Quantcast
Channel: BASIA-BLOG.pl
Viewing all 617 articles
Browse latest View live

Filtry SPF50 - emulsja Lirene czy Pharmaceris hydrolipidowy?

$
0
0
Zdaję sobie sprawę z tego, że temat filtrów przeciwsłonecznych po wakacjach dla większości osób odchodzi w niepamięć ;) Ale jest też sporo osób, które z różnych względów chcą lub muszą filtrować się cały rok - w tym ja. Filtruję się z powodu przebarwień na twarzy, z którymi wciąż walczę, ale również dlatego, że mam już za sobą 2 peelingi kwasem glikolowym, więc tym bardziej muszę tego pilnować. Dlatego mam nadzieję, że ten post się komuś przyda nawet teraz, po sezonie, albo chociaż zanotujecie w pamięci te wrażenia przed przyszłymi wakacjami :)


Nie jest tajemnicą, że Pharmaceris i Lirene to dwie marki tego samego producenta (Laboraturium Kosmetyczne Dr Irena Eris). W związku z tym możliwe są pewne podobieństwa między nimi, w tym przypadku uderzająco podobny jest skład, który różni się naprawdę nieznacznie!!! Mimo to, formuły tych kremów różnią się odczuwalnie, więc nie jestem w stanie ich wrzucić "do jednego worka", zrecenzować zbiorczo i napisać, że to to samo ;)

Chciałabym tu jeszcze dodać na wstępie, że moje odczucia różnią się od dotychczasowo przeczytanych recenzji na innych blogach, mam nadzieję że nie spowoduje to u Was mętliku w głowie "to co jest w końcu prawdą?!", lecz skłoni do wypróbowania na własnej skórze co i jak :) U mnie te filtry sprawdziły się po prostu inaczej, być może to kwestia innego rodzaju cery.

Zdjęcia były robione innego dnia, stąd różnica w temperaturze kolorów - takie uroki polegania na świetle dziennym :) Nadal zbieram na lampę pierścieniową, mam nadzieję, że w końcu uda mi się to spełnić.




Oba filtry znajdują się w tubkach stojących na zatrzasku - jest to rozwiązanie jak najbardziej wygodne i higieniczne. Odrobinę tęskno mi do pompki, ale chyba mam za duże wymagania :) Pojemność różni się znacząco - Lirene to aż 150 ml (+25 ml gratis), zaś Pharmaceris to 50 ml, czyli 3 razy mniej. 




Zapach jest w obu przypadkach subtelny, kremowy, ale ledwo wyczuwalny. Różni się, ale jest na tyle "nijaki" i słaby, że nic więcej nie umiem o nim powiedzieć ;) W żaden sposób mi nie przeszkadza. 



Największą ciekawostką jest skład - niemal identyczny. Różni się tylko 2 razy - okrokrylen zamieniony kolejnością z glikolem propylenowym (to na początku), a w filtrze Lirene jest jeszcze dodatkowo witamia E (końcówka). To wszystko :) Niemniej jednak, formuła się różni.



Zdaję sobie sprawę z tego, że ten swatch tak naprawdę nic nie pokazuje - ot, biała roztarta plama. Postaram się więc opisać najlepiej jak potrafię różnice między formułami. 

Filtr Pharmaceris jest bardziej zwarty, gęsty, podczas rozprowadzania widocznie bieli skórę. Nie można poświęcić za dużo czasu na rozcieranie bo wtedy smuży - lepiej go rozprowadzić równomiernie, a potem wklepać. Początkowo wygląda fatalnie i robi ze mnie trupa :) ALE już po chwili (kilku minutach) zaczyna się pięknie wchłaniać, a efekt bielenia twarzy znika do tego stopnia, że mogłabym wyjść z samym filtrem i raczej nikt by się nie przestraszył. Zastyga w znacznym stopniu, dzięki czemu makijaż na nim wygląda super i można bez problemu nakładać podkład płynny lub sypki (minerałki). Nie skraca trwałości makijażu i nie powoduje szybkiego świecenia. 

Filtr Lirene jest zdecydowanie rzadszy, lżejszy, łatwiej się rozprowadza i bieli naprawdę nieznacznie (dużo mniej niż Pharmaceris), a po chwili to bielenie i tak znika. Również warto najpierw go rozprowadzić, a potem wklepać. Wchłania się gorzej niż Pharmaceris i nie zastyga do tego stopnia, co on, pozostawia wyczuwalną warstwę na skórze, ale nie jest ona uciążliwa - z całą pewnością nie jest to poziom typu filtra "matującego" firmy Ziaja, który był dla mnie smalcem absolutnym. Lirene da się przypudrować i po problemie :) Skóra zaczyna się szybciej świecić, kiedy mam Lirene pod makijażem. 

Więcej informacji o Pharmaceris:





Więcej informacji o Lirene:



Podsumowując, na twarzy lepiej sprawdził się u mnie krem Pharmaceris, a na ciele Lirene. Pharmaceris jest bardziej gęsty, więc nawet gdyby występował w większej tubie, to rozsmarowanie go na ciele nie byłoby łatwe. Lirene jest rzadszy, więc nawet smarowanie nim ciała podczas wyjazdu było szybkie i sprawne. Uchronił mnie przed niechcianą opalenizną, mimo kilkugodzinnej ekspozycji na słońce dzień w dzień przez miesiąc!! (w ramach ciekawostki dodam, że gdy na wakacjach bluzka mi się przesunęła i odsłoniła kawałek nieposmarowanego ramienia, to ten właśnie nieposmarowany kawałek spalił mi się na raka, podczas gdy cała reszta ciała pozostała nietknięta!! to najlepszy dowód, jak skuteczny jest to filtr!!). Na twarzy Pharmaceris wypada lepiej, ponieważ zastyga w znacznym stopniu (choć nadal nie jest to formuła dry touch jak w filtrze Vichy :)) i makijaż lepiej się na nim trzyma. Na wyjeździe miałam jednak tylko filtr Lirene i używałam go również do twarzy, nie czułam w związku z tym żadnego dyskomfortu (da się przypudrować), więc to nie jest tak, że się nie nadaje zupełnie, bądź pływa na twarzy, absolutnie nie :) Po prostu w moim rankingu jest ciut za kremem Pharmaceris. Warto tu jeszcze dodać aspekt cenowy (ceny pochodzą z Apteki Gemini bo stamtąd je zamawiałam) - Pharmaceris kosztuje 29,69 zł za 50 ml, zaś Lirene 23,89 zł za 150 ml.Lirene nie dość, że jest tańszy o te 6 zł, to jeszcze 3 razy większy!!! Także warto się tu zastanowić, czy faktycznie filtr Pharmaceris jest wart swojej ceny - jest odrobinę lepszy, ale jednak 3 razy droższy :) 

Myślę, że warto kupić oba kremy i przekonać się na własnej skórze, jak się sprawdzą. Bądź co bądź żaden z nich nie jest drogi, a oba są warte uwagi :) 

Filtrujecie się regularnie, czy raczej tylko w wakacje? 
Dajcie również znać, jaki jest Wasz ulubiony filtr :)

Konkurs - wygraj zestaw kremów pod oczy Floslek Eye Care Expert (do 19.12.2015)

$
0
0
Witam Was serdecznie :)

Przychodzę do Was z niespodzianką, a dokładniej z konkursem, w którym możecie wygrać zestaw dwóch kosmetyków pod oczy Floslek z serii Eye Care Expert:

  • kojący żel-maseczka na okolice oczu 15 ml (szczegółowy opis TUTAJ)
  • dermonaprawczy przeciwzmarszczkowy krem pod oczy 15 ml (szczegółowy opis TUTAJ)


Aby wziąć udział w konkursie należy:
  • być publicznym obserwatorem bloga 
  • wypełnić poniższy formularz i odpowiedzieć na krótkie pytanie konkursowe :) 

    Regulamin konkursu:
    1. Organizatorem konkursu jestem ja - autorka bloga www.basia-blog.pl
    2. Za wysyłkę nagrody odpowiedzialne jest Laboratorium Kosmetyczne Floslek. Nagroda jest wysyłana tylko na terenie Polski
    3. Nagrodą jest zestaw dwóch kosmetyków pod oczy Floslek z serii Eye Care Expert (kojący żel-maseczka oraz dermonaprawczy krem przeciwzmarszczkowy)
    4. Konkurs trwa od 19.11.2015r. do 19.12.2015r. do godziny 23:59 (zgłoszenia wysłane po tym czasie nie będą brane pod uwagę)
    5. Aby wziąć udział w konkursie, należy:
    - być publicznym obserwatorem mojego bloga
    - wypełnić poniższy formularz i odpowiedzieć w nim na pytanie konkursowe "W jaki sposób dbasz o skórę pod oczami?"
    6. Zgłaszać się należy poprzez poniższy formularz - zgłoszenie oznacza akceptację regulaminu
    7. Zestaw kosmetyków wygra osoba, która udzieli najciekawszej odpowiedzi. Można się zgłosić tylko jeden raz
    8. Wyniki ogłoszę w ciągu 7 dni od zakończenia konkursu. Wtedy też skontaktuję się ze zwycięzcą drogą e-mailową. Jeśli nie uzyskam odpowiedzi w ciągu 3 dni, wybiorę innego zwycięzcę
    9. W wyjątkowych sytuacjach zastrzegam sobie prawo do zmiany regulaminu

    10. Niniejszy konkurs nie jest grą losową w rozumieniu Ustawy o grach hazardowych (Dz.U. 2015 poz. 612).




    Życzę wszystkim powodzenia!

    EOS Summer fruit

    $
    0
    0
    O tym uroczym jajeczku mogłyście już przeczytać w ulubieńcach października (KLIK). Pisałam tam również, że byłam do niego uprzedzona z góry - naczytałam się wcześniej, że słabo działa, że nie jest warte swojej ceny. I po raz kolejny sprawdza się reguła, że co osoba, to inne odczucia, gdyż ja to jajeczko bardzo polubiłam ;)


    Balsam do ust EOS znajduje się w przeuroczym, gumowanym opakowaniu. Dzięki temu nie wyślizguje się z rąk, pewnie się trzyma mimo swoich niewielkich rozmiarów. Otwiera się bardzo łatwo dzięki wklęsłemu wyprofilowaniu, a zamyka bardzo pewnie, z wyraźnym kliknięciem. W którymś z filmików na YT widziałam, że "odpowiedniki" EOS-a (być może to było Balmi, ale nie dam sobie ręki uciąć) nie zamykają się aż tak porządnie i przez to mogą się otworzyć samoczynnie. Tutaj jest to bardzo mało prawdopodobne :) 

    Od nowości przychodzi zapakowane w blister:





    Skład jest piękny (95% organiczny, 100% naturalny) - oliwa z oliwek, wosk pszczeli, olej kokosowy, olej jojoba, naturalny aromat, masło shea, stewia, witamina E, olej słonecznikowy, wyciąg z owoców borówki, truskawki, brzoskwini, zapach.

    W przypadku kosmetyków do ust, szczególnie pielęgnacyjnych, często reaplikowanych w ciągu dnia, bardzo ważny jest dla mnie smak i zapach. Są takie produkty, po które nie sięgam mimo świetnej skuteczności właśnie dlatego, że są dla mnie obrzydliwe (Carmex :P). EOS pod tym względem jest fantastyczny. Nie dość, że pięknie pachnie (taka jakby multiwitaminka? połączenie owocowe, ale niejednoznaczne), to jeszcze cudnie smakuje (słodko i apetycznie). Nie ma żadnego grymasu przy przypadkowym zlizaniu.


    Kiedy widziałam zdjęcia EOS-a na innych blogach, myślałam sobie "ale jak to, taka malutka kuleczka? nic się nie wysuwa, nic się nie wykręca? przecież to tyle, co nic, zużyję to w tydzień!!", a właśnie że figa z makiem! EOS ma 7g produktu, podczas gdy przeciętne pomadki niecałe 5g (Neutrogena z maliną nordycką 4,9g, Nivea Peach oraz Ping Guava 4,8g, Sylveco z peelingiem 4,6g, Tisane w sztyfcie 4,3g, w słoiczku 4,7g, mogę tak wymieniać bez końca, wszystkie znane mi sztyfty nie przekraczają 5g). W dodatku ma przyjemnąkonsystencję, którą bardzo polubiłam. Nie jest taki ślisko-wazelinowaty, natłuszczający jak np. Neutrogena czy Alterra z granatem - tego typu pomadki zużywam w mig. Jest bardzo gęsty, zwarty,ale nie twardy i toporny. Nie trzeba szorować ust 50 razy, tak jak mi się zdarzyło z pierwszym egzemplarzem Tisane (drugi już taki nie był), wystarczy przejechać ze dwa razy i gotowe. Ale dzięki tej "zwartości" wolno się zużywa, nakłada się niezbyt grubą warstwą, a mimo tego, że używam i używam, ubytek nadal nie jest duży. Dzięki temu jest wydajny.

    Byłam też ciekawa, czy taka spora kulka nie będzie sprawiać problemów przy używaniu, ale używa się jej wygodnie, nawet w pośpiechu. Ani razu chyba nie korzystałam z lusterka, a nie obsmarowałam sobie całej okolicy ust ;) Jestem tylko ciekawa, jak to będzie pod koniec, kiedy będzie już wyślizgana niemal na płasko.

    Najważniejsze jest jednak działanie. Nawet najprzyjemniejsza w smaku, zapachu i wyglądzie pomadka nie ma żadnego sensu, jeżeli nie działa. Tutaj na szczęście moje uprzedzenia były niesłuszne, a balsam EOS sprawdził się bardzo dobrze. Pozostawia przyjemną, kojącą i otulającą warstwę na ustach, wyraźnie je zmiękcza, a nie tylko natłuszcza, jak robią to niektóre pomadki... Usta stają się wyraźnie bardziej miękkie i nawilżone, a spierzchnięcia miękną. EOS sprawdził się u mnie o niebo lepiej niż: wszystkie pomadki Nivea, Neutrogena (wersja z filtrem SPF20 i z maliną nordycką), Alterra (z granatem i klasyczna), Tisane (w sztyfcie). Przebija go obecnie tylko Nuxe w słoiczku i Tisane w słoiczku, bardzo miło wspominam też Carmex w słoiczku i sztyfcie (tylko ten obrzydliwy smak...), dobre rezultaty daje też u mnie Sylveco z peelingiem (ale nie zawsze mogę używać tej pomadki). Dążę do tego, że to obecnie moje ulubione smarowidło przenośne, niesłoiczkowe.

    Cena: 18,90 zł w e-Glamour (klik)
    Pojemność: 7g

    Podsumowując (bo się trochę rozgadałam...)

    Plusy:
    + większa pojemność niż standardowe sztyfty (7g zamiast ok. 4,5g)
    + bardzo wydajny!
    + świetny, owocowy zapach
    + słodki posmak
    + dobrze dopracowane, porządnie wykonane opakowanie (nie otworzy się samoczynnie)
    + świetny, naturalny skład
    + wygodnie się używa takiej kulki
    + przede wszystkim działanie - wyraźnie nawilża, zmiękcza usta, a nie tylko je natłuszcza!

    Minusy:
    - dość wysoka cena (choć przy dobrej wydajności i większej pojemności to wybaczam)
    - dostępność (nie widziałam nigdzie stacjonarnie)

    Ja uwielbiam to jajeczko i jestem przekonana, że warto wypróbować choć raz i przekonać się na własnej skórze. Niektóre "hity" się u mnie nie sprawdzają (i na odwrót - produkty krytykowane sprawdzają się super), dlatego nie warto się uprzedzać, trzeba po prostu spróbować :)

    Dzień Darmowej Dostawy 2015

    $
    0
    0
    Już za tydzień Dzień Darmowej Dostawy :) Jest to doskonała okazja, by zrobić przedświąteczne zakupy, a dla osób, którym nie udało się skorzystać z promocji -49% w Rossmannie - na nadrobienie braków bez ponoszenia kosztów przesyłki, gdyż ceny w drogeriach internetowych bywają zbliżone do tych promocyjnych.



    Dzień Darmowej Dostawy zaczyna się 1 grudnia 2015 o godz. 0:01, a kończy o 23:59. Sklepy biorące udział w DDD nie mogą podnieść cen odkąd zostali zakwalifikowani do akcji, mogą ustalić minimalną wartość zamówienia na 20 zł!

    Szczegółowy regulamin znajdziecie tutaj: KLIK

    Pełna lista sklepów z kategorii Uroda i Zdrowie: KLIK

    Sklepy, które biorą udział w DDD na chwilę obecną (24 listopada, 12:39):
    sklepy mogą się zgłaszać do 27 listopada, więc ta lista może się jeszcze powiększyć














    Udanych zakupów :)
    Dajcie znać, czy planujecie skorzystać z tej okazji :)

    Odżywka do włosów Garnier Oleo Repair

    $
    0
    0
    Osoby, które śledzą mojego bloga dłużej pewnie pamiętają już, że moim odżywkowym ideałem jest Garnier Goodbye Damage - rozpływałam się nad nią TUTAJ, a od tamtej pory w każdej możliwej recenzji odżywki/maski do włosów jest dla mnie idealnym punktem odniesienia (i jak na razie żaden produkt jej nie przebił!). O tym, jak bardzo ją uwielbiam, świadczyć może fakt, że odkąd spróbowałam jej po raz pierwszy - nie było dnia, kiedy by mi jej zabrakło. Zawsze muszę mieć kolejną tubkę w zapasie, a obecnie mam dwie. I choć na co dzień sięgam po Kallosy ze względów ekonomicznych (włosy do pasa = zużywanie odżywek litrami), to odżywka Garnier GD jest dla mnie produktem już tak sprawdzonym, że zawsze przed ważnym wyjściem sięgam właśnie po nią, bo już totalnie wiem, czego się spodziewać. Jest też dla mnie pierwszą pomocą gdy widzę, że moje włosy potrzebują zastrzyku odżywienia. Od jakiegoś czasu czytałam jednak również pozytywne opinie o wersji Oleo Repair i postanowiłam się przekonać, czy jest równie dobra :)


    Opakowanie jest takie samo, jak w przypadku GD, miękka tubka stojąca na zatrzasku, dzięki czemu odżywka łatwo spływa ku dozownikowi. Pod koniec zawsze rozcinam opakowanie i wystarcza jeszcze na 2 użycia. Zatrzask chodzi swobodnie - co ciekawe, jeszcze z żadną odżywką Garniera nie miałam problemów z otwieraniem. A mam teraz również szampon (Garnier Fresh) i chodzi tak ciężko, że muszę go otwierać przez ręcznik, bo połamałabym sobie paznokcie... A zatrzask wygląda tak samo ;)



    Zapach odżywki jest przyjemny, owocowy, charakterystyczny dla serii Fructis. Przez jakiś czas jest wyczuwalny na włosach w ciągu dnia :) Konsystencja tak jak w GD - gęsta, zwarta, o przyjemnej śliskości podczas rozprowadzania na włosach. Moim zdaniem to sprawia, że są wydajne. Wszystkie rzadsze odżywki, z którymi miałam do tej pory styczność, ubywały w tempie zastraszającym. 


    Podczas spłukiwania czuć, że włosy są śliskie i rozplątane, bardzo łatwo się rozczesują i są nieco dociążone. Z całą pewnością pięknie błyszczą (jest spora różnica między efektem po tanich Kallosach, a odżywką Garnier - czy to Oleo Repair, czy Goodbye Damage) i ładnie się układają. Ale z przykrością muszę stwierdzić, że Oleo nie dorównała GD pod względem poziomu nawilżenia - po GD czuję, że moje włosy są nawilżone i mięciutkie aż po same końce, zaś Oleo Repair z nieco przesuszonymi końcówkami sobie nie radzi tak dobrze, dopiero serum na końcówki je ujarzmia. Owszem, włosy są nawilżone i miękkie, ale nie jest to efekt aż tak spektakularny jak w Goodbye Damage. 



    Cena: 8,99 zł w Rossmannie (6,99 zł w promocji)
    Pojemność: 200 ml

    Podsumowując, jest to bardzo dobra odżywka i niewykluczone, że sięgnę po nią ponownie. Ale nie przebiła mojej ulubionej Goodbye Damage więc jeśli będę miała wybór między jedną a drugą, wybiorę GD.

    Vita Liberata, samoopalająca pianka (Fabolous Self Tan Mousse Medium)

    $
    0
    0
    Na mojej twarzy zawsze pojawia się uśmiech, gdy widzę na blogach kolejną recenzję Vita Liberata. Powiem szczerze, że nie spotkałam się jeszcze z żadną negatywną opinią i choć osoby, które nigdy nie próbowały tych produktów mogą niesłusznie pomyśleć "dostały, to chwalą!", to ja dokładnie wiem, skąd się biorą te pozytywne recenzje - bo te produkty są po prostu świetne. Uwierzcie mi. Na początku wydawało mi się - "matko, liczba trzycyfrowa za samoopalacz, w życiu nie dałabym tyle!!", ale wystarczyło spróbować (recenzja mojej pierwszej pianki Vita Liberata TUTAJ - ta jest moją drugą), by przekonać się, że ta cena bierze się po prostu z bardzo wysokiej jakości. Pianki samoopalające nijak mają się do popularnych balsamów brązujących/samoopalaczy, a miałam styczność z wieloma - SunOzon, Lirene, Dove, Garnier, Johnson's, Nivea... O czymś na pewno jeszcze zapomniałam ;) Więc na brak porównania narzekać nie mogę, choć ciężko porównywać produkty Vita Liberata do tych popularnych balsamów - bo to jak niebo, a ziemia.


    Pianka znajduje się w opakowaniu z pompką pianotwórczą. Warto dokupić też rękawicę (w moim poprzednim zestawie była dołączona - KLIK), która pomaga szybko i łatwo rozsmarować piankę oraz zapobiega brudzeniu dłoni podczas rozsmarowywania (samoopalacz już mógłby wchodzić w reakcję na dłoni, a szczególnie między palcami, co jest zawsze zmorą tego typu produktów). Dzięki rękawicy, można posmarować wierzch dłoni na samym końcu, bez obaw o zacieki między palcami. 







    Uzyskana pianka jest bezzapachowa, bardzo puszysta łatwo się rozsmarowuje. Jest barwiona, dzięki czemu od razu widać, gdzie produkt został już zaaplikowany, a gdzie trzeba poprawić. W związku z tym, że jest barwiona, może brudzić ubrania po aplikacji, ale bez obaw - te zabrudzenia łatwo schodzą nawet wodą z mydłem, w praniu znikają całkowicie, bo to tylko barwnik nadający kolor piance. 


    Mocno mnie zaskoczył (na plus) kolor pianki i uzyskiwanej opalenizny. Jest lekko oliwkowy, dzięki czemu wygląda super-naturalnie (skóra mojego ciała jest w tonacji żółtej, z lekką domieszką oliwki). 





    Zalecenia stosowania:

    "Upewnij się, że w momencie aplikacji skóra jest sucha, najlepsze efekty uzyskuję się po wykonanym peelingu. 
    Używaj specjalnej rękawicy do aplikacji, 5 - 10 pompek produktu na jedną partię ciała, preparat nakładaj kolistymi ruchami.

    Aplikuj mniejszą ilośc produktu na dłonie stopy, kolana, łokcie.
    Spłucz ciało wodą po upływie 4 - 8 h, jeśli skóra jest naturalnie bardzo blada, pozostaw preparat na dłuższy czas przed spłukaniem."


    Zawsze nakładałam piankę za pomocą rękawicy, gdyż naprawdę ułatwia i przyspiesza ona robotę ;) Pianka wchłania się natychmiast, dosłownie tuż po rozsmarowaniu skóra jest już sucha i chwilę później można się ubrać. Podczas aplikacji jest totalnie bezzapachowa. Barwiona pianka zdecydowanie pomaga w aplikacji - widać, czy produkt został nałożony równomiernie. Dzięki temu ciało od razu jest ciemniejsze, ale to na początku tylko barwnik - można go spłukać wodą z mydłem, gdyby np. pobrudził ubranie. Ta "prawdziwa" opalenizna kształtuje się dopiero podczas kolejnych 4-8 godzin, w wyniku reakcji ze skórą. Wtedy można poczuć odrobinę charakterystycznego dla samoopalaczy smrodku, jednak na szczęście na drugi dzień nie czuć już nic a nic - a próbowałam się intensywnie wwąchać ;). Uzyskana opalenizna ma bardzo naturalny kolor - nie jest pomarańczowa, jak to bywa w tanich samoopalaczach - jest brązowo-oliwkowa (moja poprzednia pianka dawała bardziej złocisto-brązowy odcień). Już jedna aplikacja zapewnia zdecydowanie widoczną różnicę, a kolor utrzymuje się na mojej skórze około 5 dni (ta wersja jest do 7 dni, poprzednio recenzowana to była wersja do 2-3 tygodni). Schodzi bardzo równomiernie, bez efektu plam na skórze ;)

    Poniżej efekt po jednej aplikacji, można go stopniować i na drugi dzień posmarować się ponownie, by uzyskać ciemniejszą opaleniznę:


    Cena
    pianka: 109 zł za 100 ml KLIK
    rękawica: 29 zł KLIK
    Dostępność: Sephora

    Plusy:
    + wygodne opakowanie z pompką pianotwórczą
    + dobra wydajność
    + łatwa dostępność (Sephora)
    + w czasie aplikacji pianka jest bezzapachowa
    + pianka jest barwiona, dzięki temu łatwo nałożyć produkt równomiernie
    + rękawica pozwala na szybką, łatwą i równomierną aplikację bez plam i zacieków
    + wchłania się błyskawicznie, nieporównywalnie do zwykłych balsamów 
    + piękny kolor opalenizny, bardzo naturalny, utrzymujący się do 7 dni (u mnie ok. 5)

    Minusy:
    - pianka może brudzić ubrania (ale to schodzi wodą z mydłem, to tylko barwnik z pianki)
    - wysoka cena (no ale to cena za wysoką jakość :))
    - gdy zachodzi reakcja barwienia skóry, czuć charakterystyczny smrodek (na szczęście nie jest intensywny, na drugi dzień już nic nie czuć)

    Gdybym znała produkty Vita Liberata dużo wcześniej, nie zdecydowałabym się na przykład na solarium przed studniówką (kiedy to było... ;)) - wydałam kilkadziesiąt złotych (kilka razy po kilka minut - mam wrażliwą skórę i szybko się "spalam", ale potem równie szybko oddaję kolor...), straciłam mnóstwo czasu na dojazdy na solarium, nie wspominając już o szkodliwości promieni UV, której nie da się ująć liczbowo... Mój obecny stosunek do opalania, w kontekście szkodliwości promieniowania, jest bardzo negatywny. Efekt i tak był mizerny i długo się nie utrzymał - mogłabym dołożyć drugie tyle i mieć świetny produkt brązujący, który jest skuteczny i bezpieczny, a w dodatku mogłabym go wykorzystać na znacznie więcej okazji niż tylko jedną. Myślę, że to dużo, dużo lepsza alternatywa przed ważnym wyjściem, kiedy chcemy się trochę przybrązowić. 

    Dajcie znać, czy miałyście już styczność z produktami Vita Liberata :)

    Lily Lolo Super Kabuki - pędzel do podkładu mineralnego

    $
    0
    0
    Witam Was w pierwszy dzień grudnia :) Ale ten czas szybko leci! Przychodzę dziś do Was z recenzją pędzla, który wzbudza we mnie mieszane odczucia - bo z jednej strony jest świetny, a z drugiej nie każdemu się on spodoba. Zapraszam :)

    (zdjęcie aktualne - po pół roku użytkowania, dalsze zdjęcia w recenzji były robione od nowości)

    Pędzel przychodzi w kartoniku Lily Lolo, poza tym nie ma żadnych osłonek. Warto więc ten kartonik zachować na wypadek, gdyby trzeba było pędzel przetransportować :) Pędzel jest "made in China", na szczęście z chińską jakością nie ma nic wspólnego.



    Jest to typowy pędzel kabuki z typowym, płaskim trzonkiem, który można swobodnie postawić. Mierzy ok. 7 cm wysokości (z czego 3 cm to trzonek, 4 cm to długość włosia), trzonek (od spodu) ma ok. 3 cm średnicy, zaś włosie jest rozłożyste na 5 - 5,5 cm (średnica włosia, patrząc od góry)

    Tuż od nowości odstawały pojedyncze włoski do wyciągnięcia, na szczęście obecnie pędzel nie gubi ich wcale. 


    Pędzel ma bardzo, bardzo gęste włosie, przycięte w idealną kulkę, ścięcie idzie bardzo mocno na boki, co daje wprost idealny kształt. Również patrząc od góry, pędzel bardzo ładnie się układa w okrągły kształt. Nie lubię pędzli, które niby są kabuki, a tylko sama góra ma lekkie zaokrąglenie. Pędzel jest też dzięki temu precyzyjny i łatwy we współpracy - najbardziej wysunięty ku górze czubek łatwo dociera do zakamarków twarzy typu skrzydełka nosa itd. 

    Włosie jest na tyle bardzo gęste, że po położeniu pędzla na płaskim podłożu, nie spłaszcza się znacząco, zachowuje swój kształt. Nie ma żadnych luzów między włoskami. Jednak nie jest ono mocno zwarte/zbite - jest bardzo puszyste podczas manewrowania na twarzy.  Pędzel ma włosie syntetyczne i mogę się pokusić, że jest to najbardziej miękki pędzel ze wszystkich przeze mnie posiadanych. 




    Generalnie, pod względem technicznym, naprawdę nie mogę się do niczego przyczepić, gdyż pędzel jest fantastycznie wykonany - porządny, gruby trzonek, bardzo przemyślany kształt przycięcia włosia, jest ono bardzo gęste i bardzo mięciutkie. Pędzel jest duży, więc można bardzo szybko zaaplikować podkład na cały obszar twarzy.

    Pojawia się jednak kwestia uzyskiwanego nim efektu, a tutaj będzie grono osób zachwyconych i rozczarowanych. 

    W ujęciu negatywnym - z racji tego, że nie jest to pędzel zwarty, zbity, tylko raczej taki puszysty, pędzel pije podkład mineralny na potęgę - podkład wpada gdzieś do środka, na czubku pozostaje tylko część, w związku z czym trzeba kilkakrotnie dosypywać proszek (zmniejsza wydajność podkładu mineralnego). Kolejna sprawa - w związku z tym, że włosie jest takie "rozproszone", uzyskiwany efekt jest bardzo naturalny, uzyskanie nim krycia na poziomie flat topa jest niemożliwe (no chyba, że nałożymy "10 warstw", oczywiście w przenośni :)). 
    Kto będzie z niego niezadowolony?
    - osoby potrzebujące dużego krycia

    W ujęciu pozytywnym - tak puszyste włosie nakłada cieniuteńką warstwę podkładu, więc nie da się z nim przesadzić. Można sobie swobodnie stopniować efekt, bez obawy o nadmiar podkładu, zmniejsza też ryzyko warzenia (warzenia z powodu nadmiaru podkładu). Osoby, które potrzebują jedynie wyrównania kolorytu, będą zachwycone. Kolejna sprawa - podkład nałożony tym pędzlem wygląda ultra-naturalnie, naprawdę nie znam żadnego innego narzędzia, które nadawałoby taką lekkość minerałkom, które przecież same w sobie zapewniają już naturalny wygląd. Podkład mineralny nałożony Super Kabuki wtapia się po prostu idealnie w cerę, cieniuteńka i równomiernie rozprowadzona warstwa sprawia, że skóra wygląda, jakby naprawdę była taka ładna ;) Nie ma żadnej szpachli, tapety, czy tynku, jak kto woli ;) To jest również dobra opcja latem, kiedy chcemy ograniczyć makijaż do minimum.
    Kto będzie z niego zadowolony?
    - osoby, które od podkładu oczekują lekkości i naturalnego wyglądu,
    - osoby o naturalnie ładnej cerze, które chcą tylko ujednolicić koloryt,
    - osoby niewprawione w aplikacji podkładu mineralnego (można bardzo łatwo i bezpiecznie stopniować efekt bez obaw o nadmiar produktu),
    - osoby zabiegane rano (duży pędzel = szybka aplikacja)


    Podsumowując... ;)

    Plusy:
    + pędzel jest świetnie wykonany, bardzo porządny
    + włosie jest bardzo gęste, bardzo miękkie, równo przycięte
    + bardzo przemyślany kształt przycięcia włosia - dla mnie taki kabuki jest idealny
    + nakłada cieniuteńką warstwę podkładu, można swobodnie stopniować efekt - dobry dla początkujących
    + uzyskiwany efekt jest ultra-naturalny, najbardziej naturalny ze wszystkich znanych mi technik i akcesoriów
    + pędzel jest duży, więc aplikacja jest bardzo szybka - dobry dla zabieganych 
    + wspaniale się nadaje również do pudru

    Minusy:
    - cena - pędzel mocno podrożał, jeszcze pół roku temu kosztował ok. 70 zł, obecnie to już 91,90 zł na stronie Costasy
    - pije podkład mineralny na potęgę, więc tu również pojawia się aspekt cenowy - szybciej się skończy... 
    - osoby potrzebujące dużego krycia będą rozczarowane

    Ogólnie zakupu nie żałuję, ponieważ świetnie służy mi do pudru, a także do podkładu wtedy, kiedy zależy mi na lżejszym wyglądzie makijażu. Ale jeśli chcecie się na niego zdecydować, przemyślcie wszystkie za i przeciw. Pędzel jest wykonany fantastycznie, więc jego minusy nie wynikają z faktu, że coś z nim jest nie tak - po prostu uzyskiwany efekt nie każdemu przypadnie do gustu :)

    Denko października i listopada

    $
    0
    0
    Ponownie witam Was w łączonym denku ;) Produktów zużytych w październiku było na tyle mało, że postanowiłam zrobić denko razem z listopadem.

    Ciało i włosy:


    1. Trzy opakowania farby Joanna Multi Cream oraz maska do włosów z tejże farby - jestem jej wierna od dawna, z tym że wybieram sobie różne kombinacje kolorystyczne. Tym razem były to dwa orzechowe brązy i jeden naturalny blond. Lubię tę farbę za to, że nie niszczy mocno włosów, ładnie błyszczą, nie wypadają nadmiernie, kolor jest trwały i w zasadzie zawsze wypłukuje się tak samo więc wiem, czego się spodziewać. Dodatkowo farba jest bardzo tania (5,99 zł za opakowanie w promocji)

    2. Dwie butle żelu pod prysznic Vellie - oczywiście nie jest to tak, że zużywam litr żelu pod prysznic w miesiącu :D Po prostu testowałam je w tym samym czasie, więc wszystkie były napoczęte i obecnie sięgają dna. Po prostu przyjemnie pachnące żele pod prysznic, robią co mają robić i nie szkodzą skórze. Plus za pompkę ;)

    3. Żel pod prysznic Isana - pięknie pachnąca limitowana edycja o zapachu mango. Zużyłam dwie butelki tego żelu i bardzo go lubiłam. 

    4. Moja ukochana odżywka do włosów Garnier Goodbye Damage - nigdy nie może mi jej zabraknąć ;) Fenomenalnie dociąża, nawilża i nabłyszcza, a do tego pięknie pachnie i jest niedroga.

    5. Antyperspirant Nivea Invisible - taki sobie, miniaturka kupiona na wyjazd. Czasem chronił dobrze, czasem słabo, zależało to od intensywności dnia. Być może kupię kiedyś ponownie miniaturkę na wyjazd, ale po pełnowymiarowe opakowanie nie sięgnę. 

    Twarz:


    1. Mleczko L'Oreal Ideal Soft - planuję napisać recenzję o tej serii, ponieważ miałam mleczko, micel oraz krem-żel do mycia twarzy (wszystko kupione podczas promocji jakiś czas temu). Mleczko z jednej strony było skuteczne i łagodne, ale z drugiej strony zdarzało się mu pozostawić taki efekt mgły, że masakra. Raz się nawet zastanawiałam, czy coś się dymi w łazience :D

    2. Płyn dwufazowy Rival de Loop - bardzo go lubię, jest tani jak barszcz, a skuteczny :) Jak to płyn dwufazowy, pozostawia tłustą warstwę, którą zawsze usuwam potem micelem lub jakimś myjadłem.

    3. Płyn micelarny Tołpa - skutecznie, ładnie pachnący micel (przyjemna odmiana po zużyciu kilku litrów bezzapachowego Garniera). Wersja mini kupiona z myślą o wyjeździe (9,99 zł/75 ml). Naprawdę drogi, gdyż pełnowymiarowe opakowanie kosztuje 27,99 zł za zaledwie 200 ml. Moim zdaniem nie jest wart tej ceny.

    4. Krem regenerujący Lynia Plum z e-naturalne - mój ukochany, treściwy krem na noc. To naprawdę świetna bomba regenerująca i używałam go bardzo oszczędnie, ponieważ dość rzadko zamawiam ostatnio z e-naturalne i nie chciałam, by mi go zabrakło. Ale jakiś czas temu zrobili jednodniową darmową wysyłkę za zamówienia powyżej 50 zł i zamówiłam go sobie ponownie wraz z kilkoma innymi produktami, więc mogłam bez obaw zużyć poprzednika :)

    5. Filtr Pharmaceris hydrolipidowy SPF50 - świetny krem z filtrem o zastygającej, nietłustej formule. Szkoda, że się skończył i na pewno kupię go ponownie, tyle że muszę się wygrzebać z filtrowych zapasów ;)

    6. Próbka kremu Skin79 Orange - jakiś czas temu kupiłam sporą ilość próbek kremu Orange i Green, żeby je porządnie przetestować i zastanowić się, czy warto kupić pełnowymiarową wersję (kosztuje aż 100 zł i nie chciałam wtopić takiej ilości pieniędzy). Już wiem, że chcę :)

    7. Kapsułki Acnex - wielokrotnie pojawiały się w denkach, łykam z myślą o cerze, włosach i paznokciach :)

    8. Glinka marokańska Synesis - odsypałam ją sobie do pojemniczka po maseczce algowej z e-naturalne, gdyż była zapakowana w zwykły woreczek przewiązany wstążką - ładnie to wyglądało, ale z praktycznością nie miało nic wspólnego ;) Glinka dobrze oczyszczała i rozjaśniała cerę.

    9. Płatki Lilibe, które obecnie są już płatkami Isana ;) 

    10. Pomadka Neutrogena - to była ta wersja z filtrem SPF20. Dość śliska, wazelinowata, trochę nawilżała, ale szału nie było. Podczas upału mi się rozpłynęła i złamała, więc musiałam ją przełożyć do małego, plastikowego słoiczka i nabierać palcami :(

    11. Pomadka Nivea Pink Guava - po terminie, więc wyrzucam. Ładnie pachniała, nadawała ładny kolor i połysk ustom i nic poza tym :/

    Ufff, to by było na tyle :)

    L'Oreal Ideal Soft (krem-żel, płyn micelarny oraz mleczko do demakijażu)

    $
    0
    0
    Chciałabym dziś Wam powiedzieć parę słów na temat serii L'Oreal, której działanie zgłębiłam na tyle, że mogę śmiało podzielić się wrażeniami. Zużyty micel pojawił się w denku sierpnia/września (klik), zaś mleczko w zużyciach października/listopada (klik). Żel-krem nadal próbuję zmęczyć. Wszystkie trzy produkty kupiłam w bardzo atrakcyjnej promocji w Hebe, to było coś w stylu 2+1 gratis (lub za 1 grosz?), a dodatkowo każdy z produktów był w promocji minuś ileśtam %, więc wyszło to naprawdę bardzo, bardzo tanio. Całe szczęście, bo mocno bym żałowała, gdybym za to wszystko zapłaciła cenę regularną ;)

    Niestety nie zrobiłam zdjęcia wszystkich produktów razem po zakupie (żałuję), dlatego będą osobno:


    Na pierwszy ogień pójdzie L'Oreal Ideal Soft żel-krem oczyszczający

    Naczytałam się mnóstwa ochów i achów na jego temat i niestety mocno się rozczarowałam. Opakowanie to miękka tubka z półprzezroczystą przestrzenią (obszar różowy), dzięki czemu widać, kiedy żel się kończy. Dozownik to mikro-dziurka, poważnie, nie spotkałam się jeszcze z aż tak maleńką dziurką w żelach do twarzy. Plusem jest precyzja w dozowaniu - można wydobyć dokładnie taką ilość, jaką chcemy, ale z drugiej strony trzeba mocno tubkę ściskać, by cośtam w ogóle wydobyć (a żel jest dość gęsty, więc wcale się nie kwapi do łatwego wypływania), a takie poranne siłowanie wcale mnie nie bawi. Bez przesady - to żel do mycia twarzy, a nie krem pod oczy, żeby trzeba było wydobyć ilość równą wielkości główki szpilki!







    Żel-krem ma słodko-gorzki zapach grejpfruta, kremowo-żelową konsystencję (serio? :P) i słabo się pieni. W kontakcie ze skórą mocno smuży i musiałam się do tego przyzwyczaić. Dopiero po ponownym zmoczeniu dłoni wodą zaczyna pienić się mocniej, robi się wtedy na twarzy taki dziwnie, mało przyjemnie śliski lub nawet obślizgły i po opłukaniu twarzy to uczucie nadal pozostaje. Uwaga na usta - jak wpłynie odrobina piany, to jest pioruńsko gorzki. Po osuszeniu twarzy ręcznikiem (u mnie - papierowym) uczucie śliskości znika, a skóra wydaje się być optymalnie oczyszczona. Czy jest faktycznie taki łagodny? Nie powiedziałabym - jeśli mam coś "otwartego", rozdrapanego, to mocno mnie szczypie w tych miejscach. Tuż po osuszeniu skóra nie jest napięta, ale jeśli poczekamy chwilę bez przetarcia tonikiem i nałożenia kremu, to skóra staje się nieprzyjemnie ściągnięta. Pieczenie i ściągnięcie to nie są chyba oznaki łagodności? O przywróceniu komfortu i miękkości nie ma mowy w ogóle. Dla porównania dodam, że używam teraz regularnie czarnego mydła afrykańskiego do mycia twarzy (nie mylić z savon noir), jest to mydło w kostce, więc kojarzy się z mega oczyszczeniem i skrzypieniem skóry, a po osuszeniu twarz jest tak bajecznie mięciutka, że szok (a przy tym porządnie oczyszczona). Spodziewałam się, że płynny L'Oreal będzie choć trochę łagodny i pozostawi skórę miękką, ale niestety. 

    Teraz pora na L'Oreal Ideal Soft mleczko łagodzące

    Tu będzie trochę lepiej, choć nadal nie idealnie ;) Opakowanie jest w porządku jak na mleczko do demakijażu, łatwo mi było dozować produkt i szybkość otwierania/zamykania (klapka na zatrzask) również na plus. Kiedy mleczko się kończyło, mogłam je sobie bez problemu postawić do góry dnem, by spływało ku dozownikowi. 






    Zapach mleczka nieszczególnie utkwił mi w pamięci (mimo, że dopiero zużyłam całe opakowanie ;)), wspominam go jako subtelny, kremowy i nienachalny. Konsystencja niczym nie odbiega od innych mleczek, po prostu w sam raz. Przyznam szczerze, że lubię to uczucie, kiedy mleczko się tak przyjemnie ślizga po oczach, bez najmniejszego tarcia ;) Z makijażem radzi sobie bardzo dobrze, nawet bym rzekła, że zadziwiająco dobrze. Rozpuszcza nawet trwalsze tusze do rzęs wraz z eyelinerem żelowym, cieniami i generalnie rzecz ujmując - obfitym makijażem. Oczywiście wymaga przyłożenia nasączonego wacika i odczekania chwili dla rozpuszczenia. Z twarzą również nie miałam żadnego problemu. Użyte w odpowiedniej ilości nie piecze w oczy, choć gdy przesadziłam z nadmiarem, to czasem coś poczułam. Mleczko pozostawia wyczuwalny film na skórze, więc zawsze myłam jeszcze twarz, by go usunąć, lub chociaż przecierałam micelem, jeśli zmywałam mleczkiem tylko oczy. W zasadzie byłabym z tego mleczka zadowolona, gdyby nie jedna kluczowa sprawa - zdarzało mu się pozostawić mgłę na oczach i to taką naprawdę solidną. Raz się nawet zastanawiałam, czy mi się coś dymi w łazience :D Strasznie, ale to strasznie tego nie lubię. 

    No i ostatni produkt - L'Oreal Ideal Soft oczyszczający płyn micelarny

    Opakowanie, które było trafione w przypadku gęstego mleczka, okazało się koszmarem w przypadku płynu micelarnego. Butelka z klapką na zatrzask - ok, ale dozownik w postaci wklęsłej, rozległej dziury? W przypadku Garniera dozownik ma taką wypukłą obwódkę, która kontroluje obszar wylewania płynu. Tutaj dziura jest zwieńczona kraterem dookoła, który zwiększa pole rażenia. Za pierwszym (i kilkoma kolejnymi...) razem wylałam płyn wszędzie, tylko nie na wacik - byłam przyzwyczajona do precyzji Garniera, że jak chlupnę, to prostu na wacik, a nie hen daleko ;) Skupienie przy dozowaniu jak najbardziej wskazane.





    Płyn był bezzapachowy, o konsystencji wody, więc tu nie ma o czym pisać ;) Skuteczność moim zdaniem taka sama, jak w przypadku płynu Garnier - lżejszy makijaż rozpuszczał się bez problemu, ale do bardziej obfitego musiałam sięgać wstępnie po mleczko/dwufazę/olejek myjący. Tyle, że mi taka średnia skuteczność w żaden sposób nie przeszkadza, bo ja bardzo lubię taki wieloetapowy demakijaż - najpierw rozpuścić go sobie czymś tłustszym, a potem oczyścić micelem niepozostawiającym żadnej warstwy. Jeżeli ktoś oczekuje pełnej skuteczności, by móc płynem micelarnym zawsze niezawodnie usuwać obfity makijaż, to może być nieusatysfakcjonowany. Nawet skład micela L'Oreal i Garnier jest niemal taki sam (różni się kolejnością) - w końcu to ten sam producent. Tyle, że Garnier kosztuje 17,99 zł za 400 ml (a teraz w promocji w Rossmannie nawet 10,99 zł), a L'Oreal 16,99 zł za 200 ml. Micel L'Oreala (Garniera też) nigdy nie szczypał mnie w oczy i nie pozostawiał nieprzyjemnej, klejącej warstwy na skórze. Generalnie miło wspominam ten płyn (poza opakowaniem, które doprowadzało mnie do szału), tyle że Garnier to prawie to samo, a dużo więcej i taniej. 

    Cena
    żel-krem 16,99 zł/150 ml
    mleczko 16,99 zł/200 ml
    płyn micelarny 16,99 zł/200 ml

    Generalnie rzecz ujmując, żaden z tych produktów nie zachwycił mnie na tyle, żeby chcieć do nich wrócić. Żel-krem nadal próbuję zmęczyć i ciężko mi to idzie, bo po prostu go nie lubię za wskazane wcześniej wady. Płyn micelarny już zużyłam, ale nie wrócę do niego, bo to niemal to samo co lubiany przeze mnie Garnier, tyle że 2 razy mniej za taką samą cenę. Mleczko zaś wspominam pozytywnie za dobrą skuteczność, ale mgła, jaką czasem pozostawiało na oczach, była koszmarnie uciążliwa. Cieszę się, że całą trójkę kupiłam po zabójczo niskich cenach, bo żałowałabym tych 50,97 zł (tyle kosztuje trójca w cenie regularnej). 

    Wyniki konkursu Floslek Eye Care Expert

    $
    0
    0
    Witam Was serdecznie :)

    Pisałam już na Facebooku, że nie daję ostatnio rady wszystkiego pogodzić czasowo, ale mam nadzieję, że niedługo do Was wrócę :) 

    Zestaw kremów wygrywa...


    ...Komputeromaniaczka

    Gratuluję i idę pisać do Ciebie maila :)


    Niestety zawsze żałuję, że do konkursów (nie rozdań) zgłasza się tak mało osób, tym bardziej że do tej pory zawsze chodziło o krótką odpowiedź na pytanie, a nie wykonanie jakiejś pracy graficznej. Niestety na moim blogu nie pojawi się już żadne rozdanie - z powodów prawnych. Kiedyś być może rozwinę ten temat szerzej, ale krótko mówiąc - dowiedziałam się jakiś czas temu, że rozdania są niezgodne z prawem. Nie chcę mieć z tego tytułu żadnych problemów, dlatego od tej pory są u mnie wyłącznie konkursy (proste i przyjemne), ale bez aspektu losowości

    Pozdrawiam :)

    Inglot paleta magnetyczna Flexi bez przegródek

    $
    0
    0
    Czaiłam się na paletę magnetyczną już od bardzo długiego czasu (w zasadzie to już rok lub nawet dwa lata). Czasem chciałam zrobić sobie samodzielnie, czasem chciałam kupić GlamBoxa. Był nawet taki moment, w którym obiecałam sobie "w przyszłym miesiącu kupuję Glamboxa!", ale akurat zaskoczyło mnie wtedy trochę niespodziewanych wydatków i jakoś wszystko znowu odsunęło się w czasie. Jednak sięganie po pojedyncze cienie, które ciągle walają się gdzieś po szufladzie (i nawet nie są na widoku), zaczęło mnie naprawdę denerwować - po pierwsze zajmowało to rano zbyt wiele czasu, a po drugie były cienie, po które nie sięgałam wcale, bo plątały się gdzieś z tyłu ;). Kiedy dowiedziałam się, że Inglot też ma w swojej ofercie paletę magnetyczną bez przegródek, postanowiłam zainwestować właśnie w nią - głównie z uwagi na dobrą dostępność - idę, oglądam, kupuję, bez zamawiania ciemno i dodatkowych kosztów przesyłki. 


    Niestety nie mam zdjęć od nowości, bo czułam tak silną potrzebę przegrupowania moich cieni natychmiast do palety, że nie miałam możliwości zrobienia zdjęć (brak światła dziennego), mam nadzieję, że mnie zrozumiecie :D

    Paleta znajduje się w białym, minimalistycznym kartoniku z napisem "Inglot Flexi Palette", a z tyłu zawiera następujące informacje:


    Zaś na samej palecie z tyłu mamy:


    Zbliżenie:



    Paletka ma wymiary zewnętrzne około 18 x 14 cm, zaś wysokość 1,2 cm, więc jest dość gruba. Rzeczywiste wymiary do wykorzystania (środek, bez ramki) to około 15,5 cm x 11,5 cm. Największym plusem jest brak przegródek - można powkładać różne produkty (nie tylko cienie, ale też róże itd.) z różnych firm, niekoniecznie z Inglota. Paleta występuje wyłącznie w kolorze białym, więc zachowanie czystości nie jest łatwe - na białej palecie widać każdy okruszek... Składa się z dwóch osobnych elementów - nie jest to klasyczna paleta na zatrzask, wieczko jest całkowicie zdejmowane. Jest ono szklane, ciężkie i posiada 4 magnesy w rogach, za pomocą których trzyma się części zasadniczej. Początkowo siłowałam się z podnoszeniem do góry, ale uprzedzam - nie ma to najmniejszego sensu, magnes trzyma dość mocno. Wystarczy tylko zsunąć kciukiem górną część - wtedy magnesy puszczają i idzie szybko, łatwo i bezboleśnie. Plusem jest niewątpliwie to, że wieczko jest przezroczyste - dzięki temu nawet jeśli miałabym kilka palet Flexi, bez problemu udałoby mi się znaleźć odpowiednią zawartość :)

    Nie do końca jestem przekonana, czy taka forma mi odpowiada. Cała paleta jest ciężka, toporna, gruba, a przez to, że wieczko jest zupełnie osobno, zawsze boję się, że podczas ściągania wypadnie mi rano z rąk i się potłucze. Jednak wolałabym po prostu zatrzask :( Paleta ma magnesy zarówno u góry, jak i na dole, więc wieczko można przyczepić podczas używania do spodu palety (nie trzeba się martwić, gdzie je odłożyć). Można też łączyć kilka palet w jeden duży blok (jedna na drugiej) - będą się razem trzymać za pomocą magnesów. 


    Jeżeli chodzi o siłę magnesu, to trzymają się wszystkie widoczne cienie prócz dwóch (Catrice - na samym dole po prawej oraz jeden z Essence - trzeci rząd, trzeci od lewej). Nie wiem, na ile jest to wina palety, a na ile wyprasek, w których są te cienie. Tymczasowo przyczepiłam je na mały kawałek taśmy dwustronnej, docelowo myślałam nad podklejeniem ich folią magnetyczną.


    Niestety podczas wyciągania cieni z ich oryginalnych opakowań (metoda z prostownicą i podważaniem wypraski agrafką), kilka z nich uległo uszkodzeniu. Kilka cieni lekko się ukruszyło, a jeden (Catrice C'mon Chameleon - na samym dole po prawej) totalnie zepsuł :(( Jest mi smutno tym bardziej, że nie da się już go kupić... No ale zachowałam ukruszoną część w malutkim, plastikowym słoiczku, więc wiele nie straciłam. Tego typu zabawy zawsze niosą za sobą ryzyko zniszczenia cieni, a tym bardziej osoby, które (tak jak ja) mają dwie lewe ręce do wszelkich prac manualnych (o czym wspomniałam już w poście o Semilac 138 Perfect Nude - klik), powinny uważać podwójnie. 

    Dla zainteresowanych podaję numery cieni (dotyczy zdjęcia powyżej!)

    1 rząd: Miyo 01 White, My Secret 505, My Secret 512, My Secret 519, My Secret 507
    2 rząd: Paese 30, Hean 293 aubergine, Kobo 205 Golden Rose, My Secret 509, My Secret 521
    3 rząd: Hean 256 cobalt, Hean 513, Essence 35 Party all night, Essence 52 Olive garden
    na dole z prawej Catrice C'mon Chameleon

    Po zrobieniu tych zdjęć była jednak promocja w Naturze -40% i skusiłam się na kolejne 4 cienie Kobo (139 jest cudoooowny), w związku z czym wstawiam zdjęcie aktualnego stanu paletki. Cztery nowe cienie to Kobo, numerki są podane :) Jasny Hean oraz 2 cienie Essence wróciły do swoich pierwotnych domków (już nie są przyklejone tylko włożone) bo sięgam po nie w sumie najrzadziej. Może kiedyś kupię drugą paletkę bez przegródek i podzielę je jakoś kolorystycznie bądź marką :)


    Mocno rozczarowało mnie światło w Naturze - 116 wyglądał zupełnie inaczej, chłodniej, a po przyniesieniu do domu okazało się, że mam prawie taki sam cień z My Secret (u góry z prawej, nr 507) :P No ale trudno.

    Cena takiej palety to 35 zł, jest dostępna w punktach sprzedaży Inglota (wyspy i sklepy)

    Jak widać, paleta ma zarówno plusy, jak i minusy. Zakupu jednak nie żałuję, bo mocno ułatwiła mi regularne sięganie po zapomniane już cienie, a na rynku nie ma jak na razie zbyt dużego wyboru w zakresie palet magnetycznych bez przegródek - bardzo drogie Z Palette, Melkior, z tańszych Glambox i właśnie Inglot. Jeśli planujecie kupić taką paletę, to lepiej przeanalizujcie wszystkie za i przeciw :) Żałuję głównie, że nie ma paletki w kolorze czarnym :)

    Swatche jasnych podkładów mineralnych (Annabelle, Amilie, Neauty, Pixie) część II

    $
    0
    0
    Witam Was serdecznie :)

    Mój poprzedni post ze swatchami jasnych podkładów mineralnych cieszy się dużym zainteresowaniem z uwagi na możliwość porównania odcieni podkładów mineralnych różnych firm. Robiłam dziś swatche na potrzeby posta o nowej formule Neauty Minerals (pojawi się niebawem, wraz z konkursem!) więc uznałam, że mogą się okazać dla Was przydatne :) 

    Zdjęcie można powiększyć (wystarczy kliknąć)


    Mam nadzieję, że opisy są dla Was czytelne - każdy rząd jest oznaczony innym kolorem zgodnie z legendą w postaci kropki po lewej stronie :)

    Zapraszam też do części pierwszej

    Swatche nowej formuły kryjącej Neauty Minerals + moja opinia + KONKURS!

    $
    0
    0
    W poprzednim poście obiecałam, że niebawem pojawi się dla Was konkurs, więc przychodzę spełnić tę obietnicę :) 


    Formuła kryjąca od Neauty to nowość - została wprowadzona do sprzedaży 12 grudnia 2015. Miałam jednak przyjemność uczestniczyć w fazie testów podkładu, więc po tym dłuższym używaniu mogę o nim napisać coś więcej - a z całą pewnością są to minerałki godne uwagi. Przyznam szczerze, że ostatnio Annabelle i Pixie odeszły w kąt, bo ta formuła od Neauty jest wyjątkowo udana. Zaskakuje trwałością - 8-10 godzin trzyma się w naprawdę dobrym stanie (trzeba jednak przypudrować), a dodam tu, że codziennie muszę się filtrować, więc moją bazą są dość ciężkie filtry (SPF50), na których ciężko o dobrą trwałość! Ma zdecydowanie mniejszą tendencję do warzenia niż Annabelle Minerals i zdecydowanie lepiej trzyma mat. Krycie nie jest aż tak powalające, jak w formule kryjącej AM, ale dzięki temu inne właściwości (trwałość i mat) są zdecydowanie lepsze. Miałam tak również w własnoręcznie kręconych minerałkach z Kolorówki - po zwiększeniu krycia lubiły się warzyć i świecić, zaś przy mniejszym kryciu lepiej trzymały mat i nie warzyły się, także to z całą pewnością kwestia proporcji składników. Niemniej jednak krycie jest dobre, w kierunku bardzo dobrego - osoby z bliznami i przebarwieniami (tak jak ja) zdecydowanie powinny być usatysfakcjonowane. Na większe problemy niezbędny będzie korektor, ale to zrozumiale. Są to proszki lekko kremowe, zbijają się w charakterystyczne "grudki" (od tej wilgotności) i ładnie rozprowadzają się po twarzy, choć zauważyłam, że odcienie od Fair w górę są bardziej kremowe od Ivory oraz Pale (te 2 odcienie są bardziej suche), co jest pewnie kwestią proporcji składników mineralnych oraz pigmentów. Dzięki tej wilgotności ładnie przyklepują suche skórki, nie podkreślając ich (Pale i Ivory mają ku temu ciut większą tendencję) - moja skóra z podkładem Neauty wyglądała dobrze nawet przy większym przesuszeniu. No i szeroka gama odcieni - Pale są już naprawdę skrajnie jasne, zaś Dark bardzo ciemne. Jestem przekonana, że każdy znajdzie coś dla siebie - w chwili obecnej jest po 7 odcieni w 3 gamach (Neutral, Golden, Olive) + 1 dodatkowy (Ivory) w gamie Golden. Razem 22 odcienie :) Muszę przyznać, że naprawdę warto je wypróbować. Na wizażu w wątku Neauty przewinęło się już sporo zachwytów, więc wielu osobom pasuje ta formuła.  

    Warto tu również dodać, że nie są to minerałki drogie. W cenie regularnej kosztują 44,90 zł za 8 g (czyli opakowanie popularnie zwane "big"), zaś obecnie są w promocji za 39,90 zł. Próbki 0,5 g kosztują 3,90 zł (obecnie 2,90 zł w promocji). Promocja trwa do 12 stycznia, a zamówienia powyżej 30 zł są wysyłane gratis (można więc zamówić biga bez kosztów wysyłki, w dodatku w cenie promocyjnej). 

    (Zdjęcia można powiększyć - wystarczy kliknąć)
    Wstawiam więc swatche wszystkich odcieni Neauty obok siebie:


    Pomocne w wyborze może też okazać się zdjęcie z poprzedniego posta - wraz z minerałkami innych firm dla porównania - więc jeżeli miałyście już jakiś podkład mineralny, to być może będzie Wam łatwiej dobrać odpowiedni z Neauty:



    W konkursie można wygrać jeden podkład mineralny kryjący Neauty Minerals, w dowolnym wybranym odcieniu. Wystarczy być publicznym obserwatorem bloga i odpowiedzieć na pytanie konkursowe:
    • dla osób, które miały już jakikolwiek podkład mineralny: Za co lubisz podkłady mineralne?
    • dla osób, które jeszcze nie miały styczności z minerałkami: Dlaczego chciałabyś spróbować podkładu mineralnego?
    Wydaje mi się, że taka opcja jest sprawiedliwa - bez względu na to, czy miałyście styczność z minerałkami czy nie, możecie wziąć udział w konkursie :) 

    Regulamin konkursu:
    1. Organizatorem konkursu jestem ja - autorka bloga www.basia-blog.pl
    2. Za wysyłkę nagrody odpowiedzialne jest Neauty Minerals. Nagroda jest wysyłana tylko na terenie Polski
    3. Nagrodą jest podkład mineralny kryjący Neauty Minerals w dowolnym wybranym odcieniu.
    4. Konkurs trwa od 02.01.2016r. do 02.02.2016r. do godziny 23:59 (zgłoszenia wysłane po tym czasie nie będą brane pod uwagę)
    5. Aby wziąć udział w konkursie, należy:
    - być publicznym obserwatorem mojego bloga
    - wypełnić poniższy formularz i odpowiedzieć w nim na pytanie konkursowe (dla osób, które miały już jakikolwiek podkład mineralny: "Za co lubisz podkłady mineralne?"; dla osób, które nie miały styczności z podkładami mineralnymi: "Dlaczego chciałabyś spróbować podkładu mineralnego?".
    6. Zgłaszać się należy poprzez poniższy formularz - zgłoszenie oznacza akceptację regulaminu
    7. Podkład wygra osoba, która udzieli najciekawszej odpowiedzi. Można się zgłosić tylko jeden raz
    8. Wyniki ogłoszę w ciągu 7 dni od zakończenia konkursu. Wtedy też skontaktuję się ze zwycięzcą drogą e-mailową. Jeśli nie uzyskam odpowiedzi w ciągu 3 dni, wybiorę innego zwycięzcę
    9. W wyjątkowych sytuacjach zastrzegam sobie prawo do zmiany regulaminu
    10. Niniejszy konkurs nie jest grą losową w rozumieniu Ustawy o grach hazardowych (Dz.U. 2015 poz. 612).



    Powodzenia :)

    Ulubieńcy i buble w 2015 roku

    $
    0
    0
    Rok 2015 obfitował w wieeele, wiele nowości. Większość Waszych postów podsumowujących rok 2015 obejmuje zaledwie kilka produktów, więc złapałam się za głowę, jak sporządziłam listę wszystkich produktów, które mocniej na mnie wpłynęły (pozytywnie i negatywnie) w 2015. Było też dużo produktów przeciętnych - poprawnych, ale niezachwycających lub kiepskich, ale nienadających się do sklasyfikowania jako bubel - tych oczywiście tu nie ujęłam. 

    Nie przedłużając, bo i tak będzie długo, zaczynam :)

    HITY 2015

    1. Makijaż - twarz


    Podkład mineralny kryjący od Neauty to nowość, ale miałam przyjemność poznać go wcześniej, w fazie testów. Jak na razie to mój ulubiony podkład mineralny - łączy w sobie dobre krycie, utrzymywanie matu, zaskakującą trwałość i małą tendencję do warzenia. To jest to! Annabelle i Pixie na razie poszły w odstawkę. Zaskoczeniem był też dla mnie krem BB Skin79 Orange - nie mam zbyt dobrego rozeznania w azjatyckich kremach BB, ale większość jest zazwyczaj szara lub różowa. Moja skóra ma wybitnie żółte tony i ten bebik również taki jest. Fantastycznie kryje, dobrze się trzyma na twarzy i ma SPF50. Jak dotąd kupiłam 26 próbek (jeszcze wersję Green), ale jak tylko wpadnie mi wolna gotówka, to kupię pełny wymiar. Dużym przełomem był też zakup pudru Kryolan Anti-Shine Powder. To jest dopiero mat!!! I tyle w temacie :) Ulubionym bronzerem w 2015 był bez wątpienia Kobo Sahara Sand, lubię go przede wszystkim za jasny i neutralny kolor, którym ciężko zrobić sobie krzywdę (a przy mojej bladej cerze o to nietrudno). Najlepszym rozświetlaczem okazał się My Secret Face Illuminator - pobił Wibo, pobił Mary Lou i rozświetlacze Kobo. Jest zdecydowanie bardziej subtelny, drobniuteńko zmielony i właśnie to mnie zachwyca, w sam raz na co dzień, bez efektu przesady :) Dwa róże, które najczęściej miałam na policzkach, to Annabelle Minerals w odcieniu Romantic oraz Essence Silky Touch Blush 90 Summer Dreaming. Uwielbiam je za subtelne, delikatne kolory, w sam raz na co dzień. Również ciężko z nimi przesadzić, a całodniowa trwałość również jest na plus. Nie spodziewałam się tak dobrego różu po Essence, serio. 

    2. Makijaż - oczy


    Niepodważalnym hitem okazała się u mnie paletka Freedom Audacious Mattes - od momentu zakupu towarzyszyła mi niemal cały czas. Łączy w sobie odcienie ciepłe oraz chłodne, jasne oraz ciemne. Wszystkie odcienie są matowe. Must have dla wielbicielek nude, w dodatku za grosze! :) Żałuję tylko, że nie ma czerni i bieli (najciemniejszy odcień to taki grafit), wtedy już w ogóle piałabym z zachwytu ;)


    W kategorii "oczy" przewijało się u mnie dużo różnorodnych produktów, ale niewiele z nich zachwyciło mnie na tyle, by tu trafić. Na to miano zasługują dwa korektory, które wykorzystywałam właśnie pod oczy. Kamuflaż w płynie Catrice (010) polubiłam za świetne krycie i brak efektu suchej skorupy, jak to było z NYX oraz Collection. Rozprowadzony zwilżoną gąbeczką wygląda bardzo lekko, zapewniając jednocześnie mocne krycie. Astor Perfect Stay 001 jest zdecydowanie lżejszy, ale dzielnie mi towarzyszył, zanim poznałam Catrice. Ma mniejsze krycie, ale ładny, żółty odcień, dobrze niwelujący zasinienia. Ma też dość "mokre" wykończenie, nie wysusza okolic oczu i ładnie odświeża spojrzenie. Lubię, nawet bardzo. Serum Eveline Advance Volumiere stale towarzyszyło mi jako baza pod tusz, świetnie rozdzielając rzęsy i wstępnie je pogrubiając. Wbrew pozorom wprowadzenie kolejnego produktu do makijażu przyspieszyło poranną rutynę - nie musiałam aż tak walczyć z rozczesywaniem rzęs po tuszu :) Hitem okazała się też cielista kredka Max Factor 09 Natural Glaze - długo się przed nią wzbraniałam, wydawała mi się za różowa, ale ostatecznie okazało się, że naprawdę dobrze odświeża spojrzenie, niweluje zaczerwienienia na linii wodnej, wygląda przy tym bardzo naturalnie i jest trwała. Niepotrzebnie się obawiałam ;)

    3. Makijaż - usta


    Usta zdominowało tych 5 produktów :) Początkowo zachwycałam się na zdjęciach w necie Bourjois Rouge Edition Velvet Nude-ist, ale niestety okazało się, że ten odcień jest dla mnie za ciemny i nie ma nic wspólnego z subtelnością. Całe szczęście wzięłam też nr 10 Don't pink of it i to był strzał w dziesiątkę. Świetna trwałość, subtelny kolor pudrowego różu, idealny mat. Niestety wysusza, ale to zrozumiałe. W 2015 poznałam też Golden Rose Velvet Matte nr 02, która zachwyciła mnie swoim różowo-fioletowym, zgaszonym odcieniem, niską ceną i dobrą trwałością. Jednak kredka Golden Rose Matte Lipstick Crayon nr 10 okazała się jeszcze lepsza! To dokładnie ten sam odcień co VM 02, ale kredka wybacza znacznie więcej - nie podkreśla suchych ust tak, jak pomadka. Zdecydowanie wykrywa Crayon :) Zachwyciło mnie również masełko Astor Soft Sensation Lipcolor Butter Hug Me - to idealny odcień pasujący do moich ust. Niemalże w ich odcieniu, minimalnie ciemniejszy. Pomadka idealna na co dzień, wiele wybacza, nadaje ładny połysk i przyjemnie się ją nosi. Trwałość nie zachwyca, ale i tak ciągle po nią sięgałam za ten odcień :). Jajeczko EOS Summer Fruit było dla mnie potężnym zaskoczeniem - naczytałam się trochę negatywów i myślałam, że go nie polubię, a tu szok, wyparło wszystkie sztyfty ;) Uwielbiam za urocze opakowanie, świetny skład, przyjemny zapach i smak oraz działanie - świetnie regeneruje moje usta. 

    4. Makijaż - akcesoria


    W 2015 roku po raz pierwszy poznałam gąbeczkę do makijażu - padło na tę z Real Techniques. Mówiąc szczerze - wszystkie pędzle poszły w odstawkę (ale za to do minerałków jak znalazł :)), podkłady płynne nakładam już wyłącznie gąbeczką. Rewelacyjnie, równomiernie rozprowadza podkład, zachowuje duży umiar (nie ma "szpachli"), ładnie pokrywa rozszerzone pory, nie wypełniając ich "podkładowymi zaskórnikami" - efekt jest świetny. Poznałam też pierwsze dobre puszki - z Inglota. Wszystkie dotychczasowe były kiepskie, a te są idealne :) Wygodnie się ich używa dzięki tasiemce, są dość grube i puszyste, dobrze wciskają puder w skórę, łatwo się je myje i szybko schną. Kosztowały bodajże 15 zł (za dwupak), więc to nie majątek, a ich jakość jest naprawdę dobra. Zaskoczeniem był teżpędzel do pudru z Real Techniques - szukałam dużego, puchatego pędzla do omiatania twarzy i ten własnie taki jest. Ogromny, bardzo gęsty, miękki i puszysty :) Do wciskania pudru w skórę mam inne pędzle (bądź wspomniane puszki), a do omiatania - pędzel RT.

    5. Inne


    Dzięki współpracy z Neness poznałam świetne, ale to świetne perfumetki. Obecnie mam ich już 8 (miałam 9, ale jedną oddałam mamie :)), a mój narzeczony 5, na pewno będziemy też składać dalsze zamówienia. Kosztują zaledwie 12 zł, mają naprawdę piękne zapachy, przyzwoitą trwałość, a flakonik jest w sam raz do torebki. Nareszcie nie jest mi żal używać perfum codziennie (bo oryginalnych, drogich, jednak mi szkoda... zostawiam je na szczególne okazje :)) - bo za takie pieniądze zdecydowanie nie ma co sobie żałować :) Gumki Invisibobble okazały się dużym przełomem, choć nie są bez wad. Niesamowitym jest dla mnie to, że mogę nosić związane włosy codziennie (a sięgają już pośladków jak odchylę głowę, więc swoje ważą...), a nie boli mnie głowa - nic a nic! Szkoda tylko, że się mocno zsuwają :( Hybrydy Semilac zdominowały moje paznokcie - to niesamowicie wygodna sprawa, mieć dwutygodniowy manicure bez obaw o odpryski, zrobiony w domowym zaciszu. Koszt zakupu zestawu zwrócił się już po kilku razach, więc tym bardziej nie żałuję. Obecnie mam 5 lakierów, gdyż to dość droga "impreza", ale stopniowo na pewno będzie ich przybywać :) 


    Czyszczenie pędzli zostało totalnie zdominowane przez... alkohol izopropylowy (izopropanol). To jest niesamowite, jakie on czyni cuda! Swoją pierwszą, litrową butlę kupiłam jeszcze podczas miesięcy ciepłych (okolice lata) i dopiero teraz się kończy, więc kupiłam... pięciolitrową. Szaleństwo :) Genialnie rozpuszcza wszelkie produkty kolorowe, nawet zastygające podkłady, eyeliner w żelu, tusz wodoodporny... Oprócz tego dodatkowo dezynfekuje, a umyte w ten sposób pędzle szybko schną. To naprawdę ultra-szybka metoda! Bałam się, czy nie będzie niszczyć (wysuszać) włosia, ale nic takiego nie ma miejsca. Jestem skłonna nawet powiedzieć, że mój pędzel z włosia naturalnego (Hakuro H21) stał się zdecydowanie milszy, niż prany klasycznie (mydłem/szamponem). Planuję napisać o tym osobny post :)

    6. Pielęgnacja


    Krem Evree zdecydowanie mnie zachwycił - moje dłonie są wrażliwe na mocznik (który jest w większości kremów...), a do tego mocno się przesuszają w okresie jesienno-zimowym, potrafią nawet pękać... Evree przynosi natychmiastową ulgę, jest bardzo treściwy, mocno regenerujący, naprawdę świetny. A kupiłam go za 5,99 zł w promocji :) Moim ulubieńcem w pielęgnacji twarzy jest Lynia Plum z e-naturalne, krem o fantastycznym składzie, niezabijającej cenie (33,90 zł), mocno regenerujący, ale też delikatny dla podrażnionej skóry, do tego mnie nie zapchał i ma wygodną pompkę :) Idealna regenerująca bomba na noc, niestety można go kupić tylko w e-naturalne. Za to świetnym antyperspirantem, do którego już wróciłam i na pewno będę wracać, jest Garnier Neo (antyperspirant w kremie) - wchłania się natychmiast, wersja niebieska ma delikatny, niedrażniący zapach, chroni przed mokrymi plamami i nieprzyjemnym zapachem. W promocji kosztuje około 10 zł, więc jak najbardziej warto. Do tego jest wydajny. Teraz mam też Rexonę Maximum Protection - nie dość, że to naprawdę drogi antyperspirant (na szczęście kupiłam w promocji za ok. 17 zł), to jeszcze bardzo mało wydajny i wcale nie chroni lepiej... 


    Że zachwyci mnie szampon, to bym nie pomyślała ;) Do tej pory zmieniałam je jak rękawiczki, a do tego - Petal Fresh Aloe&Citrus - niesamowicie mnie ciągnie, by kupić ponownie. Niestety kosztuje dość sporo, bo prawie 20 zł (na szczęście za dużą butelkę), ale jest świetny. Ma genialny skład, łagodny detergent, mnóstwo ekstraktów, włosy po jego użyciu są nieprawdopodobnie mięciutkie, błyszczące i długo świeże. Na pewno kupię ponownie, myślę że nieraz! 


    Dużym zaskoczeniem okazało się też czarne mydło afrykańskie - z ZSK oraz Dudu-Osun. Genialnie oczyszcza, ale na tyle łagodnie, że z powodzeniem używam go codziennie. Pozostawia skórę mięciutką i gładką, a do tego jest naturalne, bardzo wydajne i niedrogie. Skutecznie łagodzi też wszelkie zmiany na twarzy. Ulubieniec do oczyszczania!

    7. Oszukani ulubieńcy - poznani w 2014, towarzyszący mi przez cały 2015 rok

    Teraz mam jeszcze trzech oszukanych ulubieńców 2015 - oszukanych, ponieważ poznałam ich już w 2014, ale towarzyszyli mi przez cały rok 2015, więc nie mogę ich tu pominąć, to po prostu fantastyczne produkty :)


    Moja ukochana, niezastąpiona odżywka Garnier Goodbye Damage. Mocno nawilża, dociąża, wygładza i nabłyszcza włosy, do tego pięknie pachnie. Mój must have, nie zliczę już zużytych tubek. Płyn micelarny Garnier to również ulubieniec - wielki, tani, wydajny, dosyć skuteczny, nie podrażnia. Nie radzi sobie jakoś fenomenalnie z mocnym/wodoodpornym makijażem, ale ja takie zawsze rozpuszczam wstępnie czymś tłustym (dwufaza/olejek), więc nie stanowi to dla mnie problemu. Relacja ceny do jakości Garniera sprawia, że cały czas do niego wracam. No i najlepszy filtr do twarzy, jaki znam - Vichy matujący Ideal Soleil SPF50. Niestety jest drogi, więc używam go tylko na szczególne okazje (na co dzień musiałabym mieć zasobny portfel :P), ale naprawdę matuje i dobrze trzyma makijaż w ryzach, nic na nim nie pływa. Mój pewniak, jeśli chcę wyglądać nienagannie, przy jednoczesnej zachowanej ochronie :)

    8. Kandydaci na ulubieńców

    Kandydaci, czyli produkty, które poznałam dopiero niedawno (oba pochodzą z zamówienia podczas Dnia Darmowej Dostawy na początku grudnia), ale jak na razie mocno mnie zaskoczyły i możliwe, że niedługo staną się pełnoprawnymi ulubieńcami :)


    Krem na noc Biolaven okazał się na tyle skuteczny i mocno nawilżający, że jak na razie jestem pełna zachwytów, skóra jest mięciutka, a suche skórki znikają. Być może przebije Lynia Plum? Zobaczymy :) Z kolei maska Bielenda Super Power Sleeping Mezo Mask okazała się jedynym zachwycającym produktem z tej serii (no dobra, kremu nie miałam :P). Tonik i serum są przeze mnie używane dwa razy dziennie, a efekt jest mocno taki sobie, ledwie zauważalny. Z tą maską jest inaczej, wystarczy jedno użycie na noc, żeby rano skóra była mocno rozjaśniona, a zmiany trądzikowe bardziej uspokojone. Wysusza, więc dobry krem musi być obecny, ale to może być hit dla problematycznej cery :)

    BUBLE 2015

    Tych na szczęście jest dużo mniej :)


    O kremie-żelu L'Oreal Ideal Soft naczytałam się, jaki on delikatny, że nie wysusza, że nie podrażnia... Mhmmm... Niestety, moją skórę wysusza, a dodatkowo piecze, jeśli mam jakieś podrażnienia. Pozostawia ją nieprzyjemnie ściągniętą, a dozownik jest nieporozumieniem. Nie lubię! Z kolei filtr matujący Ziaja SPF50 sprawia, że mam ochotę się śmiać, jak tylko czytam jego nazwę. Toż to smalec... Makijaż mi na nim po prostu spływa i nijak nie da się tego przypudrować. Dziadostwo straszne! Eyeliner Eveline w pisaku (Art Scenic professional) również przysporzył mi wiele nerwów. Ilekroć go użyłam, zawsze ludzie się na mnie dziwnie patrzyli. Zawsze, po prostu zawsze odbijał mi się na górnej powiece... Czy to z bazą, czy bez, czy na przypudrowanej powiece, czy nieprzypudrowanej, czy na cieniu, czy nie. Zawsze. Bubel okropny! Kolejnym bublem okazała się baza matująca zMakeup Revolution - akurat moja z Hean kończyła swój żywot (termin ważności - nie udało mi się jej zużyć przed jego upływem :)) i postanowiłam, że wypróbuję coś nowego. To był błąd - ta baza jest piekielnie rozwarstwiona. Najpierw wylatuje jakaś faza tłusta, a potem dopiero coś stałego. Powiecie - "kobieto, wstrząśnij" - a tu niestety, wstrząsam, wstrząsam i nic. Zawsze rozwarstwiona, ślizga się po powiece niczym olej, a cienie nijak nie chcą się na niej trzymać. Pomadka Tisane w sztyfcie również jest jednym z produktów, do których używania muszę się mocno zmuszać. Jest strasznie twarda (chociaż obecny egzemplarz i tak jest bardziej miękki od poprzedniego), trzeba się nasiłować, by ją nałożyć, a i tak nie ma wybitnych właściwości regenerujących, więc trudy idą na marne. Nigdy więcej - wersja w słoiczku jest jedyną słuszną (i bardzo ją lubię)!! :(


    I jeszcze mały kolaż archiwalnych zdjęć :) DTangler okazał się koszmarną szczotką, bardzo kiepsko wykonaną, która już po bodajże miesiącu zaczęła gubić ząbki, zaczęły się też one koszmarnie wyginać. Wyglądała, jakby ją przeżuło jakieś duże zwierzę, a naprawdę o nią dbałam!! Mam porównanie z Tangle Teezerem oraz D-Meli-Melo, więc jakość wykonania naprawdę ma znaczenie. Pianka antybakteryjna Flos Lek okazała się piekielnie wysuszająca, więc nie byłam w stanie używać jej do twarzy. Ostatecznie zużyłam do pędzli, ale wtedy jeszcze nie znałam metody z izopropanolem :) Krem pod oczy Dermedic to również niezłe dziadostwo. Jest to po prostu krem o właściwościach wody, czyli żadnych. Można było się smarować i smarować, a efekt żaden. Z kolei maskara Wibo Boom Boom to niezła masakra, a nie maskara. Rzęsy posklejane, pogrudkowane... Co to, to nie. 

    Ciekawe, ile osób dotrwało do końca :) 
    No, sporo tych produktów, ale w końcu to podsumowanie całego roku :)
    Dajcie znać, czy znacie coś z moich ulubieńców i bubli oraz czy macie takie samo zdanie na ich temat :)

    Cremobaza 10%, krem półtłusty z mocznikiem. WYNIKI konkursu Neauty! :)

    $
    0
    0
    Witam Was serdecznie! Przychodzę dziś z recenzją kremu, który w sam raz wpisuje się w potrzeby chłodnej aury - co prawda obecna zima bardziej przypomina wiosnę, ale kto wie, co się jeszcze wydarzy... :)



    Cremobaza znajduje się w kartoniku ze wszystkimi niezbędnymi informacjami, zaś w środku znajdziemy metalową, dość twardą tubkę z kremem.


    Tubka jest dość twarda, więc pod koniec wyciskanie produktu może być dość problematyczne. Na początku nie ma z tym problemu. Należy ją przekłuć za pomocą zakrętki :)


    Producent określa krem jako półtłusty. Przyznam szczerze, że nie mam za dużego porównania z innymi kremami z tej kategorii, miałam tylko Dermosan półtłusty i muszę przyznać, że jest między nimi przepaść :) Dermosan wspominam jako leciutki, szybko wchłaniający kremik, z kolei Cremobaza jest bardzo gęstym i treściwym zawodnikiem. O pełnym wchłonięciu w zasadzie nie ma mowy - warstwa nie jest co prawda tłusta, ale mocno wyczuwalna, dlatego polecałabym używanie go raczej w strategicznych miejscach w ciągu dnia - pięty, łokcie, kolana, zaś jeśli miałybyście zamiar używać go regeneracyjnie do rąk/twarzy, to wyłącznie na noc. 

    Krem nie zawiera substancji zapachowych - co prawda czuć w nim coś kosmetycznego - zapach półproduktów, ale jest to na tyle subtelne, że naprawdę trzeba się wwąchiwać, żeby cokolwiek poczuć. 


    Krem tuż po nałożeniu przynosi dużą ulgę suchej skórze - zmiękcza, łagodzi napięcie. Czuć, że otula skórę przyjemną warstewką. Osobiście najchętniej używam go do łokci, kolan i innych przesuszonych miejsc na ciele, gdyż moje dłonie nie lubią mocznika. Ale wiem, że wiele z Was celowo wybiera kremy do rąk z mocznikiem, więc to może być dobra opcja. Jest treściwy, mocno regenerujący i łagodzący, ma właściwości ochronne - może się sprawdzić podczas uprawiania sportów zimowych. Ale myślę, że warto sięgnąć po niego właśnie teraz, gdyż latem może być zbyt treściwy. 

    Producent podaje, że można go używać do twarzy i ciała, ale jeśli macie cerę skłonną do zapychania, to lepiej podejść do niego z ostrożnością - zawiera parafinę, niektórych zapycha również glikol propylenowy. 




    Cena: 7,49 zł (doz)
    Pojemność: 30 g

    Jeżeli lubicie kremy z mocznikiem, to warto się nim zainteresować. Ale uprzedzam, że jest bardzo treściwy i lepiej sprawdzi się na noc do intensywnej regeneracji, niż na dzień, gdyż warstwa jest długo wyczuwalna. 

    Chciałabym również poinformować, że konkurs z Neauty dobiegł końca, a wygrywa Una. 
    Gratuluję i idę pisać do Ciebie e-maila :)

    Konkurs walentynkowy do 17 lutego - do wygrania 3 zestawy perfumetek Neness!

    $
    0
    0
    Mam dla Was szybki, prosty i przyjemny konkurs, w którym do wygrania są aż trzy zestawy perfumetek Neness (1 damska + 1 męska).  Zapachy wybieracie oczywiście sami, takie jakie chcecie :) Dodatkowo - dla każdego uczestnika konkursu będzie kod rabatowy w wysokości 10% na zakupy w perfumerii Neness. Konkurs trwa tylko tydzień - do 17 lutego, więc spieszcie się z nadsyłaniem odpowiedzi :) Pytanie jest proste - "Za co lubisz perfumy?"

    Ze swojej strony bardzo te perfumetki polecam - recenzowałam je TUTAJ, dodatkowo pojawiły się one w ulubieńcach roku 2015 TUTAJ. Najlepszą opinią będzie chyba fakt, że choć poznałam je dzięki współpracy, to później mój narzeczony składał u nich własne zamówienie, podczas DDD ja złożyłam kolejne (i na pewno nie ostatnie), a moja siostra również planuje się niedługo obkupić w Neness. To chyba najskuteczniejsze potwierdzenie tego, że te perfumetki są po prostu warte uwagi :)


    Regulamin konkursu:
    1. Organizatorem konkursu jestem ja - autorka bloga www.basia-blog.pl
    2. Za wysyłkę nagrody odpowiedzialna jest Perfumeria Neness. Nagroda jest wysyłana tylko na terenie Polski
    3. Wygrywają trzy osoby, a nagrodą jest zestaw dwóch perfumetek 22 ml (1 damska i 1 męska) w dowolnie wybranych zapachach.

    4. Dodatkowo - po zakończeniu konkursu każdy uczestnik otrzyma drogą e-mailową kod rabatowy w wysokości 10% na zakupy w perfumerii Neness.
    5. Konkurs trwa od 10.02.2016r. do 17.02.2016r. do godziny 23:59 (zgłoszenia wysłane po tym czasie nie będą brane pod uwagę)
    6. Aby wziąć udział w konkursie, należy:
    - być publicznym obserwatorem mojego bloga
    - wypełnić poniższy formularz i odpowiedzieć w nim na pytanie konkursowe: "Za co lubisz perfumy?"
    7. Zgłaszać się należy poprzez poniższy formularz - zgłoszenie oznacza akceptację regulaminu
    8. Zestaw perfumetek wygrają osoby, które udzielą najciekawszej odpowiedzi. Można się zgłosić tylko jeden raz
    9. Wyniki ogłoszę w ciągu 7 dni od zakończenia konkursu. Wtedy też skontaktuję się ze zwycięzcami drogą e-mailową. Jeśli nie uzyskam odpowiedzi w ciągu 3 dni, wybiorę innego zwycięzcę
    10. W wyjątkowych sytuacjach zastrzegam sobie prawo do zmiany regulaminu
    11. Niniejszy konkurs nie jest grą losową w rozumieniu Ustawy o grach hazardowych (Dz.U. 2015 poz. 612).





    Powodzenia :)

    Tisane, balsamik do ust dla dzieci

    $
    0
    0
    Witajcie, pragnę się dziś z Wami podzielić moją opinią na temat balsamiku do ust dla dzieci Tisane.


    Znajduje się on w takim samym słoiczku, jak klasyczny Tisane, tyle że z niebieską nakrętką i nadrukiem małpki. Również kartonik zawiera wesołe, dziecięce akcenty.

    Muszę przyznać, że ta urocza małpka na nakrętce słoiczka zawsze poprawia mi humor ;) Niestety takie słoiczkowe rozwiązanie jest dość mało higieniczne i nie do końca jestem przekonana, czy balsam do ust dla dzieci powinien mieć właśnie taką formę. Ja go używam wyłącznie w domu, zachowując należytą higienę rąk, ale czy dziecko również o nią zadba? Tutaj myślę, że sztyft byłby jednak lepszy. 



    Balsam ma bardzo leciutką konsystencję, zdecydowanie odmienną od klasycznego Tisane, który jest bardziej zwarty i dopiero pod wpływem ciepła dłoni łatwiej się nakłada. Balsamik dla dzieci jest dość rzadki (ale oczywiście ma konsystencję stałą), łatwo się nabiera (ale trzeba uważać, żeby nie włożyć palca za mocno, gdyż się zapadnie :)) i rozsmarowuje, pozostawia też połysk na ustach. Taka konsystencja wpływa jednak na szybkość znikania z ust - klasyczny Tisane jest gęstszy, dłużej się na nich utrzymuje. Przy wersji dla dzieci nie mam co prawda żadnych problemów z nabieraniem i rozsmarowaniem, ale za to mam ciągłą potrzebę reaplikacji. 

    Lekko rozczarował mnie też zapach/posmak - balsamik pachnie jak kakao lub czekolada, ale w wersji gorzkiej, nie mlecznej. Ma też lekko czekoladowy/kakaowy posmak. Nie do końca jestem przekonana, czy pasowałoby mi to będąc dzieckiem - wówczas wolałam zapachy słodkie, owocowe lub typu guma balonowa. Gorzka czekolada raczej nie zachęcałaby mnie wówczas do smarowania ust :) Obecnie mi to nie przeszkadza.


    Jeżeli chodzi o działanie, to jest nieźle, ale z całą pewnością wersja dla dzieci nie przebiła klasycznego Tisane w słoiczku, który działa u mnie o niebo lepiej. Trochę zmiękcza i regeneruje usta, ale przez tą ciągłą potrzebę reaplikacji nie mam poczucia głębokiej regeneracji, tylko raczej powierzchownej, krótkotrwałej ulgi - bardziej natłuszczenia niż nawilżenia i zmiękczenia. Klasyczny, czerwony Tisane regeneruje moje usta dużo mocniej i zapewnia ulgę na dłużej. 




    Choć skład jest bardzo, bardzo dobry, niestety nie mam przekonania do tej wersji, nie sprawdziła się na moich ustach. Tak, jak klasyczny Tisane w słoiczku bardzo lubię za jego gęstość i treściwość, tak wersja dla dzieci okazała się dla mnie zbyt lekka, bardziej natłuszczająca niż regenerująca. Szybko się zjada i ciągle mam potrzebę reaplikacji. A ponieważ jest to balsam dla dzieci, to wzięłabym jeszcze pod lupę higieniczność takiej formy aplikacji (dorosły zadba o higienę, ale czy dziecko?) oraz smak/zapach, który mnie by w dzieciństwie nie urzekł. 

    Muszę jednak jeszcze dodać, że moje usta są baaaardzo kapryśne i różne "hity" się na nich nie sprawdzają. Jeśli Wasze są mniej wymagające to istnieje szansa, że będziecie zadowolone :)

    Podsumowując - zdecydowanie wolę klasyczny Tisane w słoiczku :)

    Cena: 12,49 zł (doz)
    Pojemność: 4,7 g

    Denko grudnia i stycznia

    $
    0
    0
    Ostatnio zużywam (i używam...) niewiele kosmetyków, w związku z czym denko znowu jest łączone. Niestety czas płynie u mnie ostatnio bardzo szybko i nawet nie mam głowy do smarowania się dobrodziejstwami drogerii ;) Mój makijaż również jest ostatnio najczęściej - jak na mnie -minimalistyczny (podkład + korektor + puder + róż + tusz do rzęs).


    Legenda: 
    warto kupić
    takie sobie
    nie warto

    Pielęgnację włosów zdominował przede wszystkim Kallos. Lubię te maski za niską cenę, są w sam raz na co dzień - nie za ciężkie, nie za lekkie, zastępują mi codzienną odżywkę. Akurat do wersji Vanillana pewno nie wrócę - puszyła moje włosy, pachniała bardzo sztucznie i gryząco. Z kolei Chocolatena pewno zagości u mnie w wersji litrowej - ładnie ujarzmiała włosy, nabłyszczała i ułatwiała rozczesywanie, a do tego bardzo naturalnie pachniała (budyniem czekoladowym). Wersja Lattesłużyła moim włosom, ale zapach zupełnie mi się nie podobał (sztuczny, gryzący w nos, nawet jakby kwaśny?), dlatego mimo dobrego działania, nie kupię ponownie. Spróbowałam też odżywkiGarnier Oleo Repair, ale nie dorównała mojej ulubionej Goodbye Damage, więc raczej nie kupię ponownie, chyba że będzie w korzystnej promocji. Dawała dużo słabszy efekt niż mój ulubieniec GD. Włosy myłam głównie szamponem Timotei Dream Volume - co do niego, to się nieźle pomyliłam. Na początku mocno obciążał moje włosy i strasznie na niego klęłam, ale kiedy włosy się do niego przyzwyczaiły (tzn. używałam codziennie żeby zużyć), to się okazało, że go polubiły i zaowocowały przedłużoną świeżością. Może po prostu skóra głowy potrzebowała czasu, by się z nim polubić?

    Higiena ciała była pod znakiem zużywania żeli pod prysznic Vellie - przyjemne, ładnie pachnące (neutralnie), w wygodnych butelkach z pompką. Przyjemnie mi się ich używało, została mi już tylko najmniej przyjemnie pachnąca wersja z olejkiem z drzewa herbacianego, której zużywanie idzie mi najgorzej :P Do higieny intymnej używałam żelu Facelle Sensitive - lubię go i często do niego wracam, nie mogę jednak "przeżyć" tego, że kiedyś te żele były z pompką, a już nie są :( Przez to cierpi wydajność, ponieważ zawsze wycisnę z butelki za dużo. Chyba, że właśnie to miał producent na myśli :P

    Pielęgnacja ciała była ograniczona do minimum, postanowiłam zużyć zalegające balsamy do ciała, w tym otrzymany kiedyś w prezencie z Avonu(pomegranate&mango). Miał przyjemny zapach, owocowy, ale w kremowy, jakby jogurtowy sposób, podobał mi się. Skład charakterystyczny dla Avonu, czyli nieciekawy, niestety. Działanie pielęgnacyjne przyzwoite, skóra była przyjemnie miękka, ale prawdopodobnie złudne dzięki parafinie wysoko w składzie. Przyjemny gadżet, ale nie podoba mi się polityka Avonu - ceny nie są niskie, skład produktów fatalny. Nadrabiają ładnymi opakowaniami, zapachami i atrakcyjnymi zdjęciami w katalogach, czyli generalnie całą "oprawą", a nie jakością kosmetyków. Choć niektóre produkty z kolorówki i perfumy mają warte uwagi ;)

    Po mokre chusteczki dla dzieci sięgam niemal codziennie - przydają się dosłownie do wszystkiego ;) Upodobałam sobie te z Lidla, gdyż są długo nasączone.


    Niestety ten żel-krem od L'Orealaokazał się u mnie strasznym, wysuszającym i ściągającym bublem. Pisałam o nim TUTAJ w recenzji i TUTAJ w bublach 2015 roku, nie udało mi się go zużyć do końca, wyrzucam i wracam z podkulonym ogonem do czarnego mydła afrykańskiego. Płyn dwufazowy Garniera okazał się bardzo dobry - skuteczny i łagodny. Kolejny produkt z Avonu to kolejny prezent, gdyż sama raczej nic z tej firmy nie kupuję - ewentualnie skusiłabym się na kilka rzeczy z kolorówki. Był to peeling do stóp i dłoni Planet Spa (with African Shea Butter), który w zasadzie nadawał się tylko do dłoni. Stopy ledwie głaskał, zdecydowanie za słaby. Do dłoni w sam raz, choć relacja pasty do drobinek nie była zbyt korzystna, wolałabym więcej drobinek, a mniej "zapychacza". Do tego nieprzyjemny, sztuczny (w moim odczuciu) kawowo-kakaowy zapach - podziękuję. Zużyłam też olej z pestek malin, chyba mój ulubiony samodzielny olej do twarzy. Zużyłam go z emulgatorem jako olejek myjący :) Wykończyłam trzy próbeczki - łagodzący krem pod oczy Sylveco - dzięki tej próbce przekonałam się, że nigdy tego kremu nie kupię (woda, nie krem :P), krem na noc Biolaven (mam pełen wymiar, lubię), a także krem BB Skin79 Orange z filtrem SPF50 (niedawno nabyłam wersję pełnowymiarową i lubię). Zużyłam też płatki Isana w starej wersji- moje ulubione, ale coś ostatnio przy nich namieszali - jeszcze nie miałam nowej wersji i nie wiem, czy chcę :( Zmęczyłam też beznadziejne płatki Carea - cienkie jak papier, z drapiącymi tłoczeniami. 

    To by było na tyle :)

    Wyniki konkursu z Perfumerią Neness

    $
    0
    0
    Witam Was serdecznie,

    Mam nadzieję, że weekend mija Wam przyjemnie :) Przychodzę dziś do Was z wynikami konkursu walentynkowego (KLIK), który dobiegł już końca.



    Muszę przyznać, że ilość zgłoszeń totalnie mnie zaskoczyła, było ich... prawie 100 ;) Tak więc miałam co czytać i wybór był bardzo, bardzo trudny. Pojawiło się mnóstwo fantastycznych odpowiedzi, ale niestety mogą wygrać tylko 3 osoby, a są nimi:

    ann (Anna Kasperek)

    Justyna Tudryn

    Iwona Grajkowska

    Serdecznie gratuluję i idę pisać do Was e-maila z informacją o wygranej :) Jednocześnie chciałabym również podziękować Perfumerii Neness za to, że mogliśmy wspólnie zorganizować ten konkurs. 

    Nagrodą gwarantowaną za udział w konkursie był również kod zniżkowy w wysokości 10% dla każdego uczestnika konkursu - zaraz roześlę do wszystkich e-maile. Jeżeli wiadomość do kogoś nie dotrze (niektóre e-maile były niepoprawnie zapisane...), proszę o kontakt na: blog.basia@gmail.com.

    Miłego weekendu!

    Vita Liberata, Self tanning gradual lotion - balsam samoopalający

    $
    0
    0
    Być może już pamiętacie, że unikam słońca jak mogę. Filtry przeciwsłoneczne nie są mi obce - do twarzy używam ich codziennie przez cały rok (z uwagi na przebarwienia, których nie chcę pogłębiać), ale latem staram się też chronić skórę całego ciała. Może nie aż tak rygorystycznie, ale smaruję się zawsze wtedy, kiedy wiem, że spędzę dłuższy czas na świeżym powietrzu. Nie mam też tendencji do leżenia plackiem na słońcu, ani korzystania z solarium, gdyż uważam, że promieniowanie jest najzwyczajniej w świecie szkodliwe. Jedyną opalenizną, którą uznaję więc za słuszną, jest dla mnie ta pochodząca od balsamów brązujących/samoopalaczy. Jak najbardziej akceptuję swoją bladość, ale czasem lubię się przybrązowić, bo czemu by nie ;)

    Niejednokrotnie przekonałam się jednak, że aby otrzymać dobry efekt w tym temacie, trzeba niestety zapłacić więcej. Miałam już wiele tanich balsamów i niestety ich jakość znacząco odbiega od tych droższych, które miałam przyjemność testować. Ostatnio miałam okazję używać balsamu Vita Liberata i chciałabym się dziś podzielić z Wami moją opinią na jego temat.


    Balsam znajduje się w dużej, miękkiej tubie z nakrętką. Wygląda ładnie i estetycznie. Dozownik jest na początku zabezpieczony sreberkiem. 200 ml to może wydawać się niewiele, ale tuba jest naprawdę spora, a balsam wydajny.



    Lotion nie jest barwiony - jest koloru białego. Wspominam o tym głównie dlatego, że moje poprzednie dwa samoopalacze z Vita Liberata (oba w formie pianki) były barwione, co zdecydowanie ułatwiało aplikację - od razu widać, gdzie skóra jest zabarwiona, a gdzie trzeba jeszcze dołożyć. Tutaj trzeba mieć nieco więcej skupienia, bo tego nie widać :) Opalenizna kształtuje się w ciągu 4-8 godzin po aplikacji. Jest w zasadzie bezzapachowy - jak przytknę nos, to czuć coś bliżej nieokreślonego, ale jest to zapach kosmetyczny półproduktów, bez wwąchiwania się totalnie nic nie czuć ;)


    Lotion aplikowałam wyłącznie za pomocą rękawicy, którą można dokupić osobno w Sephorze za 29 zł (KLIK). O rękawicy więcej pisałam TUTAJ i TUTAJ, więc nie będę się powtarzać po raz trzeci, ale warto ją nabyć - nawet jeśli używacie samoopalaczy innych firm. Pomaga uniknąć zacieków i fantastycznie rozciera produkt na skórze.

    Przyzwyczajona do pianek Vita Liberata, byłam ciekawa jak to będzie z lotionem. Obawiałam się, że będzie się długo wchłaniał, do lepkiej skóry wiadomo, jak ciągnie piżamka, a wówczas o plamy na materiale byłoby nietrudno... Na szczęście okazało się, że lotion jest ultra-lekki i wchłania się w zasadzie... natychmiast, tak jak pianki. Już po chwili można się bezpiecznie ubrać, nic się nie klei, nie czuć żadnej warstwy na skórze. Mi się taka formuła bardzo podoba, będzie świetna również latem, ale producent obiecuje też super nawilżenie, a tego nie odnotowałam w zasadzie wcale. Jaka była skóra przed aplikacją, taka jest też i po aplikacji, a następnie kształtuje się opalenizna :) Dlatego myślę, że lepiej rozgraniczyć te dwie sprawy - samoopalacz swoją drogą, a nawilżanie balsamem to druga sprawa.

    Nie odnotowałam też żadnych strat w ubraniach, nic mi nie pobrudziło i nie zafarbowało, uff :) Jeżeli chodzi o kolor opalenizny, to w każdym produkcie Vita Liberata było trochę inaczej, moja poprzednia pianka KLIK była bardziej brązowo-chłodna, oliwkowa i chyba właśnie w takie odcienie powinnam celować, gdyż moja skóra ma odcień ciepły (żółty) z domieszką oliwki. Tutaj opalenizna jest bardziej brązowo-ciepła

    Uzyskany efekt jest intensywny już po pierwszym użyciu, co możecie zauważyć na zdjęciu powyżej :) Można go dalej stopniować, po kilku użyciach z rzędu opalenizna jest bardziej intensywna, ale to już nie moja bajka, wolę bardziej subtelną. Po 1-2 użyciach opalenizna utrzymuje się u mnie około 3 dni w bardzo dobrym stanie, a później stopniowo zanika z każdym dniem, by po około tygodniu zniknąć całkowicie. Dlatego jeśli planujecie utrzymać taki efekt na dłuższą metę, należałoby się smarować 1-2 razy w tygodniu :) 



    Jeżeli chodzi o zapach samoopalacza, bo to bardzo ważna kwestia, to jest dobrze, ale w przypadku pianki chyba było lepiej. Tuż po aplikacji nie czuć nic a nic, po kilku godzinach rozpoczyna się reakcja ze skórą i wówczas zapach jest wyczuwalny. Na drugi dzień nie czuć już nic. Nie mogę też nie wspomnieć o fantastycznym składzie pełnym ekstraktów i naturalnych składników - same zobaczcie :) 

    Cena lotionu jest niższa, niż w przypadku poprzednio stosowanych przeze mnie pianek - kosztuje 79 zł za 200 ml, co przy tej wydajności nie jest przerażające - szczególnie na większe okazje :) Wszystkie produkty Vita Liberata możecie przejrzeć na stronie Sephory TUTAJ, a o poprzednich stosowanych produktach możecie przeczytać TUTAJ i TUTAJ

    Plusy:
    + wygodna, miękka tuba
    + dobra wydajność
    + łatwa dostępność (Sephora)
    + w czasie aplikacji lotion jest bezzapachowy
    + rękawica pozwala na szybką i łatwą aplikację bez smug i zacieków
    + błyskawicznie się wchłania
    + efekt opalenizny jest intensywny, można go stopniować
    + świetny skład, pełen naturalnych ekstraktów i dobroci

    Plusy/minusy:
    +/- niższa cena, niż w przypadku pianek, ale nadal jest to produkt z wyższej półki

    Minusy:
    - lotion nie jest barwiony, więc nie widać, gdzie trzeba dosmarować
    - w czasie reakcji ze skórą czuć samoopalaczowy zapach

    Podsumowując, jest to produkt bardzo dobry, a efekt zdecydowanie wyrazisty, bez smug i zacieków, błyskawicznie się wchłania i nie brudzi ubrań, ale jednocześnie wydaje mi się, że pianki bardziej skradły moje serce, jako flagowe produkty Vita Liberata. Przyjemniej się je rozsmarowuje, aplikacja przebiega nieco sprawniej dzięki temu, że są barwione i odniosłam wrażenie, że zapach samoopalacza był mniej intensywny. Warto jednak mieć na uwadze, że ten balsam jest dużo tańszy, więc coś za coś :) 
    Viewing all 617 articles
    Browse latest View live