


Na powyższym zdjęciu niestety aparat trochę zjadł kolory z powodu pochmurnej pogody, błyszczyk ma w sobie więcej pomarańczowych tonów. Całe szczęście, że zrobiłam zdjęcia "od nowości", bo na opakowaniu już prawie w ogóle nie mam napisów :/ Ścierają się błyskawicznie. Aplikator tak jak lubię, standardowej wielkości gąbeczka, bez żadnych udziwnień :) Przyjemnie się nią aplikuje błyszczyk. Myślę, że zdjęcie z postu z nowościami lepiej oddaje jego kolor (świeciło słońce, więc zdjęcie lepiej wyszło), więc powtórzę:


Etykieta - zdjęcie można powiększyć:



Zapach to dla mnie koszmar w tym błyszczyku. Pamiętam, że w podstawówce (czyli ho ho czasu temu) kupiłam sobie błyszczyk "no name" w kiosku. Ten pachnie dokładnie tak samo. Tanio, bazarowo, kiczowato. Ale byłabym w stanie go znieść, gdyby inne aspekty były ok, a nie są. 


Na swatchu wydaje się być piękny - idealny, brzoskwiniowy i świeży błyszczyk do ust. Niestety w praktyce wychodzi inaczej. Jest baaardzo gęsty i bardzo lepki. Nałożenie go na usta bez lusterka to (mimo wygodnej aplikacji) rzecz niewykonalna, ponieważ tworzy okropne smugi, które ciężko zamienić w jednolitą całość. Aplikacja bez lusterka skończy się koszmarem na ustach ;) Kolejna sprawa - jest bardzo lepki. Podczas otwierania ust czuć pewien opór przy ich rozchylaniu, koszmarnie tego nie lubię! Nie wspominając o tym, że włosy na wolności lgną do niego jak kot do kocimiętki. Jeżeli już uda mi się go jakoś nałożyć, żeby wyglądał "w miarę" dobrze, to z koloru jestem zadowolona - brzoskwinka z tak maluteńkimi drobinkami, że aż niewidocznymi (wolałabym, żeby ich nie było w ogóle, ale ich naprawdę prawie wcale nie widać, więc ok). Niestety trwałość nie pozwala mi się cieszyć tym kolorem, bo 1,5h BEZ jedzenia i picia to absolutne maksimum jego możliwości. Do tego schodzi bardzo nieestetycznie, zbierając się pod ustami, co wygląda koszmarnie. Jak spojrzałam w lusterko po kilku godzinach, to oniemiałam. Dlaczego koleżanki na uczelni nie powiedziały mi, że wyglądam okropnie? :)






Cena: 9,99 zł
Pojemność: 9 ml

Podsumowując: absolutnie odradzam zakup błyszczyków z tej serii! Jakość tak bazarowa, że aż szkoda słów. Bardzo gęsty, klejący i lepki, zapach błyszczyków "no name", do tego okropne smugi, kiepska trwałość i nieestetyczne zbieranie się pod ustami... Brak mi słów. Cena niska, kolor piękny, aplikator wygodny, ale nie można się nacieszyć tymi plusami przy tylu wadach :P

Mydło różane Barwy Harmonii

$
0
0
Mimo mojej wcześniejszej niechęci, coraz bardziej zaczynają mi się podobać różane zapachy - goszczą u mnie ostatnio produkty takie jak np. hydrolat różany z ZSK, olejek zapachowy różany, woda różana Dabur, kusi mnie też olejek Magic Rose od Evree... ;) Bohaterem dzisiejszej notki jest mydło różane Barwa. Ostatnio widziałam mydełka z tej serii w Rossmannie (takim większym, w CH Manhattan w Gdańsku), co mnie zdziwiło, bo nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na ich obecność w ogólnodostępnych drogeriach ;)


Mydło jest zawinięte w estetyczny papier z przyjemnym dla oka nadrukiem, dodatkowo zabezpieczone jest kartonikiem: 


Mydło jest duże, około 2 razy większe niż większość popularnych ;) Ma prostokątny kształt, więc na początku kiepsko leży w dłoniach, z czasem się wyrabia i jest coraz lepiej :) Podczas użycia jest przyjemnie śliskie i dobrze się pieni. Podczas aplikacji czuć charakterystyczny, piękny różany zapach, ale po spłukaniu nie utrzymuje się długo na skórze - jak zbliżymy dłonie do nosa to go czuć, ale z daleka nie. Zapach nie jest sztuczny, wprost przeciwnie - bardzo przyjemny, więc skradnie niejedno serce :) Mydło jest bardzo wydajne, mimo używania wielokrotnie w ciągu dnia, ubytek jest niski. 


Mydło jak to mydło, powinno dobrze myć i tak też jest. Używam go głównie do mycia rąk i nie zauważyłam, żeby nadmiernieprzesuszało skórę. Mimo zawartości wielu dobroczynnych składników (masło shea, witamina E, ekstrakt z dzikiej róży) nie odczułam zbyt szczególnych walorów pielęgnacyjnych, ale też nie szkodzi skórze rąk. Podczas spłukiwaniu skóra jest charakterystycznie dla mydeł w kostce "oporna", ale po osuszeniu wrażenie to ustępuje. Równie dobrze sprawdziło się do mycia ciała, chociaż bez balsamu się nie obejdzie, na co dzień żel pod prysznic jest jednak znacznie wygodniejszy i to po niego wolę sięgać. Wiem, że niektórzy używają tego mydła do mycia twarzy, ja bym się jednak obecnie nie odważyła, ze względu na konieczność jak najdelikatniejszej pielęgnacji.


Cena: ok. 8-9 zł
Pojemność: 200 g

Podsumowując: mydło jest przyjemne w codziennym stosowaniu, bardzo ładnie i intensywnie pachnie (bez żadnej sztuczności), dobrze się pieni i skutecznie myje. Nie nawilża, ale też nie wysusza. Nie skradło mojego serca aż tak bardzo, żeby do niego wrócić, ale wiem po recenzjach na innych blogach, że znalazło grono wiernych fanek, więc myślę, że warto spróbować, jeżeli lubicie różany zapach ;) 

Już za 2 tygodnie Dzień Darmowej Dostawy!

$
0
0
Wielkimi krokami zbliża się świetna okazja do zrobienia potrzebnych zapasów, zrealizowania drobnych zachcianek, bądź skompletowania prezentów na święta :) To również możliwość złożenia zamówienia w sklepie, w którym nie opłacało nam się wcześniej kupić "jednej rzeczy", żeby koszt przesyłki nie podwyższył znacząco wartości zamówienia.



Warto wspomnieć, że sprzedający nie mają prawa podnosić cen w tym dniu oraz, że mogą ustawićminimalną wartość zamówień na 20 zł. 

Listę sklepów biorących w akcji można sprawdzić TUTAJ, w filtrowaniu pomocne są kategorie na górze strony :) Warto sprawdzać listę na bieżąco, ponieważ ciągle przyłączają się nowe sklepy ;)

Planujecie zakupy w tym dniu? Co znajduje się na Waszej liście? :) 
Ja z całą pewnością skorzystam z okazji, ale jeszcze nie wiem dokładnie, co wpadnie w moje ręce :)

Venus delikatny żel do higieny intymnej z ekstraktem z ogórka

$
0
0
Żel już na wykończeniu, pojawi się w najbliższym denku, więc wypada coś o nim skrobnąć ;) Zwykle sięgam po inne żele/płyny do higieny intymnej (np. Ziaja Intima/Facelle), ale ten wpadł w moje ręce przypadkiem. Akurat byliśmy z TŻ na zakupach typowo żywnościowych, chyba w Kauflandzie, a wiedziałam, że obecny się kończy, więc poszłam na stoisko z chemią. Wybór nie był zbyt duży i nie za bardzo wiedziałam po co sięgnąć. Skusił mnie ogórek w nazwie (lubię jego świeży zapach ;)), wygodna pompka, a także niska cena i duża pojemność.


Opakowanie od razu przykuło moją uwagę - posiada przyjemną szatę graficzną i pompkę, dokładnie tak jak lubię. Żel jest bardzo rzadki, więc trzeba uważać bo może strzelić za daleko :P


Jak już wspomniałam, żel jest bardzo rzadki, wręcz wodnisty, co zdecydowanie nie przypadło mi do gustu. Przez to używam go 2-3 razy więcej niż zwykle, normalna ilość w kontakcie z wodą gdzieś "ginie", dlatego trzeba go użyć więcej. Co za tym idzie, jest niewydajny - z każdym dniem widzę spory ubytek. Pieni się słabo, ale akurat to mi nie przeszkadza. Zapach był kluczowy w wyborze produktu, ale niestety trochę mnie rozczarował. Niby jest bardzo świeży i przyjemny, ale zdecydowanie sztuczny. Myślałam, że będzie podobny do toniku ogórkowego Ziaja, ale tak nie jest :)




W sumie ten żel nie ma zbyt trudnego zadania do wykonania, podrażnień łagodzić nie musi, gdyż takowych nie posiadam (od jakiegoś czasu zrezygnowałam z golenia okolic bikini maszynką, za co moja skóra jest mi szalenie wdzięczna). Nie mam też skłonności do infekcji. Żel ma po prostu dobrze myć, odświeżać i nie szkodzić. I wszystkie te zadania wypełnia bardzo dobrze - po umyciu czuję się świeżo i komfortowo :) 

Cena: około 6-7 zł
Pojemność: 500 ml

Podsumowując - żel ten zaliczam do kategorii "poprawnych". Dobrze myje, odświeża, w żaden sposób mi nie zaszkodził. Do tego wygodna pompka. Jedyne, co mam mu do zarzucenia, to wodnista konsystencja, która utrudnia używanie (a przez to gorsza wydajność) i sztuczny zapach. Nie jest zły, ale też nie zachwycił mnie, więc nie wiem czy kupię ponownie, ale też tego nie wykluczam.

Kilka gorzkich słów o bublach, zanim wylądują w koszu - kuleczki brązujące Avon i rozświetlacz Essence Sun Club

$
0
0
Już po tytule nietrudno się domyślić, że nie polubiłam się z bohaterami dzisiejszej notki. W najbliższym denku wylądują w koszu, więc warto coś o nich wspomnieć w ramach przestrogi. 



Na pierwszy ogień idą słynne kuleczki brązujące z Avonu. Dostałam je na prezent dawno temu, ale nie jestem z nich zadowolona. Odkąd pamiętam były obecne w moim domu rodzinnym, w zbiorach mamy. Czasem jej podbierałam, za czasów kosmetycznego niewtajemniczenia :P Obecnie nie spełniają moich oczekiwań. Znajdują się w plastikowym, estetycznym opakowaniu i zabezpieczone są grubą gąbką, która zapobiega przemieszczaniu kulek. Mają dość przyjemny, pudrowy zapach. Konsystencja zdecydowanie zbita, kulki są twarde i nie tak łatwo było mi nabrać palcem do zeswatchowania. Na pędzel nabierają się zdecydowanie łatwiej (łatwo zamerdać nim w opakowaniu), choć ciężko z nimi przesadzić, efekt jest delikatny i możliwy do budowania. Trwałość przeciętna, na poziomie kilku godzin. Moim głównym problemem z tymi kulkami jest ich kolor - dla mnie są po prostu pomarańczowe, a to je dyskwalifikuje. Nikt naturalnie nie ma pomarańczowych cieni na twarzy, więc do konturowania się moim zdaniem nie nadają. W jednej z recenzji przeczytałam o ich wszechstronności i możliwości wykonania cieniowanego makijażu za pomocą różnych odcieni kulek. Nie mam pojęcia, jak ta osoba jest w stanie to zrobić, skoro nawet gdybym teoretycznie oddzieliła kulki od siebie wg kolorów, to nabranie ich w ilości "słusznej" jest dla mnie niemożliwe. 





Na powyższym swatchu możecie sobie porównać kulki Avon (po lewej) i The Balm Bahama mama. Prawda, że jest różnica?

Teraz kilka słów o rozświetlaczu Essence. Nie mam pojęcia, czy jest jeszcze dostępny w stałej ofercie, chyba nie, ale nie jestem stałą bywalczynią Natury, więc nie mam 100% pewności. W każdym bądź razie - opakowanie wydaje się funkcjonalne, ale wcale takie nie jest. Na początku podnosimy zatrzask i ukazuje się plastik zabezpieczający przed wysypywaniem (teoretycznie) wraz z puszkiem. Podnosimy plastik zabezpieczający, a tam zawsze rozsypany rozświetlacz na sitku i wszędzie po bokach. Przechowywanie w pozycji innej niż leżąca (wieczkiem do góry) nie wchodzi w grę.  Oprócz tego - skoro zatrzask jest podnoszony, to gdzie należy wysypać rozświetlacz poprzez sitko, żeby móc zakręcić w nim pędzlem? Trzeba mieć dodatkową podstawkę/miseczkę. Rozświetlacz ma uroczy, kokosowy zapach. Niestety jeżeli chodzi o właściwości, jest klapa na całego. Nawet nie miałam okazji go w sumie przetestować, bo to jest po prostu tak chamsko kiczowaty, migrujący wszędzie brokat, że szkoda gadać. Drobny bo drobny, ale jednak brokat. Nie nada się ani na twarz jako rozświetlacz, ani jako cień, bo wszystko powędruje na cały obszar twarzy (chyba, że ktoś lubi wyglądać jak bombka choinkowa, to wtedy śmiało ;))









Nie polecam żadnego z nich, chociaż zdaję sobie sprawę, że kulki z Avonu są lubiane przez wiele osób :)

Wcierka Jantar - początkowe zachwyty, dalsze rozczarowanie (stara i nowa wersja)

$
0
0
Używałam wcierki Jantar już jakiś czas temu (w starej wersji), z bardzo pozytywnym skutkiem. Po zużyciu jednej buteleczki miałam na głowie tyle baby hair, że nie byłam w stanie nad nimi zapanować ;) Niestety moje drugie podejście do Jantara nie skończyło się równie dobrze.


W 2013 roku informacja o zmianie formuły Jantar wstrząsnęła blogosferą. Gdzie nie spojrzałam - wszędzie posty o nowej wersji :) Jedni zachwalali, inni byli rozczarowani, zdarzały się też osoby, które nie widziały żadnej różnicy :D Ja różnicę dostrzegam i to zdecydowaną ;) 

Jeżeli chodzi o kartonik, delikatnie zmienił się jego wygląd i w innym miejscu znajduje się skład:
Po lewej stronie nowa wersja, po prawej stronie stara wersja




STARA wersja

NOWA wersja

Niestety, jak łatwo zauważyć, skład znacząco uległ zmianie i wpływa to na działanie wcierki. Osoby, które były zachwycone starszą wersją mogą się tym razem rozczarować. 

Opakowanie, jak było beznadziejne wcześniej, tak jest nadal. Szklana buteleczka, może i elegancka, ale nieporęczna, a dozownik naprawdę nie wiem czemu ma służyć... Przy takim rozwiązaniu jedyną opcją jest wylewanie wcierki do osobnej miseczki, maczanie w niej palców i wcieranie w skórę głowy. Zdecydowanie wolę opakowania z aplikatorem (takim dzióbkiem), na szczęście miałam jedno pozostawione "na wszelki wypadek" (od wcierki Novoxydil), więc sobie przelałam i od razu użytkowanie stało się łatwiejsze i przyjemniejsze! Podobny dozownik ma Joanna Rzepa.

Stara wersja:

Nowa wersja:


Nie zmienił się zapach wcierki, nadal przypomina mi nieco męską wodę kolońską :D Ale dla mnie jest przyjemny, podoba mi się. Niestety zmianie uległa konsystencja - wcześniej była zupełnie wodnista, teraz nieco bardziej oleista, przy przechylaniu buteleczki widać, że spływa nieco wolniej. Niestety nowa formuła obciąża moje włosy. Wcześniejsza nie robiła tego wcale, więc z przyjemnością używałam codziennie bez obaw o przedwczesny przyklap, teraz natomiast musiałam używać tuż po powrocie do domu, na kilka godzin przed myciem. Na początku obwiniałam nowy szampon (Garnier Fructis - klik), ale gdy zaprzestałam wcierać Jantar po umyciu, od razu znalazłam winowajcę... Włosy już po kilku godzinach robiły się nieświeże :( Również działanie mnie rozczarowało, chociaż istnieje ryzyko, że coś się ostatnio odwidziało moim włosom. Miałam zachomikowaną jedną nieotwieraną wersję "starą", po zużyciu całej buteleczki kupiłam "nową" i niestety, ale ja po prostu nie widzę efektów! Kiedyś już po jednej buteleczce starej wersji miałam tyle baby hair, że nie mogłam ich ujarzmić, teraz po dwóch buteleczkach (stara + nowa) tak w sumie nie widzę różnicy. Przyrost włosów również bez zmian - farbuję włosy co 3 miesiące i odrost na poziomie 3 cm, czyli absolutna norma. 

Cena: ok. 11-12 zł, w niesieciowych drogeriach można trafić taniej
Pojemność: 100 ml 

Podsumowując, może gdyby Jantar nie zmienił formuły na obciążającą, używałabym dalej tej wcierki z nadzieją, że przy kolejnej buteleczce zobaczę jakieś efekty, ale przyklap na głowie i konieczność używania kilka godzin przed myciem (a nie zawsze mam tak regularne dni, by móc to bez problemu zrobić) mnie skutecznie zniechęca. Po 2 opakowaniach (stara + nowa wersja) nie widzę efektów, moje włosy chyba strzeliły focha ;) Dlatego na razie nie przewiduję ponownego zakupu, może w przyszłości będę chciała spróbować znowu z ciekawości, ale na razie potrzebuję odpoczynku od Jantara ;)

Bawełniany krem do rąk Barwa

$
0
0
Pielęgnacja dłoni w okresie jesienno-zimowym jest szczególnie ważna, gdyż wystawione są na działanie wielu niekorzystnych czynników zewnętrznych (sezon grzewczy, wiatr i zimno). Czy krem Barwa sprostał moim oczekiwaniom? Zapraszam do recenzji :)


Przyznam szczerze, że mnie to opakowanie urzeka. Poręczna tubka z przyjemną dla oka grafiką bawełny :) Zatrzask dobrze się zamyka "na klik", a dozownik pozwala na wyciśnięcie odpowiedniej ilości kremu, czyli wszystko jest tak, jak być powinno.


Zapach jest przyjemny i słodki, dla mnie jakby kwiatowo-owocowy, podoba mi się. Jest intensywny, więc w słabo wentylowanych pomieszczeniach czuć go mocno. Krem ma lekką, przyjemną konsystencję, łatwo się rozsmarowuje i szybko wchłania (pod warunkiem umiaru w dozowaniu!), choć pozostawia lekką warstewkę na skórze. Mi ona nie przeszkadza, bo nie jest w żadnym stopniu upierdliwa ani tłusta, ale wiem, że nie każdemu będzie to pasować :)


Jeżeli chodzi o działanie, poprzeczka została postawiona dość wysoko. Na co dzień używam kremu z e-naturalne o genialnym składzie (link do recenzji), lecz ze względu na jego naprawdę ciężką butelkę nie jestem w stanie nosić go ze sobą w torebce. W związku z tym właśnie Barwa spędza ze mną cały czas poza domem ;) Mimo raczej przeciętnegoskładu (co zobaczycie za chwilę), sprawdza się naprawdę dobrze. Przyjemnie nawilża i wygładza dłonie (silikon?), a efekt utrzymuje się długo dzięki otulającej warstewce na dłoniach (parafina?). W przeciwieństwie do kremu z e-naturalne w żadnym stopniu nie podrażnia nawet popękanej skóry na dłoniach (moja zmora w okresie grzewczym, o powodowanie pieczenia w tamtym kremie podejrzewam mocznik lub kwas mlekowy). Nie zauważyłam wpływu na skórki wokół paznokci.




Cena: ok. 5 zł
Pojemność: 100 ml

Podsumowując, dla mnie to po prostu przyjemny, niskobudżetowy krem do rąk, w sam raz do torebki. Nie ma powalającego składu, ale mimo to dobrze nawilża, wygładza i dzięki miłemu zapachowi oraz lekkiej konsystencji po prostu przyjemnie się go używa. Nie zauważyłam wpływu na skórki wokół paznokci. Jeżeli nie zwracacie aż takiej uwagi na składy w przypadku kremów do rąk, raczej będziecie zadowolone :)

Olej z pestek malin - genialny olej dla skóry twarzy!

$
0
0
O oleju z pestek malin (czasami możemy się spotkać z nazwą olej z nasion malin) i jego dobroczynnych właściwościach naczytałam się już wiele na innych blogach, więc w końcu postanowiłam sprawdzić to na własnej skórze. I wiecie co? Jestem zachwycona :)


Mój olej pochodzi ze sklepu e-naturalne (klik), jeżeli chodzi o opakowanie, jest to ciemna, szklana buteleczka z kroplomierzem. Ciemne szkło zapobiega nadmiernemu szkodliwemu działaniu promieni UV. Niestety z kroplomierzem coś było nie tak i nie byłam w stanie wytrząsać oleju - dopiero po kilkunastu machnięciach spłynęła może jedna kropelka, więc go po prostu wyjęłam. Dlatego polecam raczej wersję w butelce z pipetką (klik) - praktyczniejsze rozwiązanie :)


Olej ma specyficzny zapach - niektórzy piszą, że orzechowy, mi się kojarzy raczej po prostu z rozgniecioną/rozgryzioną pestką ;) Ma gęstą konsystencję (co na początku może przerazić, ale niesłusznie) i żółte zabarwienie. Jest stosunkowo lekki, co oznacza, że jeżeli użyję go w rozsądnej, niewielkiej ilości, to dość dobrze się wchłonie i mógłby się nadawać nawet pod makijaż (po ewentualnym odciśnięciu nadmiaru chusteczką), jednak u mnie nie ma rano miejsca na olej - myję twarz, tonizuję, potem filtr SPF50 i makijaż :) Używam więc go wyłącznie na noc i tutaj sprawdza się wyśmienicie. 


Jeżeli chodzi o jego właściwości:

"- Rzadko spotykany, naturalny olej, o charakterystycznym, lekko owocowym aromacie. Nałożony na skórę nie powoduje zabarwienia naskórka. Jest to olej treściwy, który po aplikacji wyczuwalnie natłuszcza i uelastycznia skórę, wchłaniając się po czasie.
- Pełni funkcję naturalnego filtra przeciwsłonecznego, który w pewnym stopniu absorbuje promieniowanie z zakresu głównie UVB i UVA. 
- Jest silnym antyoksydantem, zmiatającym wolne rodniki, tym samym chroni przed fotostarzeniem skóry. 
- Działa przeciwzapalnie iłagodząco, sprzyja gojeniu i łagodzeniu rumienia posłonecznego.
- Wykazuje działanie antyseptyczne i lekko rozjaśniające.
- Wpływa na poprawę bariery lipidowej naskórka, zwiększa nawilżenie ielastyczność skóry, poprawia jej zdolności ochronne oraz pracę gruczołów łojowych. 
- Sprzyja penetracji w głąb skóry składników aktywnych naturalnie obecnych w oleju, jak i tych dodanych w formulacjach z użyciem oleju malinowego.

Olej zawiera wysoką ilość (ponad 80%) - Niezbędnych Nienasyconych Kwasów Tłuszczowych - zwłaszcza kwas linolowy (Omega-6) i alfa-linolenowy (Omega-3)" Źródło



Na wstępie muszę zaznaczyć coś, czego z całą pewnością wiele osób się obawia - olej ma niskie wskaźniki komedogenności, co oznacza, że nie powinien zapchać :) Dzięki temu jest świetny nawet dla skóry problematycznej. Jak już wcześniej wspomniałam, używam go na noc i w tej roli sprawdza się u mnie najlepiej. Największe działanie zauważyłam w kwestii łagodzenia podrażnień, więc dla osób używających kwasów może być świetnym kołem ratunkowym ;) Niezależnie od stopnia podrażnienia skóry nie robi żadnego kuku na twarzy, a genialne łagodzi, skóra po przebudzeniu rano jest świetnie rozjaśniona, uspokojona i różne zaognione zaczerwienienia znikają :) Olej sam w sobie zbytnio nie nawilża, tylko zapobiega utracie wody ze skóry, więc świetnie sprawdza się w połączeniu z np. kwasem hialuronowym, aloesem lub panthenolem :) Rano skóra jest uspokojona, gładka i nawilżona, uwielbiam to :) Oprócz tego jest naturalnym filtrem przeciwsłonecznym. Nie stanowi jednak zamiennika dla kremu z filtrem, gdyż nie wiadomo na jakim poziomie będzie się kształtowała ochrona (podobno SPF28-50, ale ciekawe ile oleju trzeba nałożyć, bo to osiągnąć?), więc radzę się jednak nie żegnać z wysokim faktorem :)

Cena/pojemność:
7,90 zł/10g w butelce z kroplomierzem,
12,90 zł/10g w butelce z pipetką (moim zdaniem lepiej dołożyć i mieć wygodniejszą, a dzięki temu wydajniejszą aplikację)

Podsumowując, naprawdę bardzo się polubiłam z tym olejem, genialnie spisuje się na twarzy! Nie zapycha (!!), świetnie łagodzi podrażnienia, skóra rano jest rozjaśniona, uspokojona i nawilżona, zaczerwienienia i podrażnienia znikają. Warto łączyć go z innymi nawilżaczami (np. kwas hialuronowy), żeby jednocześnie nawilżać i zapobiegać utracie wody ze skóry. Jest naturalnym filtrem przeciwsłonecznym, a także antyoksydantem, dzięki czemu działa przeciwstarzeniowo. Bardzo polecam i z całą pewnością ten olej zagości u mnie na długo :)

Ziaja, maska nawilżająca z glinką zieloną

$
0
0
Wielokrotnie wspominałam, że jestem ogromną zwolenniczką robienia sobie maseczek samodzielnie - szczególnie z glinki zielonej, spiruliny i innych dodatków np. w postaci nawilżaczy, olejów i tak dalej. Jest jednak jedna jedyna seria maseczek, po które sięgam, będąc w drogerii. Są to maseczki Ziaja - sięgam po nie regularnie i muszę przyznać, że żadne inne gotowce mnie nie kuszą :) W ostatnich kilku miesiącach borykam się z przesuszeniami, więc najczęściej na mojej twarzy ląduje maska nawilżająca.



Maska znajduje się w saszetce , którą wystarczy rozciąć/rozerwać i wycisnąć zawartość. Mi wystarcza na dwa użycia z dość grubą warstwą. Po otwarciu przechowuję w lodówce max. kilka dni i używam ponownie :) 


Jest gęsta, w kolorze zielonym i ma delikatny zapach kojarzący mi się ze świeżością. 


Nakładam grubą warstwę (pół saszetki) na oczyszczoną, na ogół potraktowaną uprzednio peelingiem skórę twarzy i czekam 15 minut, po czym zmywam maseczkę. Nie zasycha, więc nie musimy martwić się o spryskiwanie w czasie trzymania ;) Zmywanie niestety jest nieco pracochłonne i wymaga cierpliwości, najlepiej zrobić to przy pomocy zwilżonej gąbeczki... Efekty są jednak dobre :) Dzięki zawartości glinki zielonej maseczka oczyszcza skórę twarzy (mimo, że producent tego nie obiecuje ;)), nieco ją rozjaśnia i uspokaja. Nawilżenie również jest odczuwalne, ale z większymi problemami sobie nie poradzi. Przy mocno przesuszonej buzi efekt jest krótkotrwały, przez pół godziny od zmycia skóra jest mięciutka i gładziutka (aż chce się głaskać :P), potem jednak zaczyna się trochę ściągać i wołać o inne nawilżacze ;) Przy normalnej/lekko przesuszonej skórze efekt jest znacznie lepszy i utrzymuje się dłużej. 



Cena: 1,59 zł w Rossmannie
Pojemność: 7 ml (mi wystarczy na dwa użycia)

Podsumowując, to bardzo przyjemna maska w niskiej cenie :) To jedyna drogeryjna seria maseczek, do której powracam, gdyż stosunek jakości do ceny jest naprawdę dobry. Dobrze oczyszcza, nieco rozjaśnia i uspokaja skórę. Nawilża, ale z większymi przesuszeniami raczej sobie nie poradzi. Jeżeli nie macie dużych problemów z suchą skórą, to polecam zdecydowanie :) 

Nivea Long Repair - świetna i niedroga odżywka

$
0
0
Niestety moje włosy są bardzo problematyczne - szybko się przetłuszczają, są cienkie, podatne na zniszczenia, szybko się plączą (rozczesanie ich bez dobrej odżywki to nie lada wyczyn), a oprócz tego wiele składników wywołuje nadmierne puszenie. Więc jak widać - ogarnięcie ich nie jest łatwe i mało która odżywka może sprostać moim wymaganiom :D Nivea Long Repair sprawdziła się jednak znakomicie :)



Opakowanie jednakowe dla wszystkich odżywek Nivea - sztywna tuba stojąca na zatrzasku. Dopóki stoi w tej pozycji, łatwo się dozuje, ale jeżeli się przewróci, to ciężko wycisnąć odżywkę. Pod koniec warto rozciąć opakowanie - w poprzedniej (Hydro Care) zostało jeszcze trochę ;)


Odżywka ma przyjemny, słodkawo-kremowy zapach i gęstą konsystencję. Łatwo się nakłada, nie spływa z włosów i jest wydajna, bo taka jakby "śliska", więc dobrze pokrywa każdy włos :)


Tak jak w przypadku Hydro Care (link do recenzji), już podczas spłukiwania czuć, że włosy są "śliskie" i ciężkie, uwielbiam to uczucie bo wtedy wiem, że będzie dobrze :D Włosy świetnie się rozczesują, szczotka (Tangle Teezer) gładko po nich sunie bez żadnych kołtunów. Nieważne, czy trzymam odżywkę krótko (około minuty :P), czy trochę dłużej (ok. 5 minut), efekt zawsze jest dla mnie zadowalający - włosy po wyschnięciu są dociążone, wygładzone i błyszczące. Dokładnie tak, jak lubię. Nie jest to może aż tak spektakularny efekt jak po Garnier Goodbye Damage (moja ulubiona odżywka, link do recenzji), ale bardzo chętnie używam ich zamiennie i jestem zadowolona. Nałożona z zachowaniem odpowiedniej odległości od skóry głowy, nie powoduje szybszego przetłuszczania włosów. 




Cena: ok. 10 zł w cenie regularnej, ok. 8 zł w promocji
Pojemność: 200 ml

Podsumowując, dla mnie to świetna odżywka, której używam zamiennie wraz z moją ulubioną Garnier Goodbye Damage. Ładnie pachnie, świetnie ułatwia rozczesywanie włosów, sprawia, że są dociążone, wygładzone i błyszczące. Oprócz tego nie przyspiesza przetłuszczania włosów (pod warunkiem zachowania odpowiedniej odległości od skóry głowy). Trochę lepsza od Hydro Care, ale tamta też była fajna. Na pewno zagości u mnie jeszcze nieraz :)

Pogrubiający tusz do rzęs Maybelline Mega Plush

$
0
0
Większość kobiet uważa tusz za absolutny niezbędnik w kosmetyczce i nie wyobraża sobie wyjść z domu bez pomalowanych rzęs. Niestety również zaliczam się do tej grupy - niepomalowana wychodzę tylko na chwilę - np. wyrzucić śmieci, do sklepu... Bez tuszu na rzęsach wyglądam jakbym dopiero wstała z łóżka ;) Lubię różnorodność, więc przez moje ręce przechodzą różne produkty - często zastanawiam się jaki tusz do rzęs wybrać tym razem. Czy maskara Maybelline Mega Plush sprawdziła się u mnie? Zapraszam do recenzji ;)


Opakowanie ma jaskrawy kolor w odcieniu niebieskości zmieszanej z zielenią. Plusem jest to, że łatwo go rano znaleźć :P Szczoteczka zdecydowanie niestandardowa, trochę przypomina te od Colossala, ale jest bardziej powywijana na wszystkie strony. Niestety jest ogrooomna i ciężko się nią posłużyć - trudno dotrzeć do najkrótszych rzęs i łatwo ubrudzić sobie powieki. Minusem jest to, że jest giętka (zaraz zobaczycie to na zdjęciu), więc kiedy próbuję wyciągnąć rzęsy w górę, szczoteczka wygina się i zostaje na swojej starej pozycji, żyje swoim życiem i ciężko nią manewrować. Zdecydowanie wolę sztywne, bez udziwnień. Gumka odsysająca nadmiar tuszu sprawuje się dobrze, nie trzeba wycierać o brzegi.








Zapach tuszu jest niewyczuwalny podczas aplikacji ;) Konsystencja standardowo na początku była zbyt rzadka, po około 2 tygodniach tusz zgęstniał i używanie stało się znacznie przyjemniejsze. Nie jest wodoodporny, więc kontaktu z deszczem/łzami nie wytrzyma. Nie zauważyłam, żeby odbijał mi się na górnej powiece, ale za to często zdarzało mi się mieć rozmazany tusz pod okiem :( Nie kruszy się nadmiernie, chyba że próbuję go zbyt intensywnie wyczesać :P Czerń jest dla mnie odpowiednio nasycona.

Jeżeli chodzi o efekt - no tutaj bywało różnie. Jest to tusz pogrubiający i pod tym względem jest całkiem ok, ale niestety rozdzielenie rzęs jest dla mnie bardzo ważne, a z tym miewał problemy. Moje rzęsy są niesforne i lubią się wywijać na wszystkie strony, na ogół znacznie lepiej radzą sobie u mnie szczoteczki silikonowe. Czasem z efektu byłam bardzo zadowolona i zaczynałam się ekscytować jaki to fajny tusz, potem przychodziły takie dni, kiedy zupełnie nie potrafiłam ujarzmić moich rzęs - były pogrubione, ale powywijane na wszystkie strony, zdarzały się efekty owadzich nóżek, a czasem posklejały mi się w kilka rzęs i rozczesanie ich kończyło się mnóstwem pokruszonego tuszu pod oczami... Więc moją przygodę z Maybelline Mega Plush mogę ocenić jako jedną wielką sinusoidę wzlotów i upadków :P Z całą pewnością nie jest to tusz, po który sięgnęłabym na większe wyjście, bo efekt bywa różny.

Efekt sprzed dwóch dni - dla mnie średni, dwie warstwy mało widoczne, a trzy warstwy już raczej nie wyglądają dobrze:


A poniżej przedstawiam Wam zdjęcia z wcześniejszego użytku, można zauważyć, że każdego dnia efekt był inny - czasem super, a czasem totalna klapa (każde zdjęcie pochodzi z innego dnia, chyba że jest ze sobą połączone ;)):








Cena: 33,99 zł w cenie regularnej
Pojemność: 9,6 ml

Podsumowując, mam mieszane odczucia co do tego tuszu. Niby mnie aż tak nie rozczarował, ale też na pewno nie stanie się moim ulubieńcem - znam zdecydowanie lepsze. Nawet wczoraj miałam taką sytuację, że zdradziłam go ze świetnym Lovely Pump Up i... koleżanka z uczelni natychmiast zauważyła różnicę, chwaląc efekt na rzęsach ("ooo, masz dzisiaj inny tusz, ale ładnie!"). Wcześniej używałam ciągle Maybelline i komplementów nie słyszałam :P Do plusów Maybelline mogę zaliczyć stosunkowo niską cenę (warto polować na promocje), dobrą dostępność, odpowiednio nasyconą czerń, gumka odsysająca nadmiar tuszu sprawuje się dobrze, tusz nie odbija się na górnej powiece, nie kruszy się (jeżeli przy nim nie majstrujemy) i zdarzało się, że efekt był bardzo ładny, ale ma też minusy: szczoteczka jest ogromna, ciężko nią dotrzeć do najkrótszych rzęs i łatwo ubrudzić powieki, giętka szczoteczka utrudnia aplikację, nie zawsze ujarzmia rzęsy jak powinien, czasem skleja, a próba wyczesania kończy się pokruszonym tuszem pod oczami, zdarza mu się rozmazać na dolnej powiece. Po prostu średniak.

Barwa, kremowy peeling do stóp (Miss)

$
0
0
Chyba jestem nieco dziwna - większość osób dba o stopy intensywnie wiosną/latem, żeby móc je bez cienia wstydu pokazać innym ludziom w sandałkach/klapkach, a ja z kolei przykuwam do tego większą uwagę teraz - ze względu na większą ilość czasu podczas długich, jesiennych wieczorów :P Dzisiaj mowa o kremowym peelingu do stóp z drobinkami pumeksu firmy Barwa


Szata graficzna opakowania przyjemna i estetyczna. Stoi na zatrzasku, więc peeling łatwo spływa ku dozownikowi. Tuba jest miękka, więc rozcięcie jej również nie będzie stanowiło problemu. 



Kiedy pierwszy raz sięgnęłam po peeling (do powyższego swatcha), poczułam nutę rozczarowania. Zapach cytrusowy, ale sztuczny - bardziej jak środki czyszczące, niż jak cytryny ;) Konsystencja też nie prezentuje się obiecująco - dużo pasty, niewiele drobinek, oprócz tego są dość małe. Zdziwienie nastąpiło podczas zastosowania peelingu zgodnie z przeznaczeniem - nałożyłam standardową ilość na dłoń, siedząc sobie pod prysznicem (na stopniu) i przystąpiłam do masowania stóp. Ałaaa - skończyło się tak, że natychmiast musiałam wstać i pójść po rękawiczkę jednorazową, bo wewnętrzna strona mojej dłoni by tego nie wytrzymała :P Drobinki faktycznie są małe, ale ostre i dzięki temu dosyć dobrze ścierają. O ile na stopie nie czuć żadnego dyskomfortu, to na wrażliwej wewnętrznej stronie dłoni już tak, więc polecam rękawiczkę ;) Mogłoby być ich więcej, bo niestety ich niewielka ilość przekłada się na kiepską wydajność - trzeba go sporo użyć. Ale peeling dobrze radzi sobie z usuwaniem stwardniałego naskórka, z mocno zrogowaciałymi piętami może sobie nie poradzić, ale czuć zdecydowaną różnicę przed i po ;) Zawiera parafinę na drugim miejscu w składzie, więc po spłukaniu czuć lekką warstwę na stopach, ale na szczęście nie jest mocno wyczuwalna i upierdliwa - nie wywaliłam się pod prysznicem :P 



Cena: ok. 6 zł
Pojemność: 75 ml

Podsumowując, gdybym miała go ocenić w skali liczbowej - dałabym 3/5. Nie jest bez wad - ma sztuczny, cytrusowy zapach przypominający środki czyszczące i naprawdę kiepską wydajność (drobinek jest niewiele, więc trzeba go użyć sporo), zawiera parafinę na drugim miejscu w składzie, na szczęście warstwa nie jest mocno wyczuwalna (bo pewnie bym się denerwowała :P), ale oprócz tego jest tani, dosyć dobrze ściera stwardniały naskórek dzięki ostrym drobinkom. Z ciężkimi przypadkami może sobie nie poradzić, ale do średnio zrogowaciałej skóry stóp jest ok ;)

Flos Lek, seria Anti Acne (antybakteryjna pianka, krem matujący oraz peeling enzymatyczny)

$
0
0
Przyznam szczerze, że długo zbierałam się do napisania tej notki. Może dlatego, że jednak wolę chwalić, niż marudzić, ale nie ma co ukrywać - krytyka też jest ważna. Dzisiejsza notka będzie raczej mało pozytywna. Miałam już różne produkty firmy Flos Lek - trochę własnych, trochę z współpracy i bywało różnie - czasem bardzo pozytywnie, dobrze, a czasem średnio. Tym razem będzie jednak raczej źle.


Cała seria Anti Acne charakteryzuje się przyjemną dla oka i minimalistyczną szatą graficzną z zielonymi akcentami:



Zacznę od antybakteryjnej pianki do mycia twarzy:


Pianka znajduje się w ładnym, choć baaaardzo niefunkcjonalnym opakowaniu... Niestety problem polega na tym, że pompka paskudnie się zacina i czytałam o tym w praktycznie każdej innej recenzji, więc nie jest to kwestia pojedynczego wadliwego egzemplarza. Początkowo nie chce się wcisnąć wcale, więc trzeba się z nią chwilę siłować, a gdy się już uda - pianka tryska wszędzie na boki :( Konieczność walki z pompką przy każdym użyciu raczej zniechęca. 


Pianka ma przyjemną, puszystą konsystencję, choć szybko się rozpływa. Mi to akurat nie przeszkadza zupełnie i samo mycie było dla mnie raczej przyjemne ;) Oprócz tego zapach również jest zachęcający - świeży, cytrusowy.



Niestety mój główny zarzut do tej pianki jest taki, że zdecydowanie za mocno oczyszcza skórę. Fakt, że pięknie domywa wszystkie resztki makijażu (uprzednio rozpuszczam go olejkiem hydrofilowym), fakt, że raz na jakiś czas oczyszczenie jest skórze potrzebne, ale stosowanie jej 2 razy dziennie to naprawdę kiepska decyzja, która kończy się wysuszeniem skóry. Radzę uważać na oczy, bo piecze... Poza tym takie agresywne oczyszczanie skóry z sebum spowoduje, że zacznie się ona buntować i produkować go jeszcze więcej... Po użyciu moja skóra zawsze była mocno oczyszczona, rozjaśniona (to akurat dobrze), ale też zbyt mocno ściągnięta i wołająca o nawilżenie. Dlatego musiałam zrezygnować z regularnego stosowania do mycia twarzy. Raz umyłam nią pędzle i... eureka (pisałam o tym TUTAJ)! W tym celu sprawdziła się lepiej niż znakomicie ;) Oprócz tego, że fantastycznie domywa wszystko - podkład, puder, zaschnięty wodoodporny eyeliner, to jeszcze super łatwo się spłukuje, bo podczas mycia nie pieni się - bądź co bądź sama w sobie jest pianką :P Właśnie w tym celu zamierzam ją zużyć. 

Cena: 18,99 zł/250 ml (doz)

Teraz pora na krem matujący:


Opakowanie jest bardziej funkcjonalne niż w przypadku pianki - zwykły dozownik z dziurką. Ma przyjemny zapach (taki sam jak pianka do mycia twarzy) i zdecydowanie lekką konsystencję



Niestety o tym kremie za dużo powiedzieć nie mogę, bo jego właściwości nie pozwoliły mi na używanie :( Bez problemu nadaje się pod makijaż, po nałożeniu niewielkiej ilości i delikatnym wklepaniu wchłania się prawie do matu. Przez pierwszą minutę - dwie jest fajnie, ale potem... czuję takie ściągnięcie skóry i potrzebę nałożenia czegoś jeszcze, że nie da się wytrzymać :/ Przecież nie po to nakładam krem, żeby nałożyć na niego kolejny krem? Dlatego niestety nie jestem w stanie się wypowiedzieć na temat jego właściwości, nie wiem czy utrzyma mat w ciągu dnia, nie wiem czy zapycha czy nie, wiem tyle, że jest zbyt inwazyjny, niedelikatny i prawdopodobnie spowodowałby u mnie wysuszenie skóry. Zrobiłam test i nałożyłam go na skórę dłoni - rozsmarowałam, lekko wklepałam i to samo - podczas ruszania dłonią czułam nieprzyjemne napięcie. Wolę nie narobić sobie biedy na twarzy, więc na razie stoi na półce i nie wiem, co z nim zrobić. 

Cena: 19,39 zł/50 ml (doz)

Przejdę do trzeciego gagatka, czyli peelinguenzymatycznego:


Tutaj będzie trochę bardziej pozytywnie, ale bez fajerwerków. Opakowanie, tak jak w przypadku kremu matującego, to stojąca na nakrętce tuba z dozownikiem w postaci dziurki. Jest niemal bezzapachowy, w przeciwieństwie do poprzedników. Ma lekką konsystencję, półprzezroczysty.



W przypadku tego peelingu mam mieszane odczucia - nie zauważyłam żadnego negatywnego wpływu na skórę, ale z kolei pozytywnego też niewiele. Bardzo przyjemnie się go używa - wystarczy rozprowadzić w miarę równomierną warstwę na skórze, odczekać 8-12 minut (zawsze czekałam 12), po czym zmyć. Po użyciu skóra jest lekko rozjaśniona i miękka, nawilżona. Powinna być jednak również oczyszczona (przecież to peeling), a tego już zbytnio nie zauważam. Suche skórki jak były, tak są, zanieczyszczone pory jak były, tak są... Staram się wierzyć, że ten peeling enzymatyczny coś daje, ale nie za bardzo to widzę ;) Nie narobił szkód, jest najdelikatniejszy z tej trójki, ale i nie pomógł. 

Cena: 18,10 zł/50 ml (sklep internetowy Flos Lek)

Podsumowując, ta seria nie sprawdziła się u mnie. Jest zbyt agresywna i działa wysuszająco na skórę twarzy. Przecież nadmierne jej oczyszczanie może się jedynie przyczynić do zwiększenia, nie do zmniejszenia ilości wydzielanego sebum... Pianka sprawdziła się głównie do mycia pędzli bo jest w stanie domyć po prostu wszystko, na skórę działa zbyt inwazyjnie (jak już to do oczyszczenia raz na jakiś czas), krem matujący tak ściąga moją skórę twarzy, że nie byłam w stanie go używać. Jedynie peeling enzymatyczny okazał się nieszkodliwy, ale z kolei nie zauważyłam też żadnego pozytywnego działania oczyszczającego (a tego przede wszystkim oczekuję od peelingu), jedynie nawilżające. Niestety nie wróciłabym do żadnego z nich :(

Viewing all 617 articles
Browse latest View live