Quantcast
Channel: BASIA-BLOG.pl
Viewing all 617 articles
Browse latest View live

Nowa formuła L'Oreal True Match (N1)

$
0
0
Stosunkowo niedawno firma L'Oreal wypuściła na rynek nową, ulepszoną formułę podkładu True Match. Czym się różni od poprzedniej? Czy jestem z niej zadowolona? Tego się dziś dowiecie :)

(to zabrudzenie na nakrętce to pozostałość po kleju)
Według producenta:


Nowe pigmenty jeszcze lepiej dopasowane do odcienia

Nowa formuła True Match została wzbogacona o trzy nowe, hybrydowe pigmenty. Dzięki temu podkład True Match osiąga jeszcze lepszą precyzję kolorystyczną. Nowe pigmenty efektywnie dopasowują się do ciepłej, zimnej i neutralnej tonacji skóry. Są tak drobne, że gwarantują efekt nieskazitelnej, naturalnie wyglądającej skóry.


Olejki dla idealnego stapiania się podkładu ze skórą

Rewolucyjne połączenie czterech olejków eterycznych dla wyjątkowego komfortu aplikacji i równomiernego wykończenia makijażu. Zapewnia doskonałe rozprowadzenie podkładu, łatwość użytkowania i wyjątkowo sensoryczne doświadczenie.


Nowy standard nawilżenia dla komfortu Twojej skóry

Nowa, kremowa formuła True Match zawiera kombinację gliceryny, witaminy E i B5 dla wyjątkowego komfortu. Pozostawia skórę gładką i miękką w dotyku.





Pierwszym, co można zauważyć, jest zmiana szaty graficznej. Moim zdaniem - na plus. Choć poprzedni wygląd również mi się podobał, to nowa wersja wygląda bardziej elegancko i lepiej spisuje się w praktyce - taki regularny, nieprofilowany kształt lepiej znajduje swoje miejsce w szufladzie z kosmetykami niż miejscami zaokrąglona poprzednia buteleczka. Jest ona wykonana ze szkła i posiada wygodną pompkę









Jeżeli pamiętacie lejącą konsystencję starego True Match, to nie uległa ona zmianie. Dalej podkład jest bardzo rzadki, choć mi to nie przeszkadza, jestem w stanie to okiełznać bez problemu. Całe szczęście, że podkład posiada pompkę, bo tubka przy tak wodnistych formułach nie zdaje egzaminu - kto miał Maybelline Affinitone, na pewno przyzna mi rację, wszystko się wówczas rozlewa. Sama pompka lubi się od podkładu brudzić, więc estetki będą zmuszane ją przecierać po użyciu :) Zapach jest podkładowy, pudrowy, nie wyróżnia się szczególnie.



Zauważyłam, że wiele osób narzeka na ilość drobinek w nowej formule. Przyznam szczerze, że nieco mnie to zdziwiło. Jestem osobą o cerze mieszanej (przetłuszczającej w strefie T, normalnej na policzkach), wszelki niekontrolowany błysk (za wyjątkiem świadomie stosowanego rozświetlacza) jest u mnie raczej niepożądany. Jestem też przewrażliwiona na punkcie wędrujących drobinek, więc każdy wędrujący po twarzy brokat nie umknie moim spostrzegawczym oczętom. Ale tutaj NAPRAWDĘ  nie zamierzam się czepiać! Fakt, drobinek w True Match jest sporo, mają złotawy odcień. ALE są one mega, mega drobniuteńko zmielone, tworząc dosłownie mikropyłek. Pokrywają skórę bardzo równomiernie, wchodzą w pory skóry, pięknie imitując zdrowy glow - w tym podkładzie bierze się on właśnie z tych drobinek, a nie z formuły o mokrym wykończeniu (o tym za chwilę). Wielokrotnie przyglądałam się swojej twarzy w pełnym słońcu i te drobinki były... niemal niewidoczne, musiałam się ich na siłę doszukiwać. A przecież nikt nie będzie stał przed Wami w pełnym słońcu z lupą, analizując każdy milimetr skóry :) Skóra wygląda po prostu na połyskującą w bardzo świeży, naturalny i zdrowy sposób. Nie rozumiem więc skąd te negatywne opinie, no chyba że ktoś oczekuje totalnego matu, to tutaj raczej zły kierunek. Dla kontrastu dodam, że nie byłabym w stanie nałożyć podkładu Annabelle Minerals w formule rozświetlającej na całą twarz, bo dla mnie to już jest chamski brokat, który pięknie mieni się jak bombka w pełnym słońcu :P. Drobinki w True Match są kompletnie niegroźne, chyba że oczekujecie bezwzględnego matu.


Dla porównania dodaję zdjęcie z formułą rozświetlającą AM - po lewej True Match, po prawej AM. Oba zdjęcia robione w słońcu.


Zobaczcie jeszcze twarz z podkładem w słońcu - czy tu są widoczne drobinki? Ja nie widzę :)
Twarz nieprzypudrowana, żeby dobrze pokazać wykończenie podkładu.


Jak już wspomniałam - to rozświetlające wykończenie jest uzyskiwane za sprawą drobinek, a nie za sprawą mokrego wykończenia. Formuła True Match jest specyficzna - w starszej wersji też tak było. Niby płynny, niby gładko się rozprowadza, ale ma w sobie pewną suchość i pudrowość. Po chwili zastyga, co ma wpływ na lepszą trwałość. W efekcie - skóra jest sucha w dotyku, ale widocznie odbija światło. Ja raczej preferuję późniejsze dodatkowe przypudrowanie, ale na zdjęciach nie mam ani grama pudru, żeby dokładnie pokazać wykończenie. Przy takiej suchej formule muszę przyznać - ten podkład nie wybacza suchych skórek, lubi je uwydatniać. Jeśli chcecie po niego sięgnąć, to w duecie z właściwą pielęgnacją i dobrym kremem nawilżającym, regularny peeling też wskazany. Gorąco polecam aplikować go zwilżoną gąbeczką - za pomocą pędzla może nieestetycznie wchodzić w pory, a przy użyciu gąbeczki (ja używam RT) kompletnie tego nie robi.

Zobaczcie jaka jest różnica w wyglądzie podkładu na policzku (nieprzesuszonym), a brodzie, która łuszczy się po kwasie glikolowym. Dobre nawilżenie to podstawa :)


Tym, co chyba najbardziej lubię w True Match, jest to, że wraz z niesamowitą lekkością formuły (jest bardzo rzadki, jak już mówiłam), idzie w parze naprawdę przyzwoite krycie. Nie jest to full cover, ale przykryje większość przebarwień i zaczerwienień. Do zadań specjalnych przyda się korektor, ale to zrozumiałe. Dzięki temu podkład wygląda na twarzy lekko i promiennie, na pewno nie jak szpachla, a mimo to wszystko, co powinno zostać przykryte, jest przykryte :) A dodam, że na tych zdjęciach mam naprawdę cieniutką warstwę.




Jeżeli chodzi o gamę kolorystyczną, są jej plusy i minusy. Największym plusem jest dla mnie to, że L'Oreal oznacza literkami tonacje kolorystyczne (C-zimna, W-ciepła, N-neutralna), a dopiero z literkami idzie w parze oznaczenie liczbowe, czyli odcień podkładu (1-najjaśniejszy). Każda firma powinna tak robić, a nie że najjaśniejszy jest różowy, kolejny jest żółty i taka przeplatanka... :) Odcień N1 okaże się dobry dla większości bladych twarzy (choć nie jest to ekstremalnie jasny podkład). Jest neutralny - ma w sobie zarówno ciepłe, jak i zimne tony, jakkolwiek absurdalnie to brzmi. Jeżeli nałożę go na moją zaróżowioną dłoń, wydaje się być mocno żółty. Ale jeśli nałożę obok niego coś naprawdę żółtego, to wydobywają się z niego różowości - wszystko zależy od kontrastu. Powinien przypasować wszystkim neutralkom, ja muszę go pudrować żółtym pudrem (DIY z primera z kolorówki + Color Blend Yellow). Niestety nie wiem jak się ma sprawa koloru w przypadku W1 - w poprzedniej wersji był dosyć ciemny (poziom jasności typu Colorstay 150, tyle że żółty, tutaj są swatche - KLIK), musiałabym pomacać obecną wersję czy uległa zmianie. Podkład oksyduje w bardzo nieznacznym stopniu, tyle co nic.



Trwałość, jak w przypadku starej formuły, jest przyzwoita, choć nie jest longlasting. Około 6-8 godzin wytrzyma bez problemu, potem już coraz gorzej (cera mieszana).

Producent obiecuje, że nowa formuła lepiej nawilża - nie jestem w stanie potwierdzić ani zaprzeczyć. Używam podkładu zbyt sporadycznie, żeby odnotować wpływ na skórę :) 




Podsumowując, lubię ten podkład. Nie jest idealnie dopasowany kolorystycznie do moich potrzeb, ale w miarę się dopasowuje i w sumie dobrze się w nim czuję. Na zdjęciach też chyba wygląda całkiem, całkiem :)
Lubię ten podkład za lekkość, dobre krycie oraz ładny, zdrowy efekt rozświetlenia bez widocznych drobinek. Jest zastygający, co również plusuje pod kątem trwałości. Jest w sam raz na co dzień, choć na większe wyjścia potrzebuję lepszego pewniaka pod kątem trwałości :)

Plusy
+ estetyczne i funkcjonalne szklane opakowanie z pompką
+ lekka formuła
+ dobre krycie (mimo swej lekkości)
+ ładnie rozświetla bez widocznych drobinek
+ przyzwoita trwałość
+ przejrzysta gama kolorystyczna z podziałem na tonacje
+ oksydacja bardzo delikatna, ledwie zauważalna

Minusy
- jego suchość i pudrowość mogą uwydatniać suche skórki
- może wypełniać pory skóry (nakładanie zwilżoną gąbeczką temu zapobiega!), 

Cena
Jak widać przebitka cenowa jest ogromna, warto więc robić zakupy przez internet bądź polować na promocje typu -49% w Rossmannie :)

Alterra Hydro, krem pod oczy winogrono i biała herbata

$
0
0
Ten krem kupiłam przed wakacjami, rozczarowana kremem Dermedic (link do recenzji), którego zużycie przyspieszyłam, wcierając go w szyję i gdziekolwiek, byle zużyć i wywalić. Nie byłam też pewna, czy lubiany Eucerin Q10 (recenzja niebawem ;)) wystarczy mi na cały wyjazd, bo tubka była już solidnie napoczęta, zmuszona zostałam więc do zakupu czegoś nowego. Ale czego? Budżet ograniczony, wolałabym przeznaczyć <20 zł, dostępność też miała znaczenie - potrzebowałam czegoś od ręki, na już. Przeczytałam trochę recenzji i zdecydowałam się na Alterrę :)


Informacja o kremie - pogrubiłam to, co uznałam za najważniejsze :)

"Alterra Hydro Krem pod oczy WINOGRONA BIO & BIAŁA HERBATA BIO 15 ml. Do skóry suchej. Zawiera Pentavitin® i kwas hialuronowy. Kosmetyki naturalne ALTERRA z olejem oliwkowym BIO. Certyfikowany kosmetyk naturalny z kompleksem składników nawilżających. Wszystkie produkty marki Alterra opracowane są w oparciu o zasadę odpowiedzialnego obchodzenia się z naturą. Stosowanie produktów marki Alterra to decyzja na korzyść naturalnej formy pielęgnacji. Produkt marki Alterra spełnia surowe kryteria wyznaczone przez organizację NaTrue: Posiada certyfikat kosmetyku naturalnego; Zawiera kompozycje zapachowe i ekstrakty z surowców naturalnych; Nie zawiera syntetycznych barwników ani substancji konserwujących; Nie zawiera również silikonów, parafiny i innych produktów na bazie olejów mineralnych; Jego tolerancja przez skórę została potwierdzona dermatologicznie. Każdy rodzaj skóry wymaga indywidualnej pielęgnacji. Krem pod oczy Alterra opracowany został specjalnie dla potrzeb suchej skóry wokół oczu, na której powstają pierwsze zmarszczki. Hydrokompleks zawierający kwas hialuronowy i Pentavitin® szybko się wchłania i w połączeniu z ekstraktem z białej herbaty BIO przeciwdziała powstawaniu oznak starzenia się skóry. Cenny olej oliwkowy BIO i ekstrakt z pestek winogron BIO mają zdolność wygładzania skóry i pielęgnują ją tak, aby była piękna i gładka. Opakowanie wyprodukowane zgodnie z zasadami FSC. Produkt odpowiedni dla wegan."

Jest to zatem kosmetyk naturalny, odpowiedni dla wegan, dostępny w Rossmannie za 8,99 zł :) W kartoniku znajdziemy klasyczną tubkę (15 ml) z dzióbkiem - rozwiązanie klasyczne i praktyczne, co tu dużo mówić. 


Krem ma przyjemny, słodki zapach i baaaaardzo leciutką konsystencję. Wchłania się niemal całkowicie, pozostawiając bardzo lekką, przyjemną warstewkę, która w żaden sposób nie przeszkadza ani się nie roluje. Bardzo dobrze nadaje się pod makijaż.


Jeżeli chodzi o poziom nawilżenia, oceniłabym je na 4/6. Jest naprawdę dobre i zadowalające, krem poradził sobie ze skórą pod oczami na wakacjach, gdzie ciągle była wystawiona na niekorzystne warunki - słońce, wiatr, woda morska, upał. Skóra po zastosowaniu była miękka, nie pojawiały się nowe przesuszenia i nie dopominała się o jeszcze, jak to było w przypadku Dermedic (krem o właściwościach wody czyli zerowych :D), choć nie jest to mistrz odżywienia. Nie jest to treściwy i bogaty krem odżywczy na noc, lecz raczej przyjemny, lekki, nawilżający krem na dzień. Idealnie nada się pod makijaż, zapobiegnie przesuszeniu od korektora, ale na noc sugeruję zastosować coś silniejszego :)

Zdjęcia zostały zrobione od nowości, a i tak etykieta była już brzydko wytarta, za co przepraszam :(


Jak najbardziej go polubiłam, ale na dzień, nie na noc, jest jednak za lekki. Na noc zużywam resztki Eucerin Q10 (bardzo dobry) i zaczęłam używać świeżo kupionego kremu-maski Ziaja z serii Pro (pierwsze wrażenie - miłość!). 

Cena: 8,99 zł w Rossmannie
Pojemność: 15 ml

Zużycia sierpnia/września

$
0
0
Z uwagi na to, że w sierpniu byłam na wyjeździe, postanowiłam połączyć denko sierpniowe wraz z wrześniowym :) Zapraszam więc na garść zużyciowych minirecenzji :)


Kupię ponownie
Być może kupię ponownie
Na pewno nie kupię!

1 i 2. Kremy do depilacji Byly (czyt. "bili"), seria Duo oraz Teens (recenzja tutaj). Są to po prostu dobre, skuteczne kremy do depilacji. Na uniknięcie charakterystycznego smrodku nie ma co liczyć, ale jest to chyba nieodłączna cecha kremów do depilacji ;) Wersja Teens lepiej maskuje smrodek, ale wersja Duo działa szybciej (min. 3 minuty, max. 6 minut), więc osobiście skłaniałabym się ku Duo :) Niemniej jednak na co dzień korzystam z darmowej (poza kosztem naładowania) golarki elektrycznej, więc tego typu produkty goszczą u mnie sporadycznie. 

3. Suchy szampon Batiste (dark) dla brunetek - mam co do niego mieszane odczucia. Z jednej strony lubię go bardziej od "klasycznych" zapachowych Batiste z uwagi na jego zabarwienie, ale z drugiej jednak lubi brudzić wszystko wokół... Sama jeszcze nie wiem, mam drugie opakowanie w użyciu (+ 3 inne wersje Batiste) i pomyślę jeszcze co i jak ;) 

4. Szampon Petal Fresh Aloe&Citrus(recenzja tutaj) - niesamowicie pozytywnie mnie zaskoczył. Bardzo dobrze oczyszczał włosy, były długo świeże, bardzo mięciutkie w dotyku i błyszczące. Jak na szampon ogólnodostępny (w większych Rossmannach, Hebe) ma cudowny skład. Ostatnio dumałam nad tym, jaki szampon kupić bo otworzyłam chomikowany w zapasach grejpfrutowy Timotei, który miał nadawać objętości, a mam po nim przyklap i szybko nieświeże włosy :/ Chciałam więc kupić sprawdzony Petal Fresh, ale niestety w "moim" Rossmannie go nie ma, lokal jest za mały, więc i asortyment zawężony :( Z potrzeby kupienia czegoś "na już" musiałam sięgnąć po coś innego (Garnier Fresh) i chyba nie pieję z zachwytu... Następnym razem Petal Fresh, koniecznie!!

5. Szampon Joanna Naturia z pokrzywą i zieloną herbatą - ten akurat kupiłam na wyjazd z uwagi na niewielką pojemność (200 ml). To mój "pewniak", zużyłam już niezliczoną ilość butelek. Włosy są po nim długo świeże, ładnie oczyszczone, ale jego skład do codziennego użytku nie jest najlepszy :(

6.Żel pod prysznic Isana Sommer z ekstraktem z mango (wersja limitowana) - żele Isany znam bardzo dobrze, więc wiem czego się po nich spodziewać :) Dobrze myją i nie wysuszają mojej skóry. Nie są mistrzami wydajności, ale za tak niską cenę im to wybaczam. Tak polubiłam zapach tej wersji, że kupiłam potem drugą butelkę :) Niestety jest to wersja limitowana, nie wiem czy jeszcze da się kupić. 

7. Odżywka Garnier Goodbye Damage (recenzja tutaj) - pojawiła się już w tylu denkach i opisywałam ją szerzej w osobnej recenzji, że nie będę się powtarzać. Dla mnie po prostu rewelacja, nie może jej zabraknąć!!! Jeszcze nigdy żadna odżywka nie zachwyciła mnie tak bardzo, by zużywać butlę za butlą i nadal się zachwycać.

8. Płyn micelarny L'Oreal - obyło się bez zachwytów. Dozownik to po prostu dziura bez wybrzuszenia dookoła (jak w micelu Garnier) więc po przechyleniu leje się wszędzie wokół, tylko nie na wacik, trzeba być skupionym podczas używania ;)) Radzi sobie z makijażem podobnie jak micel Garniera (to nawet ten sam producent), ale ma mniejszą pojemność, jest droższy i ma fatalny dozownik. Na szczęście kupiłam w bardzo atrakcyjnej promocji, ale nie kupię ponownie nawet gdy się ona powtórzy. 

9. Anida, emulsja micelarna (recenzja tutaj) - jeżeli szukacie bardzo łagodnego myjadła na co dzień, Wasza cera jest wrażliwa, podrażniona, albo po prostu potrzebuje czegoś delikatnego, gorąco polecam! Zwolenniczki "skrzypiącej" skóry po umyciu lepiej niech unikają, ale Anida świetnie rozprawia się z resztkami makijażu i codziennym oczyszczaniem skóry. Sprawdza się na bardzo podrażnionej skórze - potwierdzam!

10. Lady Speed Stick, antyperspirant w żelu (fruit splash) - byłam szczerze zaskoczona, jak świetnie radził sobie z poceniem nawet w wakacje. 100% komfortu i świeżości, super :) Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to bardzo intesywny zapach, który niestety bywa męczący. 

11. Kapsułki Acnex - pisałam o nich wielokrotnie w denkach, mają bardzo bogaty skład i szeroki zakres działania. Niedługo napiszę o nich recenzję, bo łykam je już tyle czasu (ponad rok!!!), że dziwię się, że jeszcze nie poświęciłam im osobnego wpisu. 

12. ZSK, wyciąg z aloesu zatężony 10-krotnie - jego zakres działania jest tak szeroki, że można powiedzieć, że to składnik na wszystko :D Chętnie dodawałam go to toników, serum, maseczek i innych własnych mazideł ;)

13. Soraya krem ochronny do twarzy SPF30 - lubiłam go i chętnie po niego sięgałam w te dni, kiedy wychodziłam gdzieś "tylko na chwilę". Nie kupię, bo obecnie sięgam wyłącznie po SPF50, a posiadanie kilku tubek o różnych faktorach powoduje, że nie nadążam z zużywaniem w terminie :)

14. Skinoren - od marca smaruję się kwasem azelainowym - Acne Derm, Skinoren lub Hascoderm lipożel, głównie w zależności od aktualnych funduszy :P Niestety nie widzę spektakularnych efektów pod kątem rozjaśniania przebarwień (moja skóra jest naprawdę oporna na takie kuracje), ale kontynuuję wraz z niedawno wprowadzonym kwasem glikolowym i mam nadzieję, że w końcu coś ruszy porządnie...

15. Krem Bambino - miałam go w zapasie na ewentualne kryzysowe sytuacje typu podrażnienia. Niestety kupiłam za duże opakowanie (promocja mnie zgubiła) i nie dałam rady zużyć w terminie :( Myślę, że jest tyle różnorodnych produktów na "wszystko", że nie wiem, czy kupię ponownie.

16. Essence puder transparentny (recenzja tutaj) - kiedy narzeczony strącił go łokciem na wyjeździe (i to na samym początku :P), aż mnie coś zabolało w sercu :P Bardzo go lubię i było mi smutno, że musiałam kupić na miejscu coś innego zamiast używać sprawdzonego ulubieńca ;) Dla mnie to ideał do torebki, na wyjazd i w innych sytuacjach, kiedy potrzebny jest prasowaniec. Używam go zamiennie z Kryolan Anti-Shine.

17. Alantandermoline (recenzja tutaj) - to jest dopiero niezbędnik, dla mnie fenomen za grosze. Pięknie łagodzi podrażnienia, uspokaja skórę i nawilża. Zawiera panthenol i wielokrotnie używałam go też na drobne oparzenia (głównie kuchenne), również sprawiał, że skóra szybko się goiła. A oprócz tego jest tani jak barszcz (na pewno <10 zł) i bardzo lekki, więc gdyby ktoś chciał, to nadaje się nawet na dzień. Rewelacja, rewelacja i jeszcze raz rewelacja, mam już kolejną tubkę.

18. Babydream chusteczki nawilżane (niebieskie, wersja mała do torebki) - jeśli się nie mylę, to są dostępne na dziale z miniproduktami w Rossmannie. Kupuję je regularnie z uwagi na niewielkie rozmiary w sam raz do torebki, ale nie są bez wad. Mają trochę bibułowatą, sztywną fakturę i dość szybko wysychają. Ale są łagodne, nie podrażniają no i najważniejsze atuty to niska cena, dobra dostępność i niewielkie rozmiary.

19. Babydream chusteczki nawilżane Extrasensitive - lubię je głównie za cenę, często występują w promocji w dwupaku, wtedy kosztują naprawdę niewiele. Są mięciutkie i bardzo łagodne, ale niezbyt dobrze nawilżone i szybko wysychają. Ostatnio używam drugiego opakowania chusteczek z Lidla i wow, te to są dopiero nasączone (i to przez długi czas!), dlatego nie wiem, czy kupię ponownie Babydream. Mokre chusteczki to niezbędnik w moim domu :)

20. Płatki kosmetyczne Lilibe - kupuję je nieprzerwanie od daaaaaaawna, nie zliczę ilości zużytych opakowań. Po prostu uwielbiam i tyle :) Niedawno zmieniły nazwę na Isana, mam nadzieję, że to tylko zmiana nazwy i wszystko inne pozostało takie samo!

Znacie coś z moich zużyć? 
Dajcie znać, jakie macie wrażenia :)

Wybrane promocje kosmetyczne :) Biedronka, Lidl, Tesco, Rossmann, SuperPharm, Hebe

$
0
0
Hej :) 
Wiem, że dawno nie przynosiłam promocyjnych wieści, ale tym razem postanowiłam się zmobilizować i dostarczyć Wam kilku drogeryjnych nowinek.

(jak zawsze wystarczy kliknąć na obraz, by przejść do niego i przybliżyć)

W Lidlu moją uwagę przykuła promocja na odżywki Garnier (od 12 do 18 października), w tym moją naukochańszą Goodbye Damage. Jeżeli będę w pobliżu, na pewno zrobię zapas chociaż 2 opakowań, bo wiem, że zużyję z największą przyjemnością! :)


Biedronka również rozpieszcza całą gazetką promocji (od 19.10 do 31.10):


Z produktów Lirene mogę polecić antycellulitowy peeling, który jest mocnym zdzierakiem. Miałam też płyn dwufazowy, ale akurat wspominam go "przyzwoicie", nie sięgnęłam po niego ponownie.






Podejrzewam, że promocja na płatki Carea ucieszy niejedną osobę :) Wolę Lilibe, ale wiem, że Carea mają wiele zwolenniczek. To samo tyczy się płynów micelarnych Be Beauty - mnie nie kuszą, ponieważ mleczko do demakijażu niemal wypaliło mi oczy ;) Skusiłabym się na płyn micelarny Garnier gdyby nie fakt, że mam już jedną butlę w zapasie (a jedną w użytku, jeszcze została ponad połowa) więc na razie nie potrzebuję






Coś dla paznokciomaniaczek :)



Ogromne żele pod prysznic (750 ml) za tak niską cenę to niezły interes ;) Skusiłabym się gdyby nie moje zapasy.



Uwielbiam żele Dove i tak jak wyżej - skusiłabym się, gdyby nie zapasy ;)






Olejki Marion cieszą się dobrymi opiniami









Nie zabrakło również promocji dla mężczyzn :)




















To by było na tyle, jeśli chodzi o promocje w Biedronce :)

W Tesco również znajdzie się trochę promocji (od 15 do 21 października)
Bardziej lub mniej atrakcyjnych :) Ogólnie nie "pieję z zachwytu", promocje są raczej średnie


Gdybym była w Tesco, sięgnęłabym po pokrzywowy szampon Joanny, ale nie będę jechać specjalnie po niego :)



Płyn micelarny Garnier za 10,99 zł (małym druczkiem :P)









Bardzo lubię płyny Ziaja Intima



SuperPharm - październik



Jeżeli chodzi o SuperPharm, to jest to standardowy miesięczny katalog rabatów, więc je Wam wypiszę (prócz perfum, te opłaca się zamawiać prze Internet) - w nawiasie rabat z kartą LifeStyle. Jeżeli chcecie uzyskać więcej szczegółów, wystarczy kliknąć w katalog powyżej :)

PIELĘGNACJA
  • Vichy -20% (-30%)
  • La Roche Posay -20% (-25%)
  • Bioderma -25% (-30%), przy zakupie dowolnego produktu Bioderma, płyn micelarny Sensibio 100 ml za 1 grosz
  • Avene -25% (-30%)
  • Eucerin -50% (-60%) - podobno Eucerin znika z Polski, stąd takie wyprzedaże!
  • SVR -30% (-35%)
  • Uriage -30% (-35%)
  • Auriga -30% (-35%)
  • Iwostin -30% (-35%)
  • Emolium -35% (-40%)
  • Dermedic -30% (-40%)
  • Tołpa -30% (-40%)
  • Pharmaceris -20% (-30%)
  • Regenerum -40%
  • A-Derma -25% (-30%)
  • Lirene AGE re-GENeration -35%
  • AA -25% (-35%)
  • John Frieda -40% (-50%)
  • CeCe -40% (-50%)
  • Dermika -25% (-30%)
  • L'Oreal Men Expert -30% (-35%)
  • Yoskine -25% (-35%)
  • L'Oreal pielęgnacja i oczyszczanie -30% (-35%)
  • Nuxe -30% (-40%)
  • Cetaphil -30%
KOLORÓWKA
  • L'Oreal wszystkie produkty do makijażu oczu-35% (-40%)
  • Max Factor Creme Puff 19,99 zł (z kartą LifeStyle)
  • Max Factor Lasting Performance 29.99 zł (z kartą LifeStyle)
  • Astor wszystkie pomadki i błyszczyki -30% (-40%)
  • Rimmel produkty do makijażu oczu -30% (-40%)
  • Lakiery Essie -30%
  • Maybelline podkłady i pudry -30%
  • Odżywki do paznokci Sally Hansen -30% (-40%)
  • PUPA (lakiery?) -50% z kartą LS
  • Bourjois Rouge Edition Velvet i podkłady Air Mat za 24,99 zł (z kartą LS)
  • Debby -50%
  • serum do rzęs ActiveLash 34,99 zł
  • Revlon ColorStay - 2 podkłady za 64,99 zł

Gazetka w Rossmannie obowiązuje od 10 do 19 października



Żałuję, że nie wiedziałam wcześniej o promocji na farby Multi Cream, ostatnio kupowałam 3 opakowania po 8,99 zł w Naturze :P



Polubiłam ten krem do rąk Isany z pompką - jest bardzo lekki, w sam raz na co dzień, kiedy potrzebne jest ekspresowe wchłanianie :)


















Co sądzicie o ubraniach i dodatkach w Rossmannie?
Mam mieszane odczucia w tym temacie :)



Gazetka w Rossmannie - taka sobie ;)

Jeszcze pozostało Hebe (od 15 do 21 października)





Bardzo polubiłam tusz Maybelline Lash Sensational :) MF 2000 Calorie to już klasyka ;)





Tutaj żele Dove również w promocji :) A także lubiana seria Manuka




<

Promocji z Natury nie wstawiam bo gazetka jutro się kończy i pewnie już nikt nie skorzysta (ale jeśli chcecie, to podlinkowany obrazek jest w pasku bocznym). Przecieki do nowej gazetki są na wizażu TUTAJ :)

Wpadło Wam coś w oko? :)
Mi nie za bardzo, może tylko się skuszę na odżywki Garniera jeśli będę w Lidlu bo je uwielbiam :)

Semilac 005 Berry Nude

$
0
0
O tym, jak bardzo uwielbiam hybrydy (i dlaczego) mogłyście przeczytać w poprzednim poście, gdzie pokazywałam Wam numerek 138, czyli Perfect Nude (klik). Dziś chciałabym Wam pokazać mój kolejny lakier hybrydowy, który właśnie mam na paznokciach - 005 Berry Nude.

Poniższe zdjęcia zostały wykonane wczoraj - ponad tydzień po wykonaniu hybryd! Więc pokazują one, że lakiery te wytrzymują w fenomenalnym stanie aż do końca - do momentu, w którym odrost nie zacznie nas denerwować i podejmiemy decyzję o ich ściągnięciu. Można zmywać, sprzątać, gotować, przesadzać kwiatki - po prostu robić wszystko, na co mamy ochotę, a hybrydy pozostaną w stanie nienaruszonym. Dla mnie - rewelacja!!! Do samego końca zachowują też świetny połysk.





Na zdjęciach baza Semilac + 2 warstwy Berry Nude + warstwa top coat Semilac

Uwielbiam ten kolor! Przede wszystkim za to, że jest nienachalny, kobiecy, pasuje do wszystkiego, ale również dlatego, że jest wielowymiarowy i nieoczywisty. Powyższe zdjęcia były robione w świetle dziennym, ale w świetle sztucznym kolor ten nabiera różnych barw. W świetle sztucznym białym (zimnym) nabiera fioletowych tonów, zaś w świetle sztucznym żółtym (ciepłym) robi się odrobinę ceglasto-brązowy. Świetny jest ten odcień, jak dla mnie bardzo wyjątkowy i uwielbiam mieć go na pazurkach - ciągle przykuwa mój wzrok :)

Podoba się Wam? :)

Recenzja i ROZDANIE - Kailas, ajurwedyjski krem na problemy skórne :)

$
0
0
Jestem przekonana, że już o tym kremie słyszałyście, ale również wtrącę swoje "3 grosze" na jego temat :) Jest to krem w pełni naturalny, oparty na naturalnych składnikach, stosowany przy wielu dolegliwościach skórnych.

Łagodzi skutki ukąszeń owadów, otarcia, podrażnienia skóry np. po goleniu/depilacji. Jest również stosowany przy: łuszczycy, hemoroidach, grzybicy, trądziku, egzemach skórnych, oparzeniach i odleżynach - krótko mówiąc, jest to krem na wszystkie skórne bolączki ;)





Producent dokładnie opisał każdy składnik z osobna - za co jest odpowiedzialny i jakie ma właściwości:



Krem znajduje się w niewielkiej, miękkiej i lekkiej tubce. Jeżeli ktoś się boryka z regularnymi dolegliwościami skórnymi, to można ją z łatwością wrzucić do torebki i mieć ten krem zawsze pod ręką. Ja mam wersję 20 g i uważam, że tubka jest poręczna, a co dopiero 8 g :)

Termin ważności to 3 lata od daty produkcji, ale po otwarciu należy go zużyć w ciągu 6 miesięcy. Wbrew pozorom dostępność wcale nie jest zła. Widziałam go w aptece Dbam o Zdrowie, w której często składam zamówienia, a apteki te są bardzo licznie zlokalizowane w całej Polsce, więc nie ma problemu z "dorwaniem" go ;) To również wzbudza moje zaufanie - jeżeli krem jest dostępny w aptece, w której często kupuję, to znaczy że jest w 100% sprawdzony, bezpieczny i nie jest "niewiadomego pochodzenia" - a miałam małe wątpliwości, gdy pierwszy raz usłyszałam o kremie Kailas, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. 




Konsystencja to bez wątpienia punkt, który muszę rozwinąć "szerzej" - żadna dotychczasowo przeczytana recenzja nie dała mi pełnego obrazu jak to będzie i podejrzewam, że i mój opis nie rozwieje Waszych wątpliwości, gdyż konsystencja tego kremu jest bardzo specyficzna - to trzeba poczuć na własnej skórze :P Po wyciśnięciu z tubki, krem wydaje się być zwyłą, gęstą pastą. Ale już podczas rozsmarowywania dzieje się inaczej -  wytrąca się woda wapienna (to naturalny proces, producent zapewnia, że to normalne) i tak jakby krem żyje swoim życiem, a woda swoim :D Podczas próby rozsmarowania krem osadza się na skórze, a palec ślizga się po tej warstwie na wodzie wapiennej i wcale nie tak łatwo ten krem rozprowadzić. Dlatego kiedy stosuję go punktowo, po prostu zostawiam taką "kopiastą" górkę pasty, bez rozsmarowywania. Jest gęsty, po rozsmarowaniu dość tłusty (bazuje na oleju kokosowym), dlatego zdecydowanie polecam używać go na noc, albo "po domu", nie sprawdzi się pod makijaż. Generalnie nie polecam używać go na całą twarz - może przesuszać, lepiej używać go miejscowo na zmiany skórne. Nie należy go zatem traktować jako codzienny krem, lecz jako maść do zadań specjalnych :)

Zapach jest bardzo specyficzny. Dla mnie jest ciekawy, kamforowo-ziołowy, przełamany jakąś nutą eteryczną. Samego zapachu kamfory nie lubię, ale tutaj jest to mieszanka z czymś jeszcze :)



Krem jest stosowany w bardzo wielu problemach skórnych, na szczęście większość z nich mnie nie dotyczy (to by było dopiero straszne:)), więc przetestowałam go w tylko kilku przypadkach. Swoje testy zaczęłam po lecie, więc ukąszenia owadów ominęły czas prób ;) Z całą pewnością krem sprawdza się na skórze podrażnionej, nawet popękanej. Jest bardzo łagodny i nie wywołuje żadnego pieczenia. Przyspiesza gojenie i daje natychmiastową ulgę na ściągniętej skórze (zmiękcza ją). Pojawiło mi się ostatnio trochę krostek po użyciu plastrów do depilacji - grubsza warstwa kremu na noc i już rano były wyraźnie złagodzone. Jest pomocny przy przesuszeniach w okresie grzewczym - czasem smaruję nim przestrzenie między palcami, które niestety w moim przypadku bardzo cierpią w sezonie jesienno-zimowym. Jest również pomocny przy trądziku - co prawda ostatnio moja skóra jest dość spokojna, ale pojawiają się czasem zmiany wywołane hormonami, a krem pomaga się ich szybciej pozbyć - najpierw wspomaga wyciąganie na wierzch, a potem przyspiesza gojenie. 

Jest to zatem wielofunkcyjna "pierwsza pomoc", warto mieć tubkę w zapasie, ja mam wersję 20 g, ale jest też wersja 8 g. Można umieścić w apteczce i przez 3 lata może czekać na właściwy moment, kiedy się przyda. Pamiętajcie jednak, że po otwarciu należy go zużyć w ciągu 6 miesięcy :)

A jeżeli chcecie poczytać więcej:
o producencie, kremie, zakresie stosowania, czym jest Ayurveda i innych rzeczach związanych z Kailas, to zapraszam Was tutaj:

Cena: 11,99 zł/8g, 22,49 zł/20g


Mam też dla Was niespodziankę, a mianowicie 3 osoby będą miały możliwość wygrania kremu Kailas o pojemności 8 g :) 

Aby wziąć udział w rozdaniu, należy:
  • być publicznym obserwatorem mojego bloga
  • polubić profil AyurVedik, czyli producenta kremu Kailas - KLIK
Aby zwiększyć swoje szanse, można:
  • udostępnić informację o rozdaniu na swoim blogu (+1 los)
  • udostępnić informację o rozdaniu na Facebooku (+1 los)
Rozdanie trwa do końca października, wyniki ogłoszę w ciągu 7 dni od zakończenia rozdania i skontaktuję się ze zwycięzcami drogą e-mailową. Wysyłka jest realizowana na terenie Polski, a kremy zostaną wysłane do zwycięzców przez firmę AyurVedik (producent kremu Kailas). O wygranej będzie decydowało losowanie :)


Powodzenia :)

Jak łatwo i szybko zmyć maseczki z glinki? Porównanie gąbeczek do twarzy Calypso i Ewa Schmitt

$
0
0
Pomysł na dzisiejszy post nasunął się właściwie sam ;) Po prostu przedwczoraj robiłam sobie peeling oraz maseczkę z glinki i przypomniało mi się, że przecież jeszcze nic nie pisałam o gąbeczkach, których używam w celu jej zmycia. Zdjęcia robiłam już jakiś czas temu (od nowości), więc nic, tylko pisać ;)



Po pierwsze (i najważniejsze) - żeby łatwo, szybko i skutecznie zmyć z twarzy maseczkę z glinki, warto (ba, dla mnie to konieczność!) zaopatrzyć się w gąbeczki do twarzy. Ze swojej strony duuuużo bardziej polecam te Calypso (o tym, dlaczego, dowiecie się w dalszej części posta) - kosztują zawrotne 4,99 zł w Rossmannie, a do tego są świetne. 

Po drugie (opcjonalne) - zawsze do maseczki z glinką dodaję kilka kropli oleju. Najczęściej jest to olej z pestek malin - mój ulubiony, ale jeśli mam coś innego akurat pod ręką, to się nie waham. Powód numer jeden - dodatkowe nawilżenie :) Powód numer dwa - maseczka nie zastyga tak szybko na twarzy (a nie należy dopuszczać do jej zaschnięcia, glinki najlepiej działają, gdy są wilgotne!). Powód numer trzy - maseczka łatwiej się zmywa. Nie widzę żadnych wad tego rozwiązania, dlatego trzymam się wersji z olejem. 

Po trzecie - metoda zmywania. Tutaj pewnie ile osób, tyle sposobów, ale przedstawię Wam mój proces działania tak, by było szybko, łatwo i skutecznie. Zazwyczaj nakładam glinkę grubą warstwą (i spryskuję wodą termalną/wodą różaną/hydrolatem w czasie trzymania, żeby nie zaschła), więc zmywanie od razu gąbeczką jest mało racjonalne. Więc na początku mokrymi dłońmi ściągam (zgarniam) jednym ruchem większość maseczki, tak by na twarzy została ta charakterystyczna warstwa, której późniejsze zmywanie dłońmi skończyłoby się ochlapaną łazienką, mnóstwem zmarnowanej wody, zszarganymi nerwami... ;))) Chwytam za gąbeczkęi usuwam nią maseczkę, przepłukując w między czasie tyle razy, ile jest to konieczne (zazwyczaj zmywam jedną stroną gąbeczki, zmieniam na drugą stronę i dopiero wtedy płuczę dokładnie - to też pozwala oszczędzić trochę czasu). Kiedy skóra wygląda już na czystą, przepłukuję ją jeszcze czystymi dłońmi, żeby mieć pewność, że wszystko zostało usunięte. Gotowe :) Teraz myję gąbeczkę mydłem antybakteryjnym Protex i pozostawiam do wyschnięcia :)

Jeżeli zmywanie glinek jest dla Was problematyczne, czasochłonne, kończy się zachlapaną łazienką i innymi nieprzyjemnościami, które doskonale znam... ;) to zdecydowanie polecam taką metodę. Ułatwia ten proces niesamowicie!!

A teraz przejdę do porównania samych gąbeczek, czyli co z nimi, która lepsza i tak dalej.

Na początku (dawno, dawno temu) sięgnęłam po gąbkę Ewa Schmitt (tą różową, dostępna w Rossmannie tak samo jak Calypso). Dzielnie mi służyła przez długi  czas, ale postanowiłam ją po prostu wymienić ze starości na nową. Regularnie ją myłam i dezynfekowałam, ale stwierdziłam, że nadszedł już czas wymiany. Zaciekawiły mnie jednak również gąbeczki Calypso, polecane na innych blogach i wizażu. Może okażą się lepsze? Wzięłam jedne i drugie, stąd możliwość porównania. 


Gąbka Ewa Schmitt jest zapakowana od nowości w przezroczystą folię, a w środku widoczne są kropelki, nie należy się tego obawiać, tak ma być. Gąbeczka kiedy jest mokra, jest mięciutka. Kiedy zostawi się ją do wyschnięcia, twardnieje na kamień, ale wystarczy ponownie ją zmoczyć, by przywrócić jej miękkość, taki bajer ;) Ma dość malutkie pory, po zmoczeniu jest miła w dotyku dla skóry. Z biegiem czasu wygląda zdecydowanie mniej atrakcyjnie, co upamiętniło ostatnie zdjęcie :)





Gąbeczki Calypso są zdecydowanie mniejsze, pakowane podwójnie. Mają zupełnie inną strukturę, są zdecydowanie bardziej porowate, trochę bardziej szorstkie (ale nie nieprzyjemne czy drapiące dla skóry, nie nie). Od nowości mięciutkie, po zmoczeniu i zostawieniu do wyschnięcia również twardnieją, ale wystarczy zmoczyć i miękną oraz odrobinę zwiększają objętość. 







Mimo, że obie gąbeczki nadają się do zmywania maseczek, to jednak Calypso spisuje się u mnie dużo, dużo lepiej. A to za sprawą struktury - jest bardziej porowata, trochę bardziej szorstka (ale nie drapiąca!), więcej produktu wchodzi w jej pory podczas zmywania, co pozwala na szybsze i bardziej efektywne usuwanie maseczki. Ewa Schmitt też sobie radzi (lepiej niż palce), ale w porównaniu do Calypso trochę bardziej rozmazuje maseczkę po twarzy, niż faktycznie ją usuwa. Mam też wrażenie, że Calypso łatwiej się domywa do czysta, czyszczenie jej zajmuje mi mniej czasu niż w przypadku różowej Ewy. Kolejnym argumentem, dlaczego lepiej wybrać Calypso jest fakt, że gąbki te są produkowane w Europie, a Ewa w Chinach ;) 

Zdecydowanie wygrywa Calypso i to przy tych gąbeczkach pozostanę :)

Cena:
Ewa Schmitt - 3,99 zł/szt. (Rossmann - klik)
Calypso - 4,99 zł/2 szt. (Rossmann - klik)

Wiem, że Ameryki nie odkryłam i ta metoda jest już znana od dawna, ale liczę na to, że komuś się to kiedyś przyda :)

Dajcie znać, czy zmywacie maseczki palcami, czy jednak sięgacie po tego typu akcesoria :)

Balsam do paznokci 2x5 (Herba Studio)

$
0
0
Producentem tego balsamu jest ta sama firma (Herba Studio), która produkuje Tisane, stąd podobieństwo słoiczków i opakowań ;)

Przez długi czas nie zaprzątałam sobie głowy pielęgnowaniem skórek wokół paznokci. I tak rzadko malowałam paznokcie na różne kolory, więc nie czułam potrzeby pełnego pakietu pielęgnacyjnego w tej kwestii. Sytuacja uległa zmianie, gdy zaczęłam korzystać z hybryd - tu nie można sobie pozwolić na posiadanie skórek, bo pokrycie ich hybrydą spowoduje, że manicure się nie utrzyma (odpadnie w jednym płacie, ponieważ powietrze i woda dostaną się pod warstwę lakieru i spowodują utratę przyczepności). Siłą rzeczy zaczęłam o nie dbać i zaczęły się schody - czym rozpuścić, odsuwać czy wycinać, czym pielęgnować ;) Dziś poruszę kwestię ostatnią :)



Balsam znajduje się w małym, plastikowym, odkręcanym słoiczku - takim samym, jak w przypadku Tisane. Od nowości zapakowany w kartonowy blister - dzięki temu nie ma możliwości, żeby dostać zmacany produkt :) Dodatkowo świeżość zapewnia sreberko pod zakrętką, więc ochrona pełną parą ;) 



Zapach jest przyjemny, subtelny, typowo kremowy bez niczego charakterystycznego. 

Konsystencja jest bardzo specyficzna i nie spotkałam się z taką w żadnym dotychczas stosowanym kosmetyku. Niby jest to balsam, ale tak bym tego nie nazwała. Bliżej mu do masełka, ale jest bardzo twarde, ciężko idzie rozpuszczanie się pod wpływem ciepła, więc jest to coś pomiędzy masełkiem a woskiem. Podczas próby nabrania na opuszek, palec ślizga się po powierzchni i prawie nic na nim nie zostaje, trzeba się mocno namęczyć. Kiedy wierzchnia warstwa trochę się wyrobi, idzie to łatwiej, ale wówczas dużo produktu ląduje... pod paznokciem, a tego szczerze nienawidzę. Nakładam więc ten balsamo-masełko-wosk na dwa sposoby - patyczkiem kosmetycznym, bądź zeskrobuję odrobinę za pomocą plastikowej szpatułki i wówczas z tej szpatułki nabieram trochę opuszkiem, a następnie wcieram w skórki i/lub paznokieć. 


Dlaczego nie zawsze wcieram w paznokieć + skórki w pakiecie? No właśnie z powodu hybryd. Wcieranie balsamu w lakier nie ma żadnego sensu, więc balsamu używam na co dzień do skórek, a dodatkowo po ściągnięciu hybryd na całą powierzchnię paznokcia, by dać płytce dawkę odżywienia. 

Paznokcie z natury rosną mi dość szybko, więc na pobudzenie wzrostu nie liczyłam (i go nie odnotowałam, ale może u kogoś, kto by się z tym borykał, byłoby to zauważalne). Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że balsam jest bardzo treściwy, bogaty i daje porządny zastrzyk odżywienia paznokciom oraz skórkom. Z uwagi na swoją treściwą (ale nie tłustą jak oliwka do paznokci) konsystencję nie polecałabym używania wtedy, kiedy pracujecie z papierem - coś piszecie i tak dalej, bo mogłoby się to skończyć ubrudzeniem kartek. ale podczas pracy przy komputerze w niczym nie przeszkadza. Nawet po moczeniu w acetonie (w celu zdjęcia manicure) daje sobie radę i nie odczuwam potrzeby nakładania czegoś jeszcze. Początkowo przesuszone, zbielone skórki stają się zmiękczone i nawilżone. Również paznokciom nic nie dolega, mimo regularnego kontaktu z acetonem, także balsam oceniam na mocną, szkolną "piątkę".



Pomimo, że działanie balsamu jest bardzo dobre i naprawdę nie mogę się do niczego przyczepić, to mogę się jednak przyczepić do walorów użytkowych - połączenie wąskiego słoiczka z woskowatą konsystencją oznacza ogrom produktu pod paznokciem. Tego chyba nikt nie lubi, więc pozostaje nabieranie szpatułką, patyczkiem kosmetycznym, bądź czymś podobnym. Być może akurat w tym przypadku lepszy byłby sztyft do paznokci? Konsystencja i tak jest stała, twardawa, więc nie byłoby problemu z utrzymaniem "pionu" przez sztyft, a aplikacja na pewno byłaby przyjemniejsza. Dodam jeszcze, że nawet nabieranie patyczkiem wymaga jeszcze dokładnego rozsmarowania, bo balsam nabiera się w postaci takich woskowatych kawałków:


Używanie zajmuje więc chwilę czasu, ale efekty są jak najbardziej w porządku.
Nie jest to produkt odpowiedni dla zabieganych ;)

Cena: 10,49 zł (apteka Dbam o Zdrowie)
Pojemność: 4,5 g


Odżywka do rzęs Eveline Advance Volumiere - znakomita baza pod tusz

$
0
0
Jeszcze rok temu nie pomyślałabym, że będę używać bazy pod tusz. No bo po co? Tyle lat się maluję i nigdy takich "bajerów" nie używałam, to po co miałabym ich używać teraz? No ale naczytałam się tylu pozytywnych opinii na temat odżywki Eveline używanej jako bazy, że w końcu postanowiłam spróbować. I przepadłam ;) 

Choć słyszę na temat swoich rzęs sporo komplementów, to wcale nie mam z nimi łatwo. Mają lepsze i gorsze okresy (teraz akurat jest jakiś wybitnie zły) - czasem są w takiej fazie wzrostu, że tworzą równy rządek, a czasem lecą na potęgę, robiąc "ząbki" - raz dłuższe, raz krótsze (właśnie teraz tak mam). Jeśli dojdzie do tego również fakt, że są długie, wywijają się na wszystkie strony i krzyżują, to robi się kaszana. Naprawdę ciężko mi je czasem ujarzmić ;)

Jeżeli czujecie się, jakbyście czytały o sobie - koniecznie spróbujcie!!
Swój pierwszy egzemplarz kupiłam w małej, niesieciowej drogerii za 12,99 zł, a drugi w drogerii eKobieca za 14 zł z groszami.



Odżywka jest zapakowana w kartonik ze wszystkimi niezbędnymi informacjami:





Po rozpakowaniu, naszym oczom ukazuje się zwykłe opakowanie jak od tuszu. Nie jest wybitnie urocze i nie czyni ozdoby, ale to tylko moje zdanie. Pomijając walory estetyczne opakowania, już na tym technicznym etapie zaczynają się zalety. Po pierwsze - szczoteczka, która jest silikonowa, niewielkich rozmiarów, genialnie rozczesuje rzęsy i dociera do wszystkich, nawet tych najkrótszych. Po drugie - gumka odsysająca nadmiar również spisuje się na medal - po wyciągnięciu nie otrzymujemy szczoteczki ociekającej odżywką, nabiera się dokładnie tyle, ile trzeba. 



Zapach jest kwestią zupełnie poboczną - odżywka czymśtam pachnie, jest to coś kosmetycznego, zapewne wynikającego z zapachu półproduktów, ale trzeba się wwąchiwać w szczoteczkę, a tego przecież nikt normalny nie robi ;) (poza mną w tym momencie, ale nie twierdzę, że jestem normalna :D ) 

Konsystencja jest kolejnym atutem tej odżywki - odpowiednio gęsta, ale jednocześnie odpowiednio rzadka. Po prostu w sam raz, żeby dokładnie pokryć rzęsy bez najmniejszego problemu. Tuż po nałożeniu odżywka ma biały kolor, ale gdy zasycha, robi się niemal transparentna - rzęsy nie wracają już co prawda do koloru pierwotnego, ale różnica nie jest mocno zauważalna. Jest to ogromna zaleta, już piszę dlaczego - mam też obecnie białą bazę z Essence (i już z założenia jest ona bazą - Eveline jest odżywką często używaną jako baza) i późniejsze pokrycie tuszem takich białych rzęs nie jest łatwe (trzeba się postarać, by nie było żadnych prześwitów), w przypadku Eveline nie ma tego problemu i nie trzeba się wybitnie starać, żeby dokładnie pokryć rzęsy. 

Od góry: L'Oreal So Couture, Lovely Pump Up, Eveline

Są różne opinie na temat tego, w jaki sposób stosować Eveline jako bazę. Niektórzy twierdzą, że trzeba malować rzęsy natychmiast po jej nałożeniu, bo potem zasycha i już klapa. Inni z kolei, że trzeba poczekać aż zaschnie i dopiero malować. Ja jestem zwolenniczką tej drugiej teorii (czekam), ale Wam jak zawsze polecam sprawdzić, która opcja okaże się bardziej skuteczna. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nic nie grozi, więc można próbować ;)

Największym plusem stosowania tej metody jest to, że rzęsy już "na dzień dobry" są pogrubione, rozdzielone i wydłużone - po prostu full zestaw. Tusz ma już za zadanie niemal wyłącznie pomalować rzęsy na czarno, a to zrobi w sumie każda jednostka ;) Odnoszę też wrażenie, że rzęsy z użyciem Eveline są zawsze bardziej podkręcone, pełen serwis ;) Dla posiadaczek tak niesfornych rzęs jak ja, jest to wybawienie i coś w rodzaju wstępnej stylizacji ;) Dużo łatwiej jest te rzęsy okiełznać i rozczesać, uniknąć posklejania. Kolejnym plusem jest to, że jest to fantastyczna metoda do zużycia nielubianego tuszu do rzęs. Jeśli macie w swoich zbiorach tusz, który jest niemal niewidoczny pod względem efektu (jedynie maluje brwi na czarno), to może właśnie w ten sposób uda Wam się go zużyć - pogrubienie (i inne wcześniej wspomniane kwestie) zapewni Wam odżywka, a tusz przyciemni rzęsy. Dla przykładu powiem, że tusz 2000 Calorie z podkręconą szczoteczką w postaci samodzielnej ląduje u mnie zazwyczaj w dwóch-trzech warstwach, podczas gdy z bazą Eveline zazwyczaj poprzestaję na jednej warstwie, ewentualnie dokładam drugą. 

Wstawiam kilka przykładów (na załączonych zdjęciach tusz L'Oreal Volume Million Lashes klasyczny, czyli złoty) :)
Tutaj obie strony z bazą, rzęsy są dość ładnie rozdzielone i ujarzmione :)


A tutaj porównanie - z jednej strony użyłam bazy, z drugiej nie. Chyba nie muszę pisać, że różnica w okiełznaniu rzęs jest widoczna? :D


Jako, że jest to odżywka do rzęs, przy regularnym stosowaniu można odnotować poprawę kondycji rzęs. Ja tego nie zauważyłam, ale też z drugiej strony aż tak regularnie jej nie używam (ostatnio nie maluję się codziennie). 


Cena: ok. 12-15 zł, np. 14,79 zł w eKobieca (klik)
Pojemność: 10 ml

Podsumowując, dla mnie ta odżywka sprawdza się genialnie w roli bazy pod tusz, szczerze polecam wypróbowanie jej choć raz :) Jeśli się nie sprawdzi, to nie będzie to wielka strata finansowa, ale biorąc pod uwagę, ile ma pozytywnych opinii, wątpię że tak się stanie :)

Szykuję też dla Was post porównawczy bazy Essence z odżywką Eveline, chcecie? :)

Żele pod prysznic Vellie Cosmetics Oleje świata - regenerujący, wzmacnający, wygładzający, nawilżający, antybakteryjny

$
0
0
Witam Was w ten piątkowy wieczór i przychodzę z recenzją żeli pod prysznic Vellie Cosmetics. Co prawda jest ich aż pięć, ale cztery z nich sprawują się w zasadzie identycznie (te z czarnymi pompkami) + jeden z nich jest kompletnie odmienny (ten z białą). 


Wszystkie żele znajdują się w bardzo przyjemnych dla oka opakowaniach z ornamentami kwiatowymi. Jak stoją wszystkie razem obok siebie to wydaje się to trochę zbyt pstrokate, ale pojedynczo na półce łazienkowej wygląda to naprawdę dobrze :) Posiadają wygodną pompkę (można ją zablokować i bezpiecznie transportować), więc dozowanie nie stanowi żadnego problemu.


Żele z czarną pompką mają kremową konsystencję, a żel jest koloru białego, natomiast żel z białą pompką (antybakteryjny) jest przezroczysty. Pienią się przyzwoicie, nie ma z tym problemu przy użyciu myjki, choć wydajność oceniam bardziej na poziomie żeli Isana niż na przykład Dove. Czyli jest dobrze, ale mogłoby być lepiej.



Myślę, że warto powiedzieć coś więcej o zapachach, gdyż na opakowaniu nie znajdziemy informacji o nutach zapachowych wykorzystanych w danej wersji. Informacja ta okaże się więc bardzo przydatna, gdybyście się kiedyś chciały zdecydować na zakup. Z całą pewnością wszystkie żele pachną przyjemnie ;) Specyficznie pachnie jedynie żel antybakteryjny (ten z białą pompką, przezroczysty), z uwagi na zawartość olejku z drzewa herbacianego - pachnie dokładnie jak tenże olejek. Ja z tym dość duszącym zapachem miałam już styczność wielokrotnie (olejek w czystej postaci, żel punktowy Acnex oraz hydrolat z drzewa herbacianego) więc wiedziałam, czego się spodziewać. Ale jeśli nie znacie tego zapachu, możecie się zdziwić :))) Wszystkie pozostałe żele pachną bardzo klasycznie i są to zapachy uniwersalne, bezpieczne, które nie wyróżniają się niczym szczególnym, są po prostu przyjemne. 

Regenerującyżel ma zapach kremowo-kwiatowy, słodki. Przy pierwszym niuchnięciu skojarzył mi się trochę z żelem Isana Mango, ale gdy porównywałam je bezpośrednio, to jednak różnią się znacząco. Wzmacniający ma intensywny, słodki, dodający energii zapach. Skojarzył mi się z mydłem w płynie winogrono-poziomka z Biedronki (nie wiem, czy to nie była limitka). Nawilżający jest słodko-otulający, w nieco mdły, ciasteczkowy sposób. Wygładzający to również zapach słodki, ale jakby z nutą czegoś orientalno-korzennego, kojarzy mi się z zapachem w sklepach indyjskich np. Lookah. 

W przypadku tych czterech żeli z czarną nakrętką, skład jest niemal bliźniaczy, dlatego w moim odczuciu nie ma między nimi różnicy. Różnią się w zasadzie jedynie zawartością konkretnego oleju (arganowego/marula/abisyńskiego/macadamia), który i tak jest w składzie gdzieś hen daleko, więc nie ma co liczyć na jego zbawienne działanie i obiecywane właściwości (wygładzające/wzmacniające/regenerujące/nawilżające). Więcej informacji o konkretnych wersjach:

NAWILŻAJĄCY ŻEL POD PRYSZNIC:




WYGŁADZAJĄCY ŻEL POD PRYSZNIC:







WZMACNIAJĄCY ŻEL POD PRYSZNIC:




REGENERUJĄCY ŻEL POD PRYSZNIC:





Dla mnie żel pod prysznic ma za zadanie przede wszystkim dobrze myć, nie szkodzić skórze (nie wysuszać, nie podrażniać, nie ściągać), a także uprzyjemniać kąpiel/prysznic. I tak właśnie jest, żele te po prostu skutecznie spisują się w swojej roli. Dobrze się pienią, dobrze myją, skóra po wyschnięciu nie jest ściągnięta, podrażniona ani wysuszona, nie woła o balsam ;) Jedyne zastrzeżenie mam do wersji antybakteryjnej, która ma zupełnie inny skład i tutaj moja skóra odczuła lekkie wysuszenie. Z uwagi na antybakteryjne działanie, używam tego żelu jako mydła do rąk i w tej roli spisuje się u mnie lepiej (a regularne kremowanie rąk i tak nie jest mi obce w sezonie grzewczym). 

Wersja antybakteryjna:





Cena: ok. 8-10 zł
Pojemność: 500 ml
Dostępność: m.in. Dayli, Drogerie Polskie, Zielony Market, PSS Społem


Wiem, że recenzja jest ciut długawa, więc podsumuję wszystko w plusach i minusach:

Plusy:
+ estetyczne opakowania, wygodna pompka
+ dostępność (żele są dostępne stacjonarnie, choć ja akurat w tych drogeriach nie bywam, gdyż nie mam ich blisko)
+ niska cena (około 8-10 zł za pół litra!)
+ przyjemne zapachy, bezpieczne, uniwersalne, takie dla każdego
+ dość dobrze się pienią na myjce (wydajność zbliżona do żeli Isana)
+ dobrze myją
+ nie ściągają, nie wysuszają skóry (te z czarną pompką)

Minusy:
- producent nie określa nut zapachowych na opakowaniu (więc bez opisu zapachu np. jak w tej recenzji nie wiadomo, czego się spodziewać)
- wersja antybakteryjna ma specyficzny zapach, trochę wysusza moją skórę
- zawartość olejów, którymi chwali się producent, jest znikoma, więc na obiecywane właściwości (regenerujące/wygładzające/wzmacniające/nawilżające) nie ma co liczyć

Podsumowując, jestem z tych żeli zadowolona - na właściwości odżywcze nigdy nie liczę, więc ten chwyt z olejami zupełnie mi nie przeszkadza, dla mnie żel pod prysznic ma po prostu ładnie pachnieć myć i nie szkodzić - i tak właśnie jest. Nawilżanie/regenerowanie zostawiam balsamom do ciała. Tak naprawdę jedyne, do czego bym się przyczepiła, to brak informacji o zapachu na opakowaniu - osobiście miałabym problem ze zdecydowaniem się bez tej wiedzy. Na szczęście wszystkie wersje pachną przyjemnie, a jeśli chcecie wiedzieć więcej, to zapraszam do opisu zapachu kilka akapitów wyżej ;)

Wyniki rozdania z kremem Kailas :)

$
0
0
Witam Was i przychodzę z dobrymi wiadomościami, a mianowicie z wynikami rozdania kremu Kailas na problemy skórne. 


Maszyna losująca wybrała następujące osoby:


Czyli:
One_LoVe, Kaprysek oraz karolina eM

Serdecznie gratuluję i idę do Was pisać e-maila :)

Jaka baza pod tusz - Eveline czy Essence?

$
0
0
Niedawno recenzowałam słynne serum do rzęs Eveline Advance Volumiere w roli bazy pod tusz, a dziś przychodzę do Was z porównaniem go z bazą Essence. Cały czas miałam ją w pamięci od ponad pół roku - momentu, w którym Marta z bloga Lusterko.net ją bardzo zachwalała (klik). Od jakiegoś czasu mam w swoich zasobach oba produkty, więc mogę je porównać :) Jeszcze jakiś czas temu stosowanie bazy pod tusz było mi całkowicie obce, ale gdy spróbowałam, zdecydowanie zmieniłam zdanie bo to świetny sposób na zwiększenie efektu, szczególnie jeśli ma się w zasobach jakiś tusz, który jest słaby :) Baza jest również przydatna, jeśli macie rzęsy mocno wywijające się na wszystkie strony, pomoże je ujarzmić. 


Główną różnicą między tymi produktami jest to, że baza Essence jest produktem przeznaczonym do stosowania właśnie w tym celu. Eveline to po prostu odżywka do rzęs (nazywana przez producenta jako serum), która na nich zastyga w taki sposób, że się świetnie spisuje jako baza. 

Szczoteczki różnią się tym, że Essence ma szczoteczkę klasyczną, z miękkimi włóknami, zaś Eveline silikonową. To akurat będzie kwestia upodobań, która baza sprawdzi się lepiej, choć osobiście preferuję silikonowe i nie inaczej było w tym przypadku.



Baza Essence ma intensywnie biały kolor i jest mocno kryjąca, po pomalowaniu rzęs są one mocno zbielone. Może się ona sprawdzić przy mroźnych, zimowych makijażach artystycznych Z kolei Eveline ma biały kolor, ale tylko na początku - gdy zastyga, zaczyna się robić półprzezroczysta. Gdzieniegdzie biel się ujawnia, ale nie jest to efekt aż tak intensywny, jak w przypadku Essence. Niby jest to szczegół, ale dość istotny - w przypadku bazy Essence należy się dość mocno przyłożyć do malowania rzęs tuszem, żeby nigdzie żadna biel nie przebijała spod tuszu, z Eveline jest to łatwiejsze ;) 

Efekt różni się znacząco i to sprawia, że bazy te sprawdzą się u różnych osób. U mnie lepiej sprawdziła się Eveline, ale będzie wiele osób, które bardziej polubią Essence. 

Baza Essencezdecydowanie mocno pogrubia rzęsy, dość dobrze je rozdziela i znacząco wydłuża, daje wyrazisty efekt "wow". Lepiej sprawdzi się u osób, które oczekują mocnego pogrubienia, mają rzęsy zdyscyplinowane, niewymagające mocnego rozczesywania. Z kolei baza Eveline bardzo dobrze je rozdziela, nieco podkręca i wydłuża, ale niezbyt mocno pogrubia. Lepiej się sprawdzi u osób, które potrzebują mocnego rozczesania rzęs i okiełznania ich przed malowaniem (a ja się właśnie do takich osób zaliczam). 

Zrobiłam testy "połowiczne", na jednym oku Essence, na drugim Eveline. Innego dnia zamieniłam strony, żeby nie było, że któraś baza miała fory bo z jednej strony rzęsy mi się lepiej układają :P Użyty tusz to L'Oreal Volume Million Lashes (ten klasyczny w złotym opakowaniu). 


Innego dnia:


Mój wniosek jest taki, że Essence lepiej pogrubia, a Eveline lepiej rozdziela i podkręca :)

Baza Essence zawiera 9 ml produktu i jest ważna 6 miesięcy od otwarcia, natomiast Eveline 10 ml i również 6 miesięcy. 

Baza Eveline jest dostępna w Rossmannie za 14,49 zł (klik), ale tylko pod warunkiem, że jest tam szafa makijażowa (w przeciwnym razie na stoisku z pędzlami stoi jej "siostra" z niebieską zakrętką 8w1). Ja swój pierwszy egzemplarz kupowałam w małej, niesieciowej drogerii za 12,99 zł, a drugi w eKobieca za 14,79 zł (klik)

Baza Essence pochodzi z e-Glamour (klik), kosztuje tam 10,10 zł

Lista produktów objętych promocją -49% w Rossmannie | Promocje kosmetyczne SuperPharm -50%, Hebe tusz za 1 grosz, Natura do -40%

$
0
0

O promocji -49% w Rossmannie wie już chyba każdy :) Najpierw promocja obejmuje produkty do ust i paznokci (2 do 6 listopada), od 7 do 13 listopada będą produkty do oczu, a następnie produkty do twarzy. 

Z racji tego, że bardzo dużo osób w różnych miejscach zadaje pytania "czy produkt x wchodzi na promocji?" postanowiłam, że opublikuję listę produktów objętych promocją w Rossmannie. Jest to po prostu Regulamin promocji z wykazem produktów :) 

Lista jest dostępna bezpośrednio

Regulamin jest dostępny TUTAJ i pewnie każdy kolejny również będzie tam opublikowany, więc jeżeli będziecie chciały sprawdzić późniejsze listy, to zapraszam pod wskazany link :)

Ale warto też dodać, że w SuperPharm trwa równolegle promocja -50% na wszystkie kosmetyki do makijażu oczu (tylko dla posiadaczy karty LifeStyle).


W Hebe tylko dziś (wczoraj dostałam sms) można kupić 1 tusz, a drugi tej samej marki dostać za 1 grosz. Oferta z kartą Hebe.

Pamiętajcie też, że w Naturze do 10 listopada obowiązuje do -40% na kosmetyki do makijażu, w tym:
-30% My Secret
-40% Kobo
-30% Catrice
i inne :)




Mam nadzieję, że post okazał się przydatny, a szczególnie lista :)
Pozdrawiam :)

Ulubieńcy października

$
0
0
W tym miesiącu denka raczej nie będzie bo zawierałoby tylko kilka produktów, więc prawdopodobnie połączę je z listopadowym :) Ale za to postanowiłam stworzyć post z ulubieńcami, ponieważ znalazło się kilka produktów, które mnie szczególnie zaskoczyły i zasługują na poświęcenie im kilku słów :) 


Zapraszam :)



Pierwszym ulubieńcem, który zasługuje na uwagę, jest krem ratunek dla rąk Evree. Zaczął się sezon grzewczy i problemy z dłońmi. Jeżeli dodam jeszcze do tego, że muszę unikać mocznika w składzie, no to grono kremów możliwych do stosowania się zawęża. Któregoś razu kremy Evree stały przy kasie w Hebe za zawrotną kwotę 5,99 zł. Rzadko ulegam promocjom przy kasach, no ale to Evree (marka, której ufam), a ja potrzebowałam kremu do rąk. Wiem że czerwona wersja mocznik posiada, ale chwyciłam białą, szukam w składzie i szukam, a tu nie ma - no więc radocha i do koszyka :). Krem jest bardzo treściwy, z tego względu używam go raczej na noc, w ciągu dnia w ilości minimalnej. Pozostawia bardzo przyjemną, otulającą warstwę na dłoniach i bardzo intensywnie je regeneruje, a także zmniejsza podrażnienia. Natychmiast koi suchą skórę. Rewelacja :) Rzadko zachwycam się kremami do rąk, ciągle używam czegoś nowego, ale przy tym cudeńku jest szansa, że zatrzymam się na dłużej.


Paletka Freedom Audacious Mattes okazała się strzałem w dziesiątkę. Akurat zdjęcie powyżej nie oddaje zbytnio jej uroku (paletka wydaje się blada i nijaka), ponieważ było robione w kiepskim oświetleniu, dlatego wstawiam jeszcze jedno, robione od nowości, które bardzo dobrze oddaje kolory:


Przede wszystkim największym jej atutem jest to, że ma zarówno odcienie ciepłe, jak i chłodne. W większości paletek są brązy ciepłe, za którymi nie przepadam (rzadko po nie sięgam). Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie - ciepłe, chłodne, cieliste, jasne, ciemne. Dla mnie ta paletka jest prawie idealna. Prawie - bo ten najciemniejszy cień to nie czerń, a grafit. Gdyby zamiast jednego cielistego cienia była biel, a zamiast grafitu czerń, piałabym z zachwytu bo paletka byłaby w 100% samowystarczalna, a tak muszę sięgać po biel i czerń z osobna. Ale i tak jest bardzo dobrze. Dodam jeszcze, że cielisty cień - górny rząd, trzeci od lewej - jest najlepszym cielistym cieniem, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. Jest drobniuteńko zmielony, nie powoduje efektu zwarzonego cienia (a mam do tego "szczęście" przy cielaczkach), ma naprawdę dobrą pigmentację, dzięki czemu przykrywa moje żyłki i zaczerwienienia. Paletka jest trochę sucha i pyli podczas nabierania, ale jestem w stanie to wybaczyć. Pigmentacja jest bardzo dobra w całym przekroju paletki! Ostatnio to moja najukochańsza paletka, gdyby mi spadła i się roztłukła, natychmiast zamówiłabym kolejną. Serio! Kosztuje zawrotne 19 zł i jest wspaniała.


Nad pędzlem do pudru Real Techniques dumałam bardzo długo. Nie jest tani, a opinie są różne. Ale nie żałuję, że się zdecydowałam (jeśli już to tego, że tak późno), jest mięciuteńki, przeogromny i puszysty. Idealny, wręcz stworzony do omiatania twarzy pudrem bądź strzepywania osypanych kosmetyków z twarzy. Jeżeli szukacie pędzla, którym "wbijecie" puder w pory skóry - to nie ten trop. Takie pędzle już mam, więc się tym nie przejmuję. Ale jeśli potrzebujecie dużego, puchatego, milutkiego pędzla do omiatania twarzy - strzał w dziesiątkę. 


Z kredkąMax Factor Kohl Pencil w odcieniu 09 Natural Glaze wiąże się taka historia, że podchodziłam do niej jak pies do jeża. Wzbraniałam się przed jej zakupem, uważałam, że jest brzydka, gdyż na swatchach wydawała się różowawa, ciemna, a ja wolę takie bardziej odświeżające, waniliowe odcienie. Zraziłam się już do jednej "cielistej" kredki (na mojej linii wodnej pomarańczowej - Rimmel Exaggerate 213 In the nude), więc myślałam, że i tu będzie kolorystyczna klapa. Ale nadarzyła się okazja, by ją przetestować i wiecie co? Wszystkie moje obawy były bezzasadne. Kredka wygląda na linii wodnej bardzo naturalnie, ale ładnie odświeża spojrzenie. Dodatkowo trzyma się najdłużej z dotychczasowo stosowanych - 4 godziny w stanie nienaruszonym, potem stopniowo zanika, ale nadal jest dobrze. Na linii wodnej, która ciągle jest w kontakcie z wilgotnym okiem, to naprawdę dobry wynik. Bardzo ją polubiłam!


Do jajeczka EOS również byłam uprzedzona z góry. Naczytałam się negatywnych opinii - że nie jest warte swojej ceny, nie nawilża i generalnie co złego, to EOS ;) Możliwość przekonania się na własnej skórze po raz kolejny uświadomiła mi, że co osoba, to opinia. U mnie to jajeczko działa o niebo lepiej niż na przykład Tisane w sztyfcie, którym zachwyca się większość osób (wersję w słoiczku lubię), bądź nawet pomadka Alterra (wersja z granatem), więc nie ma reguły. Posiadam wersję Summer Fruit, która przepięknie, owocowo pachnie, słodko smakuje (więc ewentualne zlizanie nie powoduje grymasu jak np. Carmex), a do tego dobrze radzi sobie z moimi ustami. Nie jest to mistrz odżywiania, znam lepsze smarowidła, ale na pewno nie jest tak, że nie robi nic - radzi sobie na tyle dobrze, że jestem zadowolona. Cały ten komfort stosowania - śliczne, gumowane opakowanie, piękny zapach, przyjemny posmak - sprawia, że sięgam po EOS bardzo często i bardzo chętnie i.... mam ochotę na więcej :) 

Znacie któregoś z moich ulubieńców? 
Dajcie znać, jeśli też tak czasem macie, że coś powszechnie krytykowanego sprawdza się u Was świetnie lub jakiś słynny hit okazał się bublem :)

Jeden cień, który czyni cały makijaż - Rimmel Scandaleyes 006 Rich Russet

$
0
0
Bohater dzisiejszego posta to cień, który chodził mi po głowie już od dawna, a konkretniej od ponad roku. Wówczas przeczytałam jego pozytywną recenzję, zachwyciłam się swatchami i... nigdzie nie udało mi się go już dorwać, seria kremowych cieni Scandaleyes została po prostu wycofana z szaf Rimmel. Byłam przekonana, że cienie te nie są już produkowane, a tu proszę - okazuje się, że bez problemu można je kupić przez Internet (i to za dosłownie parę złotych). 


Cień znajduje się w błyszczykowym opakowaniu z błyszczykowym aplikatorem w formie gąbeczki. Ma ona po prostu podłużny kształt bez żadnego profilowania/zagięcia/ścięcia, rozwiązanie wydaje się być wygodne, ale dla mnie średnio, wolałabym, żeby ta gąbeczka była bardziej ścięta, wygodniej byłoby dotrzeć bezpośrednio do powieki. W związku z tym aplikuję cień na opuszek palca i dopiero wtedy nakładam go na powiekę. 


Cień Rimmel Scandaleyes Rich Russet bywa często porównywany do Maybelline Color Tattoo On and on bronze, nie bez powodu. Co prawda podczas klasycznego swatchowania, prosto z aplikatora na skórę, cień Rimmel wydaje się mieć zupełnie inny odcień - głębszy, ciemniejszy, chłodniejszy, ale po roztarciu zbliża się do Maybelline coraz bardziej, w związku z tym niektóre swatche mogą być mylące. Po roztarciu są do siebie bardzo podobne, choć oczywiście nie identyczne :) Wstawiam porównanie - u góry dwukrotnie Rimmel Scandaleyes - nałożony bezpośrednio z aplikatora grubą warstwą oraz roztarty palcem, na dole Maybelline On and on bronze


Odcień ten jest przepiękny i sprawdzi się tak naprawdę na każdą okazję. Z odpowiednio dobraną resztą makijażu potrafi wyglądać bardzo "dziennie", ale też bardzo elegancko i wieczorowo. Pod różnym kątem wygląda inaczej, zależy jak padnie światło. W związku z tym każdy poniższy swatch jest inny i... każdy prawidłowy :D Warto również dodać, że efekt można stopniować. Im mocniej roztarty cień, tym bardziej subtelny. Dokładanie kolejnych warstw daje efekt mocniejszy. Wstawiam również animację, żeby lepiej zobrazować jego wielowymiarowość :)



Z tego typu cieniem należy się "nauczyć" pracować. Moje pierwsze trzy podejścia kończyły się natychmiastowym zmyciem ;) Przede wszystkim należy uważać, co się kładzie pod spód, bo krem może skracać trwałość cienia. Najlepiej nałożyć tylko bazę na oczyszczoną powiekę i nic więcej. Druga sprawa - najpierw produkty mokre, potem suche. Kiedy próbowałam najpierw zaznaczać wewnętrzną stronę powieki jaśniejszym cieniem (prasowanym), kremowy Rimmel nie połączył się z nim prawidłowo i nie dało się tego dobrze rozetrzeć - granica była zbyt widoczna. Kolejna sprawa - jeżeli nie macie wprawy, nakładanie go pędzlem (np. języczkowym) może zakończyć się fiaskiem, ponieważ wówczas nakłada się cienką warstwą i zastyga, nie dając się rozetrzeć. W związku z tym najlepszą opcją jest nakładać go palcem - po prostu nabrać trochę na opuszek i zaaplikować palcem na powiekę. Ciepło opuszka podtrzymuje kremową konsystencję i sprawia, że mamy więcej czasu na roztarcie, wówczas wszystko idzie bezproblemowo. Dopiero potem warto zabrać się za zacieranie granic cielistym cieniem, rozjaśnianie środka powieki bądź przyciemnianie jej zewnętrznej strony. Ja na zdjęciach poniżej użyłam celowo wyłącznie cienia Rimmel. 






Cień, dzięki swojej zastygającej formule, ma bardzo dobrą trwałość. Nie mogę tu jednak pominąć faktu, że moje powieki nie są szczególnie problematyczne. Około 8 godzin na bazie wytrzymuje u mnie w dobrym stanie, później zaczyna się trochę zbierać w załamaniu, nie jest źle (ale Maybelline jest trwalszy).

Wstawiam kilka zdjęć:





Użyte produkty:

Twarz: korektor pod oczy Kobo Modeling Illuminator 101, podkład L'Oreal True Match N1 nowa formuła, puder Rimmel Stay Matte 001 Transparent, róż Essence 90 Summer Dreaming, bronzer Kobo Sahara Sand
Brwi: cień do brwi Kobo 302 Ash
Oczy: cień Rimmel Scandaleyes Rich Russet, odrobina czarnego cienia z paletki Sleek Storm przy linii rzęs, tusz do rzęs Max Factor 2000 Calorie Curved Brush podkręcający oraz cielista kredka na linii wodnej Max Factor 09 Natural Glaze
Usta: kredka Golden Rose Matte Lipstick Crayon 10

Zdjęcia z innego dnia:

(wszystkie użyte produkty są te same, różni się jedynie produkt na brwiach, tutaj jest pisak do brwi Catrice 020 flASHy brows, dodałam też cień Rimmel na zewnętrzną część dolnej powieki, na poprzednich zdjęciach go tam nie było)

Cień Rimmel nie jest już dostępny w szafach makijażowych Rimmel stacjonarnie, można go kupić wyłącznie przez Internet.
Mój pochodzi z e-Glamour za 8,60 zł (KLIK), tak samo jak tusz Max Factor Curved Brush za 18zł (KLIK) oraz cielista kredka Max Factor za... 9,10 zł (KLIK) ;)

PS. Na wszystkie komentarze odpowiem w niedzielę wieczorem lub w poniedziałek, gdyż niestety czeka mnie ciężki weekend.
Udanego weekendu Wam życzę!! :)

Tisane w słoiczku czy w sztyfcie?

$
0
0
Balsam do ust Tisane jest już z całą pewnością produktem kultowym. Znany, lubiany... Dziś kilka słów ode mnie o wersji w słoiczku oraz w sztyfcie :)


Na początku muszę wspomnieć, że nie jest to moja pierwsza styczność z balsamami Tisane. Miałam już zarówno wersję w słoiczku, jak i w sztyfcie, tak więc moja opinia jest całkowicie przemyślana. Nadarzyła się jednak okazja, by je ze sobą bezpośrednio zestawić i porównać :)



Opakowanie Tisane wizualnie trafia w mój gust - skromnie, bez wydziwiasów, podoba mi się taka klasyka. Pod względem higienicznym po wersję słoiczkową warto sięgać w domu, kiedy możemy w pełni zadbać o higienę dłoni podczas nabierania (choć i tak lepiej nabierać jakimś narzędziem np. pędzelkiem, szpatułką czy patyczkiem kosmetycznym), natomiast wersja w sztyfcie świetnie się sprawdzi do torebki, by móc bez obaw smarować usta w ciągu dnia ;) Z aspektów technicznych - posiadaczki długich paznokci nie będą zachwycone tym słoiczkiem - jest dość wąski i wysoki, więc porcja produktu pod paznokciem gwarantowana (ja zazwyczaj używam szpatułki i ten sposób lubię najbardziej). Sztyft zamyka się z kliknięciem, jednak z czasem się wyrabia i pojawia się obawa przed zamoistnym otwarciem.


Bardzo podoba mi się zapach Tisane (w obu wersjach taki sam) - taki waniliowy miodek, otulający i nienachalny. Posmak jest neutralny, więc tutaj również nie mam zastrzeżeń (jak w przypadku gorzkich Carmexów...). Wersja w słoiczku jest bardziej maślana, ale gęstnieje z czasem. Na początku nabiera się jak masełko do ust, z czasem bardziej właśnie jak balsam. Wersja w sztyfcie jest bardziej zwarta (logiczne, inaczej pomadka by się złamała/rozpłynęła). No i właśnie tutaj pojawia się pewna kwestia, której nie mogę pominąć. Mój poprzedni sztyft wspominam jako bardzo twardy, oporny, nie chciał się w ogóle nabierać na usta, musiałam chuchać, dmuchać, pocierać w dłoniach, a i tak niewiele to dawało. Próba posmarowania nim spierzchniętych ust sprawiała, że bardziej się krzywdziłam (szarpanie suchych ust = ich pękanie) niż sobie pomagałam. Wersja, którą mam obecnie, nabiera się zdecydowanie łatwiej, jak po prostu klasyczna, normalna pomadka, w której nie ma niczego dziwnego ;) Nie mam pojęcia, czy mój poprzedni egzemplarz był źle przechowywany (kupowałam w aptece DoZ), czy trafił mi się jakiś felerny egzemplarz, czy może w formule coś się zmieniło? Nie mam pojęcia. Wtedy klęłam (a myślałam, że "klnęłam" - źródło) jak szewc, że nigdy więcej Tisane w pomadce, a tu zaskoczenie, bo inny egzemplarz i nic złego się nie dzieje... Tisane w sztyfcie na pewno jest dobrym rozwiązaniem latem, bo nie reaguje aż tak mocno na wysokie temperatury (Neutrogena mi się rozpłynęła na amen...). 

(z lewej słoiczek, z prawej sztyft)



Choć niektórzy twierdzą, że wersja w słoiczku i sztyfcie to to samo, tyle że w innej formie, to ja się z tym nie zgadzam. Dla mnie to coś zupełnie innego i w moim przypadku bezkonkurencyjnie wygrywa słoiczek. Fakt, wersja w sztyfcie jest wygodniejsza, ale działanie u mnie jest takie sobie. Gdy nałożę balsam w słoiczku, czuję dużą ulgę na ustach, spierzchnięcia miękną, a usta ładnie się wygładzają, jeżeli jest bardzo źle, to po kilku aplikacjach różnica jest duża, a więc faktycznie ma działanie nawilżające i regenerujące (mam okropną tendencję do gryzienia suchych skórek na ustach, więc wspomaganie gojenia jest pożądane z mojej strony :P). Jest dość lekki, masełkowaty, więc reaplikacja będzie konieczna (używam też Nuxe i ten to jest dopiero gęsty i treściwy!), ale działanie jak najbardziej mi się podoba. Z kolei wersja w sztyfcie działa u mnie bardziej doraźnie. Po posmarowaniu jest ulga, usta miękną, ale gdy pomadka znika z ust, jest niewiele lepiej, niż było. Nie jest tak, że nie robi kompletnie nic, ale moim zdaniem nie umywa się do słoiczka. 


 (sztyft)

(słoiczek)

Sztyft: 8,99-9,49 zł za 4,7 g
Pomadka: 11,49 zł za 4,3 g
(ceny wzięłam z DoZ)

Tisane w słoiczku lubię, odkąd tylko go poznałam, czyli już ho ho ho i jeszcze dłużej. Natomiast wersja w sztyfcie przypasowała mi zdecydowanie mniej (pod względem działania, bo komfort stosowania jest zdecydowanie większy). Jednak jest wiele osób, które uważają, że to to samo, tylko w innej formie, dlatego myślę, że warto wypróbować obie wersje, by przekonać się na własnej skórze, jak się sprawdzą. 

Isana, krem do rąk Harmony z panthenolem i masłem shea

$
0
0
Używam tego kremu od kilku miesięcy, stąd inne tło niż ostatnio bywało ;) Krem wpadł w moje ręce w Rossmannie, chyba był akurat w promocji, ale głównym powodem zakupu była... pompka, która zawsze działa na mnie przyciągająco :P Ładne opakowanie również mnie zachęciło. Nie brzmi to rozsądnie (i rozsądne nie jest), ale taka jest prawda :)



Krem, jak już wspomniałam, znajduje się w bardzo ładnym opakowaniu z pompką (można ją zablokować). Jedna porcja z pompki to zbyt wiele na same dłonie, więc zazwyczaj naciskam tylko do połowy, ewentualnie wcieram nadmiar w ręce. 



Zapach jest bardzo przyjemny - słodki, kremowy i otulający, ale subtelny, nie daje po nosie. Podoba mi się w tej swojej nienachalności. Konsystencja jest bardzo lekka, krem jest rzadki i leciutki, wchłania się błyskawicznie. 


Działanie jest bardzo przyjemne, choć mam wątpliwości, czy jest to dobry wybór na jesień i zimę, raczej powiedziałabym, że na wiosnę i lato. Krem jest bardzo leciutki, szybciutko się wchłania i działanie jest adekwatne do konsystencji. Świetnie się sprawdza w ciągu dnia, np. po myciu dłoni, jeśli potrzebuję mieć dłonie w gotowości, bez żadnego ślizgania. Nawilża dobrze, ale nie powalająco, przyjemnie wygładza dłonie, ale w tym momencie moja skóra dłoni potrzebuje czegoś więcej (i dlatego wolę mocno regenerujący krem Evree), a Isana z mocnymi przesuszeniami sobie nie radzi. 


Czy polecam? Tak, jak najbardziej, ale nie na teraz, gdyż raczej będzie za słaby w obecnych warunkach atmosferycznych i z uwagi na sezon grzewczy. Chyba, że potrzebujecie lekkiego, szybko wchłaniającego się kremu do częstego smarowania w ciągu dnia, to wtedy owszem. W przeciwnym razie - lepiej kupić go wiosną lub latem :) Niska cena, duża butla z wygodną pompką, przyjemny zapach i przyjemne działanie - z całą pewnością jest wart uwagi. Można sobie również postawić w łazience obok mydła w płynie, by zmotywować się do regularnego smarowania dłoni po ich umyciu ;)

Na opakowaniu jest napisane, że to edycja limitowana, ale mam ku temu wątpliwości - jest w sprzedaży od minimum roku (dokopałam się do recenzji z listopada 2014), a w dodatku gdzieś czytałam, że to niemalże wierny odpowiednik wycofanego już kremu do rąk Isana Moments of Sense (również z pompką), więc producent umieścił niemal to samo (skład różni się nieznacznie) w innym opakowaniu ;)

Cena: 6,99 zł
Pojemność: 300 ml
Krem jest ważny 12 miesięcy od otwarcia

Maska do włosów Kallos Chocolate

$
0
0
Na początku niechętnie podchodziłam do masek Kallos, obecnie darzę je znacznie większym entuzjazmem (choć i tak określenie "maski" to dla mnie ciut zbyt dużo powiedziane). Na początku zraziła mnie do siebie maska Latte, która później okazała się nie Kallosem (tak jak twierdzi wizaż), lecz Serical. Potem chwyciłam za maskę Kallos Vanilla, której moje włosy niestety nie polubiły (nadal próbuję zdenkować ten wielki słój pełen bublowatej zawartości...), więc następna wtopa na początek. Nie zrażałam się jednak, a w moich zasobach wylądowała maska Kallos Blueberry (polubiłam bardzo!), Latte (tym razem naprawdę Kallos, nie Serical, o dziwo polubiłam), Chocolate (również polubiłam, bohater dzisiejszego posta), a także Cherry, Banana i Argan (czekają na wypróbowanie :P). A to tylko kropla w morzu, wersji jest tyle, że można się pogubić, serio.


Maski Kallos występują w niezliczonej ilości rodzajów, można je spotkać w dwóch wersjach: mini (275 ml) oraz pełnej (1 litr). Oprócz tego, że przez Internet, są dostępne w Hebe, ale niestety asortyment jest ograniczony, a jak na złość wszystkie małe opakowania są akurat w tych wersjach, które mnie zbytnio nie interesują... Ich kolejną cechą charakterystyczną jest powalająco niska cena. Małe opakowania kosztują kilka złotych, duże około 11-15 zł. Oczywiście bardziej opłaca się wziąć dużą wersję, ale warto najpierw spróbować małej, by się przekonać na własnych włosach - zużywanie litrowego słoja maski, która się nie sprawdziła, nie jest przyjemnością (ach ten Kallos Vanilla...).


Wersje, z którymi miałam styczność do tej pory, miały właściwą konsystencję - odpowiednio gęstą, by nie spływać, ale jednocześnie łatwo się rozprowadzać. Bez wątpienia nadają się do tuningowania/wzbogacania (na pierwszą nazwę niektórzy są wyczuleni :)) płynnymi półproduktami bez obaw o to, że maska nadmiernie się rozrzedzi.

No właśnie - te maski aż się proszą o wzbogacanie. Zazwyczaj nie mają powalająco bogatego składu, jak również powalającego działania. Dlatego ja je traktuję po prostu jak odżywki do codziennego stosowania, a czasem, jak najdzie mnie wena (ostatnio rzaaaaadko....), dodam sobie tego i owego, przetrzymując trochę dłużej. 


Wersja Chocolate ma cudowny zapach. I mówi to osoba, która zazwyczaj nie przepada za "jedzeniowymi" zapachami - ciasteczkowymi i innymi tego typu. Lubię zapachy kwiatowe i owocowe (hmmmm... owoc też jedzenie :P), wszelkie oryginalne wymysły zazwyczaj mnie nie urzekają. Tu jest inaczej - zapach jest bardzo subtelny, nie daje po nozdrzach. W dodatku nie pachnie czekoladą, lecz dokładnie tak, jak budyń czekoladowy. Bardzo, bardzo przyjemnie i wcale nie sztucznie (obiecujące Cherry i Banana trochę dają sztucznością :( niestety ). Zapach nie utrzymuje się na włosach, ale nie traktuję tego jako wadę - przynajmniej nie staje się męczący w ciągu dnia.

Działanie maski (na moich włosach) jest o niebo lepsze, niż w przypadku wersji Vanilla, choć z Kallosami zauważyłam pewną zastanawiającą sprawę (w Blueberry, Latte i Chocolate). Kiedy nakładam maskę na włosy, wydaje się być super śliska, świetnie je pokrywać. Kiedy spłukuję ją z włosów, wydają się one takie bajecznie lejące, wygładzone, wzdycham z radością, że będzie świetnie. A kiedy włosy wysychają... jest "tak o", po prostu dobrze, ale bez fajerwerków. Włosy są trochę nawilżone, łatwo się rozczesują, przyjemnie błyszczą i są miękkie w dotyku. Ale nie ma takiego zastrzyku odżywienia i wygładzenia, efektu tafli, który lubię. Tutaj maski nie umywają się do mojej ukochanej odżywki Garnier Goodbye Damage, która mi to daje. Niemniej jednak - za taką cenę Kallos dzielnie służy po prostu jako odżywka na co dzień, lub dla włosomaniaczek jako baza do własnych mikstur :) 

niestety nie widziałam małej maski czekoladowej w Hebe (tylko dużą)

Jestem pewna, że ta maska wyląduje u mnie ponownie, w postaci wielkiego, litrowego słoika :) Muszę tu też dodać jedną rzecz - jeżeli zraziłyście się po jakiejś nieudanej wersji Kallosa, nie zrażajcie się. Dajcie szansę innej - one naprawdę różnią się nie tylko zapachem, lecz składami również i to dość mocno ;) Warto próbować mniejszych wersji, ale niestety nie zawsze są tak łatwo dostępne.

Którą wersję lubicie najbardziej? :)

Perfumetki Neness

$
0
0
Temat odpowiedników perfum jest nieco drażliwy. Spotykają się tu dwie strony - jedni cenią sobie możliwość posiadania ładnych zapachów za niewielkie pieniądze, inni zaś uważają, że to brak szacunku do twórców danego zapachu. Moje poglądy są gdzieś po środku - z jednej strony uwielbiam oryginalne perfumy, ich piękne flakony i wielowymiarowe, trwałe zapachy. Z drugiej jednak jest mi ich zwyczajnie szkoda stosować na co dzień, bo do tanich nie należą, a moja studencka jeszcze kieszeń nie może sobie pozwolić na taką rozrzutność. Trzymam je na szczególne okazje i właśnie wtedy po nie sięgam. Na co dzień wolę coś tańszego, tutaj z pomocą mogą przyjść właśnie odpowiedniki. Dziś chciałabym napisać co nieco o perfumetkach z Perfumerii Neness.


Perfumetki przychodzą w kartonikach z wysuwaną od boku jakby "szufladką".



Flakoniki są niewielkich rozmiarów (22 ml), podłużne, bez problemu zmieszczą się nawet w kopertówce. Na flakonie nie ma nigdzie napisane co to za zapach, jedynie zatyczki mają nadrukowany numer (otrzymujemy również kartkę z numeracją który numer odpowiada jakiemu zapachowi). Więc jeżeli macie kilka zapachów, to ostrożnie z zatyczkami, by ich nie pomieszać ;) Ja sobie wydrukowałam małe etykietki i przykleiłam na flakony, tak na wszelki wypadek.



Perfumetki posiadają atomizer, więc wygodnie się z nich korzysta. Szkło jest dosyć porządne - już kilka razy zaliczyły opadek z wysokości ponad 1 metra na panele i nic się nie stało (ufff :P). 

Wybrałam 5 zapachów:
14 - Hugo Boss Femme (nie mam porównania z oryginałem, spodobały mi się wskazane nuty zapachowe i w ten sposób wywnioskowałam, że może mi się spodobać)
78 - Versace Bright Crystal (taka sama sytuacja jak wyżej)
136 - Lancome La vie est belle (mam porównanie z oryginalnym zapachem)
107 - Bruno Banani Pure Woman (mam porównanie z oryginalnym zapachem)
36 - Calvin Klein Euphoria (mam inny odpowiednik, z Yodeymy)

Jeżeli chodzi o relację oryginał-odpowiednik, to wyraźnie czuć, ze są to zapachy inspirowane. Można poczuć te same nuty zapachowe, są do siebie naprawdę podobne. Odpowiednik La vie est belle z Neness jest jednak znacznie słodszy, nieco mdlący na początku, dopiero potem, gdy lekko zwietrzeje, staje się przyjemniejszy. Na początku daje też alkoholem dość mocno, ale na szczęście alkohol szybko wietrzeje. Bruno Banani Pure Woman to jeden z moich ulubionych zapachów, więc odpowiednik z Neness miał nie lada wyzwanie :P Tu jestem bardziej zadowolona z podobieństwa, czuć je bardzo wyraźnie. Jeśli chodzi o Euphorię - tu nie mogę odnieść się do oryginału (ale planuję sobie kiedyś sprezentować, ponieważ ten zapach jest naprawdę piękny), ponieważ mam 2 odpowiedniki - Yodeyma i Neness. Zapach Yodeymy wydaje się być bardziej słodki, głęboki, Neness bardziej świeży. 

Femme i Bright Crystal również mi się bardzo spodobały, są znacznie lżejsze w odbiorze od trzech poprzedników, bardziej słodko-świeże. Nie mam jednak porównania z oryginalnymi wersjami.



Jeżeli chodzi o trwałość, nie można wrzucić wszystkich wersji do jednego worka. Wszystko zależy od wykorzystanych nut zapachowych. Pure Woman i La vie est belle, które są zapachami intensywnymi i dość ciężkimi, potrafią się trzymać nawet 10 godzin (a na szaliku kilka dni...), Euphoria do 8 godzin, zaś lżejsze, bardziej świeże Femme i Bright Crystal około 4-5 godzin. Wszystko więc zależy od tego, jaki zapach wybierzecie.

Najlepsze zostawiłam na koniec - cena. To był jeden z kluczowych elementów, dlaczego chciałam wypróbować perfumetki Neness. Otóż perfumetka o pojemności 22 ml kosztuje... 12 złotych. Można więc bez wyrzutów sumienia dorzucić sobie kilka zapachów i nie wydać przy tym fortuny. Przykładowo Yodeyma kosztuje prawie 94,20 zł za 100 ml i niestety nie dałabym tyle za odpowiednik, wolę już dołożyć trochę i mieć oryginał. 

Fakt, oryginalne perfumy są bardziej wielowymiarowe, stopniowo uwalniają się na skórze, pokazując się kolejno w różnych odsłonach, perfumetki tego nie zaoferują. Oryginalne perfumy mają fantastyczne flakony, tutaj jest całkowita prostota. Ale one kosztują grosze, a zapachy są naprawdę przyjemne, dlatego ja bardzo chętnie sięgam po nie na co dzień, bez obaw o rozrzutność, a oryginalne perfumy zostawiam na większe wyjścia. W ogólnym rozrachunku jestem naprawdę zadowolona, czego potwierdzeniem jest to, że wczoraj składaliśmy wczoraj zamówienie z narzeczonym w Neness.

Strona internetowa Neness: - https://neness.pl/

Jakie jest Wasze zdanie na temat odpowiedników? 
Dajcie znać :)


PS. Szablon przeszedł w ciągu ostatnich kilku dni ogromną metamorfozę, jednak nie wszystkie elementy udało mi się zmienić z uwagi na to, że jest to szablon bezpłatny, ściągnięty z Internetu, a w związku z tym niektóre funkcje są zablokowane. Spróbuję jeszcze trochę "powalczyć", ale mimo wszystko mam nadzieję, że się Wam podoba :) Potrzebowałam takiego odświeżenia, a najbardziej podobają mi się te rozwijane etykiety na górze :)

Ecotools, pędzel do pudru chowany w metalowym etui (retractable kabuki)

$
0
0
Przypudrowanie noska w ciągu dnia to nie taka prosta sprawa, jak mogłoby się wydawać :) Puder sypki (a taki jest mój ulubiony Kryolan Anti Shine) do torebki się nie nadaje, więc trzeba zaopatrzyć się w prasowany (obecnie króluje Essence transparentny, o którym pisałam TUTAJ). Do tego trzeba jeszcze wziąć pędzel (ewentualnie puszek, ale za tymi nie przepadam), no ale jak go transportować, żeby go nie zniszczyć? Do tej pory posiłkowałam się foliowymi etui, które są czasem dołączane do pędzli bądź... ciasnym woreczkiem strunowym, który zapobiegał zniszczeniu włosia. Jest to jednak rozwiązanie prowizoryczne, raczej tymczasowe niż stałe ;) Miałam kiedyś pędzel chowany w metalowym etui, pochodził bodajże z Avonu, ale z upływem czasu zrobiła się z niego taaaaaka szczotka, że bardziej przypominał pędzel do drapania niż do pudru :D Co tu dużo mówić, był fatalny i już dawno temu wylądował w śmietniku. Ciąąągle jednak chodził mi po głowie bohater dzisiejszej notki. Mam 3 pędzle Ecotools (do pudru, do różu i języczkowy do cieni) i żadnemu z nich nie mogę niczego zarzucić, są naprawdę w porządku. Wierzyłam więc, że i ten nie okaże się lichy. Powstrzymywała mnie jednak cena - ok. 35-45 zł, w zależności od sklepu. Dość sporo, ale po kilku miesiącach dumania, wreszcie dorzuciłam go do koszyka na ezebra (najtaniej spośród polskich sklepów). I wiecie co? To była świetna decyzja!!


Pędzel początkowo znajduje się w takim opakowaniu:




Włosie początkowo jest spłaszczone od takiego przechowywania (widać to na zdjęciu - robione od nowości), ale potem się wyrabia i kształtuje w klasyczną kulkę - kabuki


Pędzel znajduje się w przepięknym, bardzo eleganckim, metalowym opakowaniu. Wygląda świetnie :)


Żeby zamknąć, wystarczy zasunąć włosie tym środkowym elementem i dopiero wtedy nałożyć zamknięcie (zapobiega to zniszczeniu włosia przy zamykaniu)


Przede wszystkim muszę przyznać, że pędzel jest dobrze wykonany. Pomijając już fakt, że jest piękny (o czym wspominam po raz kolejny :D), to włosie jest prawidłowo przycięte w kulkę, a oprócz tego niesamowicie mięęęciuteńkie (jest bardziej miękkie od Hakuro H55, zapewniam). Można się nim nie tylko pudrować kulistymi/posuwistymi ruchami, ale też bez problemu postemplować bez najmniejszego kłucia (Hakuro mnie odrobinę kłuje!). Od nowości wypadły ze dwa włoski, potem już nic takiego się nie działo. Pędzel jest odpowiednio gęsty (ma dużo włosia), ale niezbyt zwarty (czyli nie jest ono sztywne), w sam raz do pudru. O nakładaniu nim podkładu płynnego można zapomnieć, to pędzel typowy do pudru i w tej roli sprawdza się cudownie. 


Cóż więcej mogę powiedzieć - to świetny pędzel! Piękny, dobrze wykonany, o włosiu dobrej jakości, mięciutkim, odpowiednio gęstym i dobrze przyciętym. Świetnie aplikuje się nim puder w ciągu dnia, a dzięki temu, że jest chowany, nic złego się z nim nie dzieje w czeluściach torebki. Jest wart tych ~40 zł i naprawdę szczerze go polecam. Odkąd go mam, ani razu nie pożałowałam zakupu, wprost przeciwnie - nie wyobrażam sobie już poprawek w ciągu dnia bez niego :)

Cena: około 40 zł
Dostępność: sklepy internetowe (podlinkowałam, wystarczy klinąć na nazwę sklepu)
eKobieca - 38,00 zł, LadyMakeUp - 44,50 zł, MintiShop - 44,50 zł, eZebra - 34,98 złiHerb - 7,99$ i inne
Niestety na próżno go szukać np. w Rossmannie, gdzie znajdziemy niektóre pędzle Ecotools.

W jaki sposób przechowujecie swoje pędzle do pudru w torebce?
A może używacie puszku?
Dajcie znać :)
Viewing all 617 articles
Browse latest View live